home | login | register | DMCA | contacts | help | donate |      

A B C D E F G H I J K L M N O P Q R S T U V W X Y Z
À Á Â Ã Ä Å Æ Ç È É Ê Ë Ì Í Î Ï Ð Ñ Ò Ó Ô Õ Ö × Ø Ù Ý Þ ß


my bookshelf | genres | recommend | rating of books | rating of authors | reviews | new | ôîðóì | collections | ÷èòàëêè | àâòîðàì | add

ðåêëàìà - advertisement



Rozdzial VII

Nie byla to slaba i placzaca, a przelekla Lukierda. Wpredce ochlonawszy, c'orka P'olnocy odzyskala mestwo. M'owiono jej o 'smierci pierwszej ksieznej, ale inaczej. Chciala wiedzie'c prawde cala, a nim sie o nia miala meza zapyta'c, potrzebowala przekona'c sie, czy wiezie'n nie byl potwarca. Z gorejacymi policzkami poczela przebiega'c izby swoje, szukajac w my'sli, kogo pyta'c miala, kto by jej prawde powiedzial.

Stara Juta ze Szwecji przywieziona, p'ol-Niemka, p'ol-Szwedka, kt'ora jej dla jezyka jako tlumacza dodano, porobila juz mnogie znajomo'sci na zamku i w mie'scie. Nastreczano sie jej wiedzac, ze w laskach byla u pani, a mogla by'c w r'oznych potrzebach po'sredniczka. Miedzy innymi stara Krywicha, takze na p'ol Niemka, u kt'orej Mina niegdy's mieszkala, juz sie byla na zamek w'sliznela.

Ksiezna, chcac sie prawdy dobada'c, zazadala od Juty, aby jedna z miejscowych kobiet potajemnie przyprowadzila. Chciala ja kaza'c bada'c przy sobie. Juta przywiodla najlepiej jej znajoma Krywiche, kt'ora poczela od tego, ze ksieznie do n'og upadla i obsypala ja blogoslawie'nstwami.

Stara Juta sluzyla za tlumacza. Wiedziala juz ona dawniej, cho'c o tym pani swej nie m'owila, w jak r'ozny spos'ob opowiadano historie Lukierdy. Strach, jakim ja przejmowala, tlumila w sobie. Widzac swa pania poruszona mocno po tajemniczej rozmowie u okna wiezienia, kt'orej nie slyszala, Juta domy'slila sie czego's, ale nie historii Lukierdy.

Dopiero gdy jej kazano pyta'c Krywiche o zmarla ksiezne, zrozumiala niepok'oj Ryksy. Chciala podszepna'c Krywisze, aby nie wydawala, co o tym m'owili ludzie, lecz ksiezna, postrzeglszy znak dany, gro'zno poczela sie domaga'c prawdy.

— Niech m'owi, co wie! Chce wiedzie'c wszystko! Nie ulekne sie! Niech powie, czy byla winna i co sie z nia stalo. Dlaczego ja zamordowa'c kazano?

Z przerazeniem Juta, poslyszawszy to, oczy sobie zakryla. Ksiezna coraz napastliwiej zadala calej prawdy, powtarzajac, ze wiedzie'c ja musi i potrafi ja wybada'c. Niepotrzebna nawet byla teraz Krywicha dla powt'orzenia powie'sci, kt'ora Juta raz niejeden slyszala w drodze do Gda'nska i na zamku. Rozpytywala ona pilno, bo jej o swa pania chodzilo, a im ksiaze okazywal sie powolniejszym, tym bardziej lekala sie chytro'sci jego i skrytego okrucie'nstwa. Nie mozna wiec bylo nic teraz utai'c przed pania. Z placzem poczela opowiadanie Juta, do kt'orego Krywicha po trosze sie przyczyniala, rada, ze zaleci'c sie moze.

Dlugo, szczeg'olowie opisywaly jej za'slubiny, przybycie, pobyt na zamku Lukierdy, prze'sladowanie przez Mine. Na ostatek Krywicha z goraco'scia wielka opowiedziala historie nocy tej strasznej, tak jak ja z ust umierajacej Bertochy slyszala. Ryksa sluchala pilno z oschlymi juz oczyma, na poz'or ostygla, niewzruszona. Gdy Krywicha, doko'nczywszy, wspomniala o pie'sni, kt'ora lud nucil o zabitej ksieznie, kazala ja sobie tlumaczy'c, ale i ta lez jej nie wycisnela.

Krywicha, bijac sie w piersi, zaklinala sie i poprzysiegala, ze to, co m'owila, z wlasnych ust jednej z najwinniejszych slyszala. Ryksa spytala ja jeszcze o Mine, ale o tej r'ozne chodzily wie'sci, a najpewniejszym zdalo sie, ze do brandeburskiej marchii zbiegla. Dlugo jeszcze przeciagnelo sie badanie, az ksiaze z low'ow powr'ocil. Juta chciala swa panie rozebra'c i nam'owi'c do spoczynku, lecz Ryksa, czekajac na meza, kt'orego widzie'c chciala, zostala w dziennym swym stroju. Na twarzy jej malowalo sie postanowienie jakie's silne, kt'ore Jute przerazalo.

Zaledwie tetent w dziedzi'ncu oznajmil powr'ot Przemyslawa, Ryksa przez ganki wprost poszla naprzeciw niemu do izby, w kt'orej zwykl byl wieczerza'c, gdy z low'ow powracal. Wchodzac, zastala go jeszcze w kaftanie i przy mieczu, zaledwie sie rozdziewajacego.

Powolnym krokiem, ulozywszy sobie twarz spokojna, zblizyla sie do niego. Spojrzawszy na nia, Przemyslaw poznal, a raczej przeczul, iz niosla mu co's niespodziewanego. Siadla na lawie po przywitaniu, aby by'c 'swiadkiem wieczerzy, do kt'orej sluzba szybko poslugiwala.

Ksiaze, natretnym tym oczekiwaniem zony nieco zmieszany, radzil jej odej's'c, ale go nie posluchala. Predko wiec doko'nczyl wieczerzy, przeczuwajac juz, ze o co's pytany bedzie lub proszony. Natychmiast skinal na dworzan i komornik'ow, aby sie oddalili.

Ryksa czekala cierpliwie. Dopiero, gdy pozostali sami, wstala, ze swa dziecinna powaga jaka's m'owiac do meza:

— Nam tu moga przerwa'c rozmowe. Musze na osobno'sci m'owi'c z wami. Chod'zmy do komory waszej.

— P'o'zno dzi's — rzekl wahajac sie Przemyslaw — rozmowe wszak mozem odlozy'c do jutra.

— Nie — odparla Ryksa. — Ja dzisiaj chce m'owi'c z wami.

I nie czekajac juz odpowiedzi, przodem weszla do izby sasiedniej, drzwi otwarte zostawujac za soba. Przemyslaw musial i's'c za nia.

Stanawszy w po'srodku, zwr'ocila sie do niego, jak sedzia do winowajcy, mierzac go bystro przenikajacymi oczyma. Juz miala rozpocza'c, gdy glosu jej zabraklo, przycisnela reke do piersi, a ze tym ruchem przypomniala Lukierde, ksiaze cofnal sie przestraszony.

Ryksa dlugo, bacznie mu sie przypatrywala, oczy jej zdawaly sie siega'c w glab duszy.

— Chce od was dowiedzie'c sie — rzekla glosem meznym — prawdziwej historii o Lukierdzie. Chciano ja tai'c przede mna, ja tajemnic zadnych nie znosze. Sa to ciemno'sci, lubie 'swiatlo i dzie'n bialy. M'owcie mi… prawde!

Przemyslawowi gniew naprz'od na twarz wybuchnal, chcial srogim by'c, u'smierzyl sie wpredce.

Nie odpowiadajac nic, zszedl na strone i n'oz, kt'ory mial przyczepiony do pasa, rzucil z trzaskiem na lawe.

Ryska ani ruchu tego, ni milczenia, ni brzeku sie nie ulekla.

— Je'sli wy mi nie zechcecie m'owi'c o Lukierdzie — dodala — bede musiala wierzy'c ludziom, co m'owia.

— C'oz mam ci m'owi'c? Co?! — wybuchnal ksiaze gwaltownie. — Ludzie obwiniaja mnie, plota ba'snie. Jestem niewinny i to tylko powt'orzy'c moge. Jestem niewinny.

— Lukierda nie zmarla 'smiercia swoja — odparla Ryksa. — Dlaczeg'oz ludzie was obwiniaja? Skad te ba'snie? Co za pie'sni o niej nuca?

— Pie'sni? Glupia cizba! Glupie pie'sni! Co znacza karczemne 'spiewy!

M'owiac Przemyslaw rzucal sie i gniewal. Ryksa przypatrywala mu sie, 'sledzac krok kazdy.

— Powiedzciez wy mi prawde — dodala. — Mieli'scie jaka's inna milo'snice, to wiem. Nie rozumiem — wtracila z u'smiechem dumnym — zeby to ja mialo wielce obchodzi'c! Wy wszyscy macie milo'snice, ale co zona i ksiezna ma z nimi?

Ruszyla ramionami, usta wydela pogardliwie.

— Jakze 'smiala jedna dziewka jaka's z ksiezna chcie'c sie r'owna'c? Prawa jakie's ro'sci'c? A wy, jak na to mogli'scie pozwoli'c?

— Wiecie wszystko — przerwal jej Przemyslaw z gniewem. — Po c'oz pytacie mnie? Nasluchali'scie sie juz ba'sni na zamku, przyniosly wam je baby usluzne. Wierzcie im sobie, gdy chcecie.

— Ja wla'snie prawdy chce od was, aby nie by'c zmuszona im wierzy'c — odparla chlodno Ryksa. — Wiec m'owcie.

Przemyslaw przeszedl sie po ciasnej izbie. Ile razy spojrzal na tego zywego upiora stojacego przed soba, na te oczy zimne, szklanne, ostre, kt'ore sie w niego wpijaly, dreszcz przechodzil po nim.

— Czego chcesz ode mnie?! — zawolal zrozpaczony. — Ja sam nie wiem spelna, co i jak sie stalo! Lukierda tesknila za swoimi, niczym jej nie mozna bylo zaspokoi'c. Plakala, zabijala sie lzami… Odpychala mnie, nie cierpiala.

— A wy?

— I jam ja w ko'ncu znienawidzie'c musial — odpowiedzial Przemyslaw. — Nie na to maz, jak ja, niewiaste bierze, aby mu ona placz do domu codzienny wnosila. Nie mialem potomstwa, nie moglem go mie'c; nie zylem z nia.

Ryksa, stojac nieruchomo, z ocz'ow go nie spuszczala; gdy m'owil, sluchala nie przerywajac. Przemyslaw, poruszajac sie wspomnieniami tymi, m'owil coraz gorecej.

— Mnie i siebie dreczyla! — zawolal.

— Czemu's ja nie odeslal do ojca?

Przemko rzucil glowa.

— Wszak prosila o to…

— W pie'sni — przerwal ksiaze chmurno. — Mnie nigdy nie m'owila o tym… Jam nie slyszal prawie jej glosu. Znienawidzily ja slugi, zniechecila domownik'ow… zabili ja.

Brwi Ryksy sie 'sciagnely, drgnela.

— A wy, co'scie tu panem, dopu'scili'scie…

Przemyslaw rozpostarl rece:

— Tak — rzekl — winienem, cho'c niewinny jestem. Ale na Chrystusa przysiegam, ja nie dawalem rozkazu, ja nie wiedzialem o zab'ojstwie.

— Nieszcze'sliwa, slaba, boja'zliwa niewiasta! — odezwala sie Ryksa. — Ja… ja inna bylabym na jej miejscu.

Przemyslaw spojrzal na nia. Stala nieulekniona, smutna tylko.

— Na jej miejscu, ja bym te spro'sne baby dala potraci'c. Slugi! Niewolnice! Zeby 'smialy targa'c sie na mnie?! Nie m'owcie mi, ze'scie niewinni! Na co'scie jej dali i trzymali takie slugi? Przemyslaw powt'orzyl bezmy'slnie:

— Nie winienem!

— Winni'scie — odparla Ryksa — bo na waszym zamku, pod bokiem pana, nic sie sta'c nie powinno bez jego woli!

Milczeli oboje. Ryksa biala reka pogladzila wlosy zlote, ustapila kilka krok'ow i na lawie przysiadla.

Rozmowa, kt'ora on mial za sko'nczona, dla niej byla dopiero poczeta. Nie zwazala na to, ze maz zby'c sie jej chcial widocznie.

— Tak, wy winni'scie — dodala — ale winna i ona! W jej miejscu Ryksa kr'olewna postapilaby inaczej!

Spojrzeli na siebie, mloda pani rabek, kt'ory twarz jej dokola otaczal, wziela w zabki biale i gryzla go nimi.

— Wiem wiec wszystko, jak bylo — rzekla — a widzicie, ze sie jej losu nie boje. Jestem c'orka ojca, co nawykl wojowa'c z rodzina, jam gotowa z wlasnym domem. Mnie te slugi nie zabija, bo ja je za jedno zuchwale spojrzenie zabija'c kaze. A zechcesz mie'c milo'snice, nie powiem nic! Ale tego niechlujstwa zeby mi na zamku nie bylo! Do chlew'ow z tym brudem!

Ksiaze sluchal jej milczacy. Wstala powoli z lawy.

— Tak! Tak! — zamruczala. — Prawda jest wszystko, co pie's'n m'owi! Nieszcze'sliwa zameczyli! Ludzie m'owia, zem ja do niej podobna. To by'c nie moze… Ja czuje w sobie, ze nie dalabym sie, jak w sidla zlapane ptasze, udusi'c! Nie!

Przemyslawowi dolegalo juz to powtarzanie i, zwracajac sie ku niej, rzekl chcac zako'nczy'c rozmowe:

— Tak… byla sama sobie winna… i jam winien byl; najwinniejsze te baby przeklete! Ale dzi's to niepowetowane sprawy! Nakazalem modlitwy, zakupilem naboze'nstwa, uspokoilem sumienie… Nie m'owcie o tym, nie jatrzcie rany!

Ryksa popatrzala na'n.

— Miedzy nami tajemnic by'c nie powinno — odezwala sie z powaga. — Jam tu nie zadna milo'snica, ale c'orka kr'olewska i zona, kt'orej przystalo powiedzie'c, co na sercu miala… a i's'c krokami pewnymi… Po com tai'c miala! Ja sie nie boje nikogo!

Z uspokojona nieco twarza ksiaze sie do niej przyblizyl.

— Do's'c tego! — rzekl. — Chce wiedzie'c tylko, kto 'smial do uszu waszych przynie's'c te…

— Zeby's go ukaral? — przerwala Ryksa. — Karz-ze wszystkich, co pie's'n te 'spiewaja.

Zzymnal sie ksiaze.

— Ludzie ci niewdzieczni — odezwal sie — nienawidza mnie. Ale kt'oz ci te pie'sni tlumaczyl?

Ryksa u'smiechnela sie.

— Kto? Chodzilam po zamku — odparla — uslyszalam glos spod ziemi. Kto wie? Moze od jej grobu?

Ksiaze przezegnal sie z przestrachem, po twarzy Ryksy przebieglo jakie's drgniecie szyderskie. Widzac trwoge meza, ulitowala sie w ko'ncu nad nim. Jakby sie do wyj'scia przysposabiala, 'sciagnela suknie.

— Macie do's'c tej rozmowy — dodala. — Przerwijmy ja. Ja wiem, com potrzebowala z ust waszych uslysze'c, i wy dowiedzieli'scie sie, ze druga taka, jak ona, nie bede. To do's'c!

Przemyslaw, jakby juz slucha'c nie chcial, kaftan, kt'ory mial na sobie, poczal gwaltownie 'sciaga'c. Oczy mu dziko blyszczaly, mruczal co's niewyra'znie.

Ksiezna popatrzyla na lampe, po 'scianach i, jak gdyby wszystko juz bylo zapomniane i sko'nczone, odezwala sie glosem jasnym:

— Jest goniec od ksiedza Jakuba! Ciesz sie, ksiaze! Dobre wie'sci!

Zwr'ocil sie ku niej Przemyslaw, patrzac ciekawie.

— Ziemianie twoi dzielni sa, nalezy im nagroda. Nie czekali rozkaz'ow twych, nie pytali o nie, zebrali sie, uderzyli na te twierdze, kt'ora oddali'scie 'Slazakowi.

— Olobok! — wykrzyknal ksiaze, podnoszac rece.

— Tak! Odebrali go — m'owila Ryksa wesolo prawie — cala te ziemie zawojowali.

— A mnie tam nie bylo! — z bole'scia zawolal ksiaze.

Ryksa, kt'ora o wszystkim juz starala sie by'c uwiadomiona, znalazla i na ten okrzyk mezowski odpowied'z.

— M'owiono mi — rzekla — iz wy tam nie powinni'scie byli sie znajdowa'c, bo'scie Olobok ten ustapili i na tym piecze'c swa polozyli, a oni do niczego sie nie obowiazywali.

Z pewnym zdumieniem ksiaze popatrzyl na zone swa, kt'ora juz tak wpredce wtajemniczyla sie we wszystkie jego sprawy.

— Bogu niech beda dzieki — rzekl. — Wszystkie spiski i knowania stlumione. Olobok odebrany, oddycham lzej.

— Tak! Mozecie i powinni'scie i's'c teraz i zdobywa'c — dodala Ryksa. — Kr'olewska c'orka, spodziewam sie by'c kr'olowa!

Rekami nad glowa uczynila ruch, jakby wkladala korone, i powoli wyszla z izby.

Ksiaze stal dlugo zadumany o calej tej rozmowie, o zonie, o sile, z jaka wystepowala, a kt'ora mu sie prawie gro'zna wydala. Nie dano mu czasu dlugo nad tym rozmy'sla'c, wszedl lektor Teodoryk z ksiega modlitw w reku. Byla to jego godzina. Przemyslaw, syn ojca tak poboznego, tak 'swietego, iz go innym za przyklad stawiano, bo nieraz noca, gdy wszyscy spali, okryty wlosiennica, przy malej lampce do dnia sie modlil, wychowaniec Boleslawa, slynnego takze z pobozno'sci, ko'nczyl dzie'n kazdy modlitwa. Ksiadz Teodoryk z nim ja odmawial. Tego dnia poczal od powinszowania odzyskanego Oloboku, z czego sie wszyscy cieszyli. Ksiaze tez dla rado'sci tej zapomnial o przykrej z zona rozmowie.

Nazajutrz przybyl z rozja'sniona twarza arcybiskup. Maz to byl stworzony, aby w tych czasach bezladu i rozprzezenia, silna dlonia chwyciwszy wodze, przodowal wszystkim oslablym i powatpiewajacym. Z kazdym dniem zyskiwal na powadze, na sile, na wierze w poslannictwo swoje. Na twarzy jego malowal sie ten spok'oj mezny, kt'ory znamionuje wielkich ludzi.

— Zi'scily sie slowa! — rzekl, rece podnoszac ku Przemyslawowi, kt'ory spieszyl na jego powitanie. — Ziemi kawalek niewielki byl, ale srom oderwania bole'sny! Boze blogoslaw! Jest to wr'ozba przyszlo'sci lepszej.

— A Henryk? — odparl ksiaze.

— Je'sli sie nie myle — rzekl 'Swinka — nie bedzie mial ani czasu, ni ochoty odzyskiwa'c, co wydarl nieslusznie. Ja zwola'c na'n musze synod dla sprawy mojego brata Tomasza wroclawskiego, zdzierstw i krzywd naszych. Gro'zbe mu po'sle, nie zechceli slucha'c, piorun rzuci'c bede zmuszony. Niechetnie ciskam je, bo z tymi oswajaja sie ludzie, ale na tego zuchwalca, kt'ory praw zadnych zna'c nie chce, bede zmuszony.

Za arcybiskupem wtoczyli sie z twarzami wesolymi: kasztelan, wojewoda, urzednicy, wszyscy panu winszujac a dumni mestwem swojego rycerstwa.

Gwarna rozmowa ledwie sie rozpoczynala, gdy ochmistrz dworu ksieznej drzwi otworzyl i piekna Ryksa weszla strojna, dumna, a tak swobodna i wesola, jakby nic wczoraj nie zachmurzylo jej czola i nie 'scisnelo serca. Ksiaze sie jej coraz bardziej zdumiewal.

— Wy, ojcze — odezwala sie, calujac reke arcybiskupa — zawsze nam z soba przynosicie blogoslawie'nstwo. I ksiaze, pan m'oj, szcze'sliwy jest, jak nie byl dawno…

— Bodaj ten dzie'n wr'ozyl wam cale pasmo jasnych! — odezwal sie 'Swinka z uniesieniem proroczym. — Tak! Spelni sie, com nosil i nosze w sercu jako modlitwe do Boga! Ujrzemy znowu na glowie ksiecia korone dlugo spoczywajaca w ukryciu, a z nia przyjda sila, pok'oj i lad! Jeden tu pan by'c musi znowu!

Przemyslaw wzdychal: — Ojcze m'oj, daleko jeszcze do tego!

— Jeden B'og wie, co dalekie, a co bliskie — odparl 'Swinka. — Czlowiek czyni'c ma, co powinien, a Opatrzno'sci zostawi'c, co z czyn'ow jego ma wyrosna'c.

Na zamku, w mie'scie panowala rado's'c wielka. Echo jej odbilo sie az w ciemnym tym wiezieniu, w kt'orym zapomniany siedzial Zareba. Staraniu ukrytych przyjaci'ol swoich, zabiegom cichym Nalecza winien byl, ze go dotad na stracenie nie wywiedziono. Dzie'n po dniu zwlekal sie wyrok i jego wykonanie. Slaby promyk nadziei jakiej's 'swital, iz wierny Pawlek potrafi go wyzwoli'c.

Pobozny i zabobonny Zareba, jak na'owczas byli wszyscy, 'sluby czynil wielkie, jezeliby mu cud bozy ocalil zycie, ale zarazem zemste poprzysiegal zajadlejsza jeszcze znienawidzonemu ksieciu.

— Nie zginie on, tylko z mej reki — powtarzal ciagle — je'sli mnie przyczyna 'swietych pa'nskich stad wyzwoli.

Nalecz biegal i robil, co bylo w mocy jego, aby str'oz'ow przekupi'c albo sie podkopa'c do jamy. Jedno i drugie sie nie wiodlo. W ostatku, gdy sie przekonal, ze juz o wylamaniu sie wcale my'sle'c nie bylo mozna, Nalecze i Zarebowie zlozyli grzywien tyle, ze ich starczylo na wykupienie najdrozszego zycia.

W szynku miejskim, do kt'orego czasem dozorca wiezienny przychodzil, nieznani ludzie poczeli sie zbliza'c do niego, poi'c, zawiazywa'c rozmowe, w ko'ncu mu podszepnieto okup tak wielki, ze oprze'c sie bylo niepodobna. Mial za co biedny czlek kupi'c sobie ziemi kawalek. Ale razem z wie'zniem uchodzi'c musial i dozorca na 'Slasko, do Brandeburg'ow, w kat jaki's daleki. Mial tu zone i dzieci.

Dnia jednego przyszlo nareszcie do zgody. Znaleziono w wiezieniu czlowieka, z dawna tam za zab'ojstwo osadzonego, kt'ory do Zareby wzrostem i wlosami byl podobny. Tego miano osadzi'c na jego miejsce, jakby ci, co pochwycili Michne, omylili sie. Wiezie'n zgadzal sie na to, co go m'owi'c nauczono, dajac mu nadzieje oswobodzenia. Wieczorem wydobyl sie Zareba z ciemnicy, gdy strazy nie bylo, wypuszczony przez dozorce i wprost poszedl do ko'sciola razem Bogu dziekowa'c i zemste przysiega'c… W jego miejscu siedzial juz zb'oj 'ow wyuczony, aby go zastapil. Tymczasem o Zarebie zapomniano, dopiero gdy po odzyskaniu Oloboku mowa byla o Kaliszu i zdradzie Sedziwoja, przypomniano sobie jej sprawce.

— Stracono go czy nie? — zapytal ksiaze.

— Rozkazu nie bylo.

Reka dal znak ksiaze, iz dluzej zwleka'c z tym nie bylo potrzeby. Nazajutrz rano kazano Zarebe na plac wyprowadzi'c. Szemsza, kt'ory go pojmal, dowiedziawszy sie o tym, szedl patrze'c, jak wrogowi leb zetna. Wtem ujrzal ciagnionego na sznurze czlowieka.

— A to'c nie on jest! — zakrzyknal. — Gdziez tamten?

Usilowano wm'owi'c mu, iz ten byl, kt'orego pojmal. Wszczal sie sp'or i rozterka, strzesiono ciemnice, innego nie bylo. W'sciekal sie i pienil Szemsza, ludzie sie zaprzysiegali, ze szatan chyba zamiane zrobil w wiezieniu, z kt'orego nikt wymkna'c sie nie m'ogl.

Wstrzymano wykonanie wyroku, bo czlek byl inny, a ten wyznawal, ze jego czasu wesela nie wiedzie'c za co wtracono do wiezienia. Dozorca wiezienia, str'oze, broniac swej sprawy, obwiniali Szemsza[172] lub szatana. Musiano sie odnie's'c do ksiecia. Przemyslaw wiadomo's'c dziwna przyjal obojetnie.

— Predzej czy p'o'zniej — rzekl — Zareba wpadnie w rece moje, a na'owczas nie ujdzie 'smierci.

Puszczono tego, kt'ory zastapil winowajcy miejsce, a Szemsza poprzysiegal, ze albo sprawa w tym byla diabelska lub nieprzyjaci'ol ksiazecych. On pewien byl, ze omyli'c sie nie m'ogl. Zareba, gdy sie to dzialo, zbieglszy wraz z Naleczem, juz sie u swych powinowatych ukrywal.


Rozdzia l VI | Pogrobek | Rozdzia l VIII