Rozdzial IX
Przemyslaw spieszyl z powrotem i mial do Gniezna jeden tylko dzie'n podr'ozy, naprz'od bowiem wyznaczono popasy i noclegi, na kt'orych go ziemianie oczekiwali, gdy w jednej ze wsi, juz na wlasnej ziemi, znalazl niespodzianie wieksza liczbe rycerstwa okolicznego, jakiego sie tu nie spodziewal. Przyjmowano go z rado'scia wielka, bo to byli najwierniejsi jego ziemianie, ci wla'snie, co dla'n Olobok odzyskali, starzy towarzysze Boleslawa Poboznego i Przemyslawa ojca. Nim zsiadl, niekt'orzy go juz na koniu jadacego w kolana calowali, czapki podrzucali, wykrzykiwali go ksieciem polskim i pomorskim. A ze wioska do jednego z nich nalezala, starego Gozdawy, i on, i r'od, i powinowaci, i przyjaciele zastepowali droge panu.
Ludziska byli dobrzy, serdeczni, do pana po swojemu przywiazani. I ksieciu serce sie otworzylo na widok tych twarzy rozweselonych, rak powyciaganych, ust u'smiechajacych sie do niego. Dla pana i dla dworu staly juz gotowe stoly, beczki na krzyzowych nogach i czego dusza mogla zapragna'c. Osobny namiot rozbito dla ksiecia, pod kt'ory zaproszono go dla spoczynku. Tu opr'ocz Tyszka Gozdawy, cale grono starszych otoczylo go z milo'scia wielka. Winszowano mu Pomorza, zyczono zywota dlugiego, spodziewano sie doczeka'c meskiego potomka.
W'sr'od tych zycze'n i powinszowa'n, lacno jednak pozna'c bylo, ze im co's na sercu lezalo, z czym sie odkry'c nie 'smieli, pogladajac po sobie, odkladajac, wahajac sie. Dopiero, gdy juz misy zdjeto, a kubki z miodem dolewano, kt'ory lepiej niz piwo glowy zawracal i mestwa dodawal (dla czego ojciec Przemyslawa nigdy miodu nie pijal), wystapil Tyszko, sam pijac zdrowie pa'nstwa i dlugi zywot jego a szcze'sliwe panowanie.
— Milo'sciwy Panie nasz! — odezwal sie wesolo. — My'smy tu, dzieci Twoje, droge Ci zastapili, aby obliczem sie Twym pocieszy'c, winszowa'c ci, zyczy'c, ale jako dzieciom pozw'ol odezwa'c sie szczerym slowem.
— Wolno'c to przecie bylo zawsze kazdemu, c'oz dopiero wam, stary m'oj! — rzekl Przemyslaw, bijac go po ramieniu.
— Ciezko mi sie to z gardla dobedzie — odezwal sie Gozdawa — ale kiedy trzeba, to mus. Wiemy to, Milo'sciwy Panie, ze Was arcypasterz nasz do korony i kr'olestwa prowadzi i ze Wy jej godni jeste'scie, ale ludziom serca drza obawa. Korona Wam da wielko's'c, a ona nieprzyjaci'ol i zazdrosnych 'sciagnie. Panuj Ty nam, jako's jest, moznym ksieciem, my Cie i tak za kr'ola sobie mamy, a nie wyzywaj zlych i zawistnych.
Przemyslaw sluchal z powaga wielka, lice mu sie zachmurzylo. Mial to w naturze swej, co wielu jemu podobnych, iz wla'snie got'ow byl tego najgorecej pragna'c, co wzbronionym bylo lub sie trudnym okazywalo. Tak pierwszy raz korony zazadal, w wiezieniu siedzac, a teraz, gdy przed chwila wahal sie, czy jej mial sie dobija'c, obawa drugich jemu dodawala mestwa.
Gozdawa oslodzil, jak m'ogl to, co wiedzial, iz gorzkim sie wyda.
— Kochany Ojcze nasz — dodal. — My by'smy ci nie jedna, a dziesie'c koron przynie's'c radzi, ale wielko's'c nie zawsze daje szcze'scie i moc, a zawsze ludzi w oczy kole. Juz niepoczciwi ci Zarebowie i Nalecze po kraju biegaja a nosza, ze Ty nam nie ojcem chcesz by'c, ale panem surowym, i ze korona dla Ciebie, dla nas znaczy kajdany. Nie wierzym my w to, ale plochy lud a warcholy sie burza. Mala to rzecz, bo nas wiecej, co'smy Tobie wierni, i zlych zmozemy, ale Brandeburgi, 'Slazaki, a wreszcie i 'ow Loktek, co sie z Czechem rozbija, niespokojny maly czleczek silnej dloni i ducha, wszystko to sie korony przeleknie. My sie o was, Milo'sciwy nasz, trwozemy, bo Cie kochamy.
— A! — przerwal wesolo Przemyslaw, zwracajac sie do Tyszka. — Ja nie mam trwogi! Ojciec nasz, 'Swinka, chce korony tej dla spokoju i dla mocy jednej; ja jej nie sobie pragne, ale ziemiom tym rozerwanym i bolejacym. Wierzcie, ze korona nie zmieni mnie. Jakim bylem, takim zostane, a bez rady comes'ow moich i baron'ow przyczynienia sie nie bede stanowil nic. Dla ziemian ojcem bede zawsze… Ze wrogowie poczuja trwoge, dobrze jest! Przyjdzie z nimi wojowa'c, tego chce! Na to miecz i pas rycerski nosze! Zlego mi sie nie stanie nic bez woli bozej, a co wola boza, tego nie ujdzie nikt!
Gozdawa zamilkl, wysunal sie Antek Poraita niemlody toz, bo wnuki mial dorosle.
— Spomnial brat Tyszko o Zarebach, Milo'sciwy Panie — odezwal sie. — My ich znamy, ludzie sa 'zli, a mozni. Macie li ich co na dworze albo i Nalecz'ow, kazcie im precz i's'c.
Nie zwazal pewnie na to Poraj, ze Nalecz, kt'orego Krzyzem zwano, bo mial z wojny na licu blizne czerwona gdyby krzyz, stal tuz. Ten zerwal sie oburzony:
— Za co nas wszystkich zdrajcami za jednego robicie?! Jam ci tez Naleczowego zawolania i z tych, co krwawa chuste na szczycie maja, nie biala, alem panu wierny i nie dopuszcze, aby nam w oczy plwano!
Zaczeto sie burzy'c, bo pod namiotem Nalecz'ow i Zareb'ow nawet bylo dosy'c, a wszyscy sie jeli[181] za swoja cze's'c ujmowa'c, az ksiaze musial milczenie nakaza'c i rzekl:
— Ja wierno's'c wasza znam i nie podejrzewam, ale i tym, co kolo mojego bezpiecze'nstwa stoja, za zle ich troski wzia'c nie moge. Milczcie wiec, gdy ja nie obwiniam.
Lecz nielatwo bylo uspokoi'c rozdraznionych, a Poraj dolozyl jeszcze:
— Tak ci to Ludek, Pakoslawowy syn, przysiegal, ze za ojca sie m'sci'c nie bedzie, przeciez Henryka na meki zdal…
I zako'nczyl glo'sno:
— Za zle nam nie miejcie, Milo'sciwy, ze my sie korony obawiamy, aby ona jak Zbawicielowi Panu cierniowa nie byla. Ty's nam w ksiazecej czapce kr'olem.
Drudzy poczeli wola'c, aby zdr'ow byl i panowal im laskawie, na co ksiaze klaniajac sie, kubkiem wkolo wodzac i przepijajac, odpowiadal rad bardzo.
Wszczal sie rozhowor[182] poufalszy a weselszy, bo ludzie sie z soba wpredce jedna'c zaczeli, a w duszy Przemyslawa stalo sie to, czego pewno ani on, ani sie nikt nie spodziewal, wstapilo w nia mestwo, wielka ochota do korony, gotowo's'c wazenia sie na wszystko, aby jej dosta'c. Gwarzono tak, gdy okolo namiotu, w kt'orym siedzial ksiaze, zamieszanie sie jakie's wszczelo i gwar… W dali gromadny tetent koni slycha'c bylo. Popas ten przy dobrej my'sli przeciagnal sie nad miare, wiecz'or nadchodzil, a do noclegu ciagna'c daleko bylo i juz tu my'slano pozosta'c, cho'cby sie op'o'zni'c do Gniezna.
Wyjrzeli siedzacy w namiocie, co tam zaszumialo i spostrzegli w dali, jeszcze na go'sci'ncu, spory oddzial jazdy, kt'ory ku obozowi pospieszal. Stawala ta gromadka, rozpytywala po drodze i zblizala sie do namiotu. Nikt nie m'ogl zgadna'c jeszcze, swoi to byli czy cudzy. Obawy zadnej mie'c nie bylo o co, bo kupka niewielka szla, nie wiadomo tylko z kim i po co. Gdy sie tak od namiotu rozpytywano, rekami od zorzy zachodniej zaslaniajac, a dobada'c sie nie mogac, jezdni zblizyli sie tu. Cze's'c ich zostala w tyle, a jeden na koniu wyrwal sie przodem i wprost pod sam namiot ksiazecy podjechal.
Ci, co go cho'c raz w zyciu widzieli, latwo pozna'c mogli, bo do pospolitego rycerza wcale nie byl podobny, a w'sr'od stu drugiego takiego wyszuka'c bylo trudno. Wzrostu bardzo malego, krzepki jednak i silny, koniem wladajacy, jakby olbrzymem byl, czleczek ten z twarzy marsowato wygladal, a oczy mial, jak dwa wegliki, rozpalone. Na nim kaftan, zbroja, suknia, pas, helm wcale byly niepoczesne[183], potluczone, stare. Mimo to lezalo jako's dobrze i maly pan mial zuchwala postawe. Sama twarz za czlowieka i za wzrost stala. Oczy bystre, czolo wypukle, nos rzymski, usta male, cho'c nie pieknym, czynily go takim, ze kto na'n raz popatrzal, nigdy nie zapomnial tego oblicza.
Ramiona troche podnosil do g'ory, jakby sie chcial wiekszym uczyni'c, niz byl, a byl jak na rycerza male'nki bardzo, ale za to rece jak zelazne koniem miotaly, nogi obejmowaly go jak kleszcze. Pod nim szkapa byla niezbyt rosla, gruba, mocna, piersista, z grzywa dluga, z n'ozkami cienkimi, tak zwawa jak i pan, co na niej siedzial. Okurzony przybywal, zbryzgany, i jakby z dlugiej podr'ozy, ale nie zmeczony wcale i twarzy pogodnej, z kt'orej zycie i mestwo tryskalo.
Wkolo zaraz wszyscy powtarza'c zaczeli: — Loktek! Loktek!
Tak przezywano kujawskiego ksiecia, kt'ory pod ten czas wla'snie z Waclawem czeskim bil sie do upadlego, pozy'c mu sie nie dajac. Znali sie oni z Przemyslawem, jako powinowaci bliscy, a Loktek za zone mial Jadwige, Boleslawa Poboznego c'orke, kt'ora Przemyslaw jako rodzona siostre mial i kochal. Dawniej i oni milowali sie wielce, ale teraz? Przemyslaw ruchawego Loktka lekal sie, aby mu do korony nie macil. Nie widzieli sie dawno i nie spotykali, bo Loktek prawie od dziecka wojowal i dobijal sie wladzy, a jak maly byl, tak niezmordowany i niepokonany.
Skad sie tu teraz wzial, domy'sle'c sie trudno bylo. Zdumial sie ksiaze, zobaczywszy go, wiedzac, ze pokoju z Czechem nie mial. To go gnal, to przed nim uchodzil, nie ustajac na chwile. Spojrzeli na sie, u'smiechnal sie jako's dziwnie Loktek. Skoczyl potem z konia, a gdy na ziemi stanal, az 'smieszno bylo, tak sie male'nkim w'sr'od tego rycerstwa wydawal. Podali sobie rece, dobrze patrzac w oczy.
— Go'sciem mi jeste's nie czekanym! — odezwal sie Przemyslaw.
— Nie z dobrej woli — jedrnym glosem, zywo odparl Loktek. — Tatarzy bestyje znowu Sandomierskie pladruja, poganie przekleci! Wl'ocze sie, zbierajac ludzi. Zaslyszalem, ze od Pomorza ciagniecie, zbieglem, aby sie pozali'c z dola moja. Malo mi bylo Czech'ow, B'og zeslal Mongol'ow. Tej naszej biednej ziemi pokoju nigdy…
Weszli pod namiot razem. Twarz Przemyslawa oblokla sie jakby cieniem, dumny troche i zazdro'sci nieco czyta'c z niej bylo mozna, milo'sci malo lub nic. Maly ten czleczek mu zawadzal. Loktek, jak byl z drogi spragniony, nie pytajac pierwszy kubek nalany schwycil i wypil. Zdjal zelazny helm ze skroni i czolo z potu poczal ociera'c. Przemyslaw patrzal na'n posepnie. Ten juz w namiocie, jak u siebie w domu, gospodarzyl, lawke pod siebie podsunal, uczepil sie na niej jak na koniu, do chleba siegnal i kawal go siebie ukroil. Ksiaze skinal, aby strawe jaka przyniesiono.
— Srogoz tam pustosza Tatarowie? — spytal.
— Wedle obyczaju swego! Pala i niszcza, a mlodziez gnaja kupami. Gdyby mi gdzie Czech'ow pochwycili i potlukli, ale nie! Ci w Krakowskie ujda, a dzicz ta goni'c za nimi nie bedzie! O! Sandomierz! Sandomierz! Biedne miasto, tego nigdy nie mina! A co wsi poszlo w perzyne!
Podni'osl twarz, na kt'orej gniew sie napietnowal straszny.
— Plaka'c bym powinien — dodal — ale tego nie umiem! Zly jestem, zacinam sobie znaki, ile zemsty komu winien bede! Powoli poplace moje dlugi.
Popatrzal na chlodno milczacego Przemyslawa, jakby go badal; ten wzajem 'sciganemu przez Czech'ow i Tatar'ow rycerzowi malemu, kt'ory w niedoli mestwo cale zachowal, przygladal sie nieco zdumiony.
Po malym przestanku Loktek dorzucil:
— Wieciez, po com ja gnal za wami?
— Skadze mam wiedzie'c — sucho odparl ksiaze.
— Pomy'slalem sobie — rzekl Loktek — ze ty pok'oj masz, ludzi wiele karmisz darmo, m'oglby's mi pom'oc nimi. Po Tatarach zolnierza mi bedzie trudno dosta'c, a Czech'ow, pobiwszy, dobija'c trzeba, aby im smak od naszej ziemi odszedl.
Przemyslaw potrzasl glowa. Wida'c bylo, ze pro'sbie nie my'sli zado's'c uczyni'c.
— M'owicie, ze ja pok'oj mam — odparl powoli. — Wla'snie taki, jak i ty, a wiekszego kraju broni'c musze. Brandeburczyki czekaja tylko, aby mnie slabszym zobaczyli, ze 'slaskimi mam rachunki, w Pomorzu i od ranskiego ksiecia, i od Krzyzak'ow musze sie mie'c na pieczy. Gdyby mi kto pomoc dal, przyjalbym ja!
Loktek zdal sie slucha'c dosy'c obojetnie.
— U ciebie wojny nie ma jeszcze — odparl — a jam swoja poczal, no i nie sko'ncze jej, az wszystkich pokonam! Plotlo sie r'oznie ze mna; co mi B'og gotuje, nie wiem, ale zm'oc sie nie dam nikomu ani nastraszy'c. Malym mnie Pan B'og stworzyl, musze sie wielkim sta'c sam.
Roz'smial sie. Musze to wyrzekl z taka sila, ze Przemyslawowi mimo woli podniosly sie ramiona. Zuchwalstwo to budzilo w nim zazdro's'c.
— Trudno z Bogiem wojowa'c — szepnal troche szydersko.
— Ja tez nie z nim, a z lud'zmi sie ucieram — rzekl Loktek. — Za duzo u nas obcych! Za duzo! Rozpostarli sie i zagarniaja coraz wiecej. Mazowieccy nasi bracia sami najgorszemu wrogowi wrota otwarli, a jeszcze go na wlasna krew prosili w go'scie! Rozsiadaja sie Brandeburgi, wparl sie Czech bezprawnie; na wsze strony opedza'c sie trzeba.
Pomilczal troche zamy'slony i w st'ol uderzyl.
— Nie damy sie! B'og laskaw!
M'owiac to, jadl zywo i zarlocznie jak glodny, nie dbajacy o to, czym sie posili. Wida'c w nim bylo zaprzatniecie my'slami wielkimi, a lekcewazenie reszty. Obok Przemyslawa uzbrojonego i odzianego wytwornie, ten ze stroju i oreza ledwie sie prostym ciura zdawal. Na szyszaku nie mial nic, zbroje prosta, poczerniala, na kt'orej 'slady raz'ow od miecz'ow i kopij wida'c bylo, suknie z grubej tkaniny, plaszcz barwy ciemnej, miecz w zelazo oprawny. Wszystko to trwale bylo, mocne, a jak on nie bijace w oczy. Przemyslaw ze swym wzrostem, postawa ksiazeca, suknia oszywana, pasem zloconym, zbroja rysowana i szmelcowana gasil go pozornie; Loktek, maly, niepoczesny, mial zycia wiecej.
W czasie rozmowy Gozdawa i inni ziemianie za namiot sie wysuneli, zostawujac ich samych. Loktek, wpredce gl'od zaspokoiwszy i pragnienie, usta otarl, przezegnal sie i zwr'ocil ku Przemyslawowi. Blysnely mu oczy dziwnie.
— Co prawia ludzie — rzekl — prawda-li to, ze wam 'Swinka chce korone da'c?
Troche ironii bylo w glosie jego.
Przemyslaw odprostowal sie dumnie.
— Czemuz by nie? — odparl powoli. — Cze's'c wielka dawnego pa'nstwa Chrobrego mam pod soba… a reszte…
— C'oz my na'owczas poczniemy? — rzekl maly ksiaze.
Zamienili spojrzenie.
— Wlozy'c korone — dodal — nie tak ci to trudno — zamruczal — ale nosi'c!
Przemyslaw czolo uni'osl ku g'orze, nie chcial odpowiada'c juz.
— Postarajcie sie o nastepce — dodal maly — a jakby go nie stalo wam, przekazcie mnie.
Roz'smial sie. Przemyslaw sie coraz wiecej chmurzyl.
— Tak — rzekl. — Syna dotad nie dal mi B'og! C'orka jedna… Od lat siedmiu nie mam potomstwa.
Na tym przerwala sie rozmowa, oczyma sie tylko mierzyli; sparty na reku Loktek dumal.
— Pr'oznom wiec za wami gonil — rzekl jakby do siebie. — Wiem juz, ze ludzi mi nie dacie. P'ojde ich zbiera'c po jednemu. Ciezkie to zycie, alem ja, jak wy, do pieszczonego nie nawykl, spoczynku nie lubie, znosze, jak prosty chlop, gl'od, chl'od, trud, wszystko, byle na swym postawi'c. Mnie gdyby z miekkim lozem, w kobiercami wyslanej komnacie, cho'cby z najpiekniejsza dziewka zamknieto na dluzej jak na dobe, przez dach bym sie wydarl, tak by mi pr'oznica predko zmierzla!
I 'smial sie swawolnie.
— Nie pogardzam ja, jak ty, dziewczyna hoza, cho'cby jak Mszczujowa, z klasztoru wzieta, a na dlugo przy kadzieli nawet i podwice gnu'snie'c bym nie m'ogl. Rusza'c sie bo musze!
Na wspomnienie to swawolne Przemyslaw sie namarszczyl. Od 'smierci Lukierdy, od malze'nstwa z Ryksa, na zadna niewiaste spojrze'c sie nie wazyl. Rozmowa o tym przykra mu byla. Rozwiazly pod'owczas Loktek chmure te na twarzy ksiecia zrozumial i zamilkl.
— Ty's sie widze — dorzucil poczekawszy — cnotliwym bardzo stal i Pudyka[184] chcesz na'sladowa'c — czemu nie? I ja bym takim rad by'c, ale poczekawszy…
Roz'smial sie znowu, z lawy zeskoczyl, chodzi'c poczal jakby wcale jazda go nie utrudzila. Po namiocie sie krecil, coraz co's chwytajac i przypatrujac sie wytwornej broni i zbroi.
Noc nadeszla, musieli oba pod jednym ja przeby'c namiotem. Loktek oznajmil, ze dla ludzi i koni noc musi da'c na spoczynek, ale do dnia nazad ruszy, aby nowe robi'c zaciagi, gdy mu nikt w pomoc przyj's'c nie chce. Z wesola my'sla i daleko swobodniejszy od Przemyslawa, kt'ory ani pobitym byl, ani mu kraju Tatarowie nie pustoszyli, legl Loktek spa'c, opo'ncza sie owinawszy i nakazujac zbudzi'c sie o brzasku.
Przemyslaw tez ze dniem wyruszy'c mial w dalsza droge. Gdy sie z rana obudzil, towarzysza swojego nie znalazl w namiocie, 'slad tylko, kedy spoczywal. Opowiadano, ze o 'swicie spa'c juz nie mogac, czeka'c nie chcac, wymknal sie do swoich i pu'scil ku lasom.
Zegnany przez ziemian okrzykami, ksiaze ze slo'ncem dopiero ruszyl ku Gnieznu. Podr'oz te jednak rozmaite przeszkody, jakby umy'slnie, op'o'znialy. Towarzyszacy mu wojewoda pozna'nski, kt'ory panu o tym nic nie m'owiac zasadzki sie obawial, gdy dnia tego las zwany Czarnym, gesty a niebezpieczny do przebycia, przejezdza'c mieli, przodem wyslal ludzi, aby droge opatrzyli. Zbytnia ta ostrozno's'c, z kt'orej sie 'smielsi na'smiewali, okazala sie jednak potrzebna.
Wyslani przodem powr'ocili z wiadomo'scia, iz u brodu i trzesawic w lesie zaczajona byla kupa zbrojna. O ile pozna'c mogli, zdawala sie zlozona z brandeburskich Sas'ow, Zareb'ow i Nalecz'ow w znacznej liczbie przy nich bedacych.
Zatrzymano sie radzac, co czyni'c. Sil tej zasadzki w gestym lesie obliczy'c nie bylo mozna, ale helm'ow i kopij sterczalo dosy'c w zaro'slach. Chcial Przemyslaw i's'c, uderzy'c na nich albo z boku ich zaja'c, lecz trzesawisko i moczary nie dopuszczaly przystepu. W lesie, gdzie i drzewa mogly by'c poobalane, i zasieki przygotowane, rozpoczyna'c walke 'sci'snietym, nie zdalo sie bezpiecznie. Wojewoda radzil zasadzke obej's'c dluzsza droga, a p'o'zniej, je'sliby nie uszla, osaczy'c ja z wieksza sila.
Przemyslaw chcial przebojem i's'c, wstydzac sie tej ucieczki, nie bardzo nawet wierzyl w doniesienie… Rycerstwo sklonilo go, ze poszedl za rada wojewody. Po dlugich targach ruszono, dobrze w lewo kolujac i nakladajac drogi, brzegiem jezior i piaskami. Przemyslaw w ten spos'ob zamiast o p'ol dniu, zaledwie na noc m'ogl stana'c w Gnie'znie, gdzie na'n niespokojnie oczekiwano.
'Swinka wyszedl naprzeciw niego do przedsieni, stala Ryksa z c'oreczka, kt'ora umy'slnie do ojca wyprowadzila. Byla to jedynaczka tym samym losu trafem, kt'ory matce jej dal rysy zmarlej Lukierdy, jeszcze wieksze do meczennicy majaca podobie'nstwo, jej nawet nature trwozliwa, milczaca i smutna.
Z twarza, kt'ora staral sie uczyni'c wesola, arcybiskup o zasadzce juz uwiadomiony, wprowadzil do komnat ksiecia. Nie m'owil on sam nic o niej, gdyz w drodze rozmy'slajac, przyszedl do przekonania, iz u stracha wielkie oczy i dw'or jego wiecej widzial, niz bylo. Kupka jaka's zblakanych wl'oczeg'ow mogla by'c za nieprzyjaci'ol wzieta. Okazalo sie jednak, iz bylo inaczej. Wojewoda, zabrawszy ludzi, noca pobiegl na to miejsce, w kt'orym widziano zasadzke. Znienacka napadnieci Brandeburczycy, posadzajac Zareb'ow o zdrade, poszli zaraz w rozsypke.
Wojewodzie, kt'ory sie gl'ownie na Zareb'ow i Nalecz'ow kusil, udalo sie ich dwu pochwyci'c i tych, na koniach twarzami do ogon'ow poprzywiazywanych, wieczorem przywieziono do Gniezna. Kr'otkim sadem, pochwyconych na goracym uczynku zdrady i posilkowania nieprzyjacielowi, Przemyslaw 'scia'c kazal. Zaledwie sie to stalo, gdy reszta Zareb'ow i Nalecz'ow, kt'ora przy boku pana byla jeszcze, ci wla'snie, co na popasie w Woli wierno's'c poprzysiegali, nastepnej nocy zeszla precz, tak ze z tego rodu nikt nie pozostal. Powstalo stad zamieszanie chwilowe i niepok'oj miedzy lud'zmi, lecz wojewoda powaga swa go przytlumil. Arcybiskup i ksiaze cieszyli sie owszem, ze podejrzanych sie pozbyto.
'Swinka tymczasem ziemian okolicznych zwolawszy, starszyzne z Kalisza i Poznania, duchowie'nstwo, na kt'orego czele stanal, do stanowczego zniewolil kroku. Ryksa wiedziala o tych przygotowaniach, domy'slal sie ich zapewne ksiaze. Wielka izba na zamku dnia tego byla natloczona, komnaty sasiednie i ganki ziemian pelne, kt'orych wojewodowie i kasztelanowie prowadzili. Wszyscy urzednicy ziemscy, dworscy, arcybiskup i biskup pozna'nski, kapituly, duchowie'nstwo oczekiwaly na Przemyslawa. Na przedzie w szatach uroczystych 'Swinka z krzyzem w reku wital wchodzacego pana. Wskazal na powazne zgromadzenie i ozwal sie:
— Milo'sciwy Ksiaze, oto caly lud tw'oj i ja jako ojciec duchowny ziem twoich, przychodziemy jednozgodnymi glosy prosi'c cie i wezwa'c, aby's dluzej nie zwlekal z przyjeciem kr'olewskiej korony, kt'ora ci z prawa nalezy. Wdziej ja na skronie twe i niech ci ona da nowa sile, aby's nam w pokoju panowal i rzadzil. Przypasz miecz, przodkowi twemu przyniesiony przez aniola, aby's nim zwyciesko nieprzyjacioly wojowal.
Tu, na dany znak przez arcybiskupa, ozwaly sie okrzyki wielkie i wywolywania. Podnoszono rece, rzucano czapki, uniesienie ogarnialo tych nawet, co chlodni lub wahajacy sie przyszli. Poruszyly sie serca, otwarly usta, jaka's nadzieja wielka wstapila w nie, jakby korona ta z grob'ow i mrok'ow dobyta, potege z soba przynie's'c miala.
Stal ksiaze milczacy, poruszony, blady, Ryksa dumna i wesolo spogladajaca. Poczela sie cisna'c starszyzna, otaczajac pana, a on tez zagrzany milo'scia, kt'ora mu okazywano, podni'osl ra'zniej czolo.
— Stanie sie wiec po woli ojca naszego, Jakuba, i was wszystkich. Nie czuje sie ja godniejszym korony tej od poboznej pamieci rodzica mojego, od tych, co mnie poprzedzili, ale palec w tym widze bozy…
U'scisnal go arcybiskup, okrzyki sie podniosly znowu po izbach, dalej w podw'orcach, w kt'orych duzo ludu zgromadzonego bylo. Ten, wnij's'c wszystek nie mogac, szeroko sie tu rozkladal. Postawieni juz wprz'od trebacze i fleci'sci zaczeli wygrywa'c wesolo. Stala sie rado's'c jaka's wielka, jakiej ludzie nie pamietali, a ocz'ow wiele zaszlo lzami. Wtem arcybiskup Bogu na podziekowanie do ko'sciola juz wi'odl, gdzie duchowie'nstwo zanucilo hymn i tak owo kr'olem okrzykniecie uroczystym aktem ko'scielnym sie sko'nczylo.
Gdy wszyscy do katedry ciagneli, na walach w tym miejscu, gdzie dwu zdrajc'ow 'swiezo stracono, stali dwaj ubogo ubrani ludzie, z twarzami bladymi, smutni, przypatrujac sie z daleka. Michnie usta zlym szyderstwem drgaly, Pawlek byl gro'zno namarszczony.
— Przysiegam ci! Przysiegam! — mruczal Zareba. — Kr'otka to bedzie rado's'c, a sko'nczy sie kapiela krwawa. Nasza krew i niewinnej pani Lukierdy pomszczona zostanie!
Chwycil reka gar's'c mokrej ziemi i 'scisnal ja, jakby z niej krew, co ja zbroczyla, chcial wydoby'c, lzami zaszly mu powieki.
— Cieszcie sie i triumfujcie! — wolal. — Pomsta boza nie 'spi! Szyje dam, cze's'c dam, nie ja jeden, wszyscy my, a pani zamordowana i bracia nasi beda zemszczeni!
Z ko'sciola rozchodzila sie pie's'n glo'sna, wesola, a Zareba jak nieprzytomny z szalu powtarzal ciagle:
— Beda pomszczeni!
Przecisneli sie potem nie postrzezeni przez tlumy, wyszli za wrota, dosiedli koni w malej szopce zostawionych i manowcami pociagneli ku lasom.
Tegoz dnia postanowiono, ze w dzie'n 'swietych Jana i Pawla obrzed koronacyjny odby'c sie mial w Gnie'znie, dokad biskupi z calej Polski zjecha'c mieli.