home | login | register | DMCA | contacts | help | donate |      

A B C D E F G H I J K L M N O P Q R S T U V W X Y Z
À Á Â Ã Ä Å Æ Ç È É Ê Ë Ì Í Î Ï Ð Ñ Ò Ó Ô Õ Ö × Ø Ù Ý Þ ß


my bookshelf | genres | recommend | rating of books | rating of authors | reviews | new | ôîðóì | collections | ÷èòàëêè | àâòîðàì | add

ðåêëàìà - advertisement



Rozdzial VI

W rok potem we wrze'sniu, Pozna'n jak niegdy's, gdy sie sposobil powita'c mloda pania swa ze Szczecina, przystrajal sie na przyjecie Ryksy, c'orki kr'ola Waldemara. Z Gda'nska przyszla juz byla wiadomo's'c, iz narzeczona ksiecia wysiadla na lad szcze'sliwie. Wojewoda, kasztelan i wyslane naprzeciw rycerstwo polskie wiodlo ja do przyszlej stolicy. I na ten dzie'n juz jej przybycie zapowiadano. Arcybiskup 'Swinka, kt'orego sprawa malze'nstwo przyspieszone zostalo, oczekiwal tu na nia.

Nie z taka niecierpliwo'scia radosna, jak niegdy's, wygladano nowej pani; lud ciekawy byl, ale nie wes'ol. Gody te przypominaly pierwsze, gmin p'olglosem nucil ciche pie'sni o Lukierdzie. Co's, jak obawa pomsty bozej, drzeniem przejmowalo tlumy zalegajace go'sciniec i place. Nic nie przerywalo ciszy ponurej. Dzie'n byl p'o'znej jesieni z li's'cmi p'oz'olklymi na drzewach, z bladym niebem powleczonym jakby opona mglista. Slo'nce niewidoczne, niby ja'sniejsza tylko chmurka roztopiona w powietrzu, z wolna plynelo po niebie. Smutek jaki's wial z tego powietrza przepelnionego wonia jesienna wiedniejacych ro'slin, 'scietych zb'oz, roli poruszonej sochami, wilgoci osychajacej powoli.

Na wiezy ko'sciola stal, jak niegdy's, straznik ze zwinieta choragwia, lecz zaspany i zdretwialy. Na zamku przybranym z calym przepychem, na jaki zdoby'c sie bylo mozna, czekal Przemyslaw, z mloda swa, piekna, a juz zwiedla od trosk, twarza na przybycie tej, kt'ora mu byla przeznaczona. Opowiadano ja piekna, zlotowlosa, niebieskooka, jak pierwsza…

Ksiaze, kt'ory dlugo malze'nstwu sie temu opieral i zwl'oczyl je, poddawszy sie woli arcybiskupa i duchownych, z obojetno'scia smutna przyjmowal je jak konieczno's'c. 'Swinka widzial ze smutkiem, iz wspomnienie tej przyszlej zony wywolalo drzenie i obawe jaka's w ksieciu. Rzucal wzrokiem oblakanym dokola, jakby sie zmartwychpowstania zmarlej obawial. Nie pomagala na to modlitwa ani rycerskie zabawy, jeden arcybiskup slowy namaszczenia pelnymi umial go otrze'zwi'c i z zadumy wyprowadzi'c.

Dnia tego niepok'oj ksiecia r'osl i coraz sie stawal widoczniejszym. Na zwiady wydany przez 'Swinke ksiadz Jan, wr'ociwszy, nic o narzeczonej powiedzie'c wiecej nie umial na to, ze byla mloda, piekna i na podziw, mimo oddalenia od kraju swego i rodziny, wesola, 'smiala i swobodna.

Arcybiskupowi wla'snie sie to dobrym zdalo, iz wesolo'scia ta mogla ponurego pana rozerwa'c. Opowiadano, jak ja bawilo wszystko, co widziala i spotykala, jak byla poklonom rada, podarkom wdzieczna i jak szczebiotliwie rozmawia'c pr'obowala z tymi, co naprzeciw niej byli wyslani.

Ksiaze Przemyslaw wyjecha'c mial na spotkanie, gdy mu znak dadza o zblizajacym sie orszaku. Ko'n stal juz dla'n got'ow, okryty opona zlotem szyta i rzedem[160] sadzonym; rycerstwo, majace towarzyszy'c, czekalo w pogotowiu. Po przywitaniu pod namiotem w polu rozbitym, ksiestwo jecha'c mieli obok siebie wprost do ko'sciola zamkowego, gdzie arcybiskup polaczy'c ich mial i blogoslawi'c.

Na to wesele uroczyste ziemianie poprzywozili zony swe i c'orki starsze, izby pelne byly postrojonych dziwnie, a z prosta, cho'c bogato, niewiast, nienawyklych do ubior'ow tych, radych sobie, swym klejnotom, szubom, sukniom, la'ncuchom, kolcom i oczom, co sie na nich zatrzymywaly. Caly ten ze'nski tlum, obyczajem wieku, trzymal sie calkiem z osobna, nie mieszajac z mezczyznami. Spozierano tylko ku nim ciekawie, ukazywano sobie znane i glo'sne, mieniano zalotne wejrzenia i tulono wyrywajace sie 'smiechy.

Przepych stroj'ow byl wielki, ale cale[161] inny niz dzisiejszy, chwalono sie wiecej bogactwem niz smakiem, ilo'scia niz dobrem. Sobolowe kolpaczki, zawitki z rabka prze'zroczystego, jedwabie ciezkie, suknie zlotem tkane i szyte, klejnoty kute i nasadzane kraglo ogladzonymi kamieniami, jaskrawa te mozaike skladaly.

Powazniejsze niewiasty staly przodem jak wodzowie i straze, dalej mezatki mlode, a w samej glebi dziewczeta, kt'orym ani bardzo patrze'c, ni by'c widzianymi nie bylo wolno. Nie rozmawiano glo'sno, ale szmer i 'smieszki nie ustawaly na chwile. Rycerstwo, opodal stojace osobno, ciekawie oczy wlepialo w tamta strone, swobodnie i swawolnie rozmawiajac o kobietach, kt'ore domy'slajac sie, co rzucane wejrzenia ogniste oznaczaly, rumienily sie ciagle.

W niewie'sciej gromadzie opowiadano sobie historie Lukierdy. Te, co nie widzialy nigdy strasznego ksiecia, ciekawe byly zobaczy'c go cho'c z daleka. Dzie'n juz sie mial dobrze ku zachodowi, gdy ruch powstal w komnatach. Dano zna'c, ksiaze szedl krokiem niepewnym, z oczyma w ziemia, helm zlocony, spiczasty ciezy'c mu sie zdawal, zbroja piekna dusi'c go, szata zawadza'c. Szedl jak na stracenie, blady byl. Niewiasty, patrzac, szeptaly: „Nie idzie on jak ten, co zabija, ale jakby sam na zabicie”.

Za ksieciem postepowali panowie dworu, miecznik, ochmistrze, podkomorzowie, komornicy, podczaszy, lowczy, potem duchowni, kanclerz, pisarze, dworzanie. Dw'or, jak kr'olewski, ja'snial od szkarlatu purpurowego i liliowego, przez Wlochy ze Wschodu i z wojen krzyzowych przywiezionego do Europy.

Wspaniala pa'nska druzyna ciagnela milczaca, zadumana, z pana swego biorac posepne twarze i postawy dumne. 'Swinka udal sie do ko'sciola, gdzie na czele duchowie'nstwa narzeczonych mial czeka'c. Przemyslaw sam jechal ze swymi.

Namiot czerwony wida'c bylo w polu rozbity, a dokola pstry orszak ksieznej, wozy, konie, ludzi, niewiasty w strojach nietutejszych. Ksiaze raz i drugi trwozliwym rzucil okiem. Ko'n mu sie rwal naprz'od zywo, on go wstrzymywal. Okolo namiotu porusza'c sie zaczelo, rozstepywa'c, ustawia'c.

Poprzedzajacy ksiecia trebacze zadeli wesolo. Przemyslaw stal juz u wnij'scia namiotu i ledwie zsia's'c zdazyl, gdy ujrzal przed soba wiedziona przez starsza niewiaste, pobladl i zdretwial.

Ryksaz to byla czy widmo z grobu wstajace Lukierdy? Ten sam wiek, ten sam wlos zloty, tez oczy, taz twarz, nawet dziwnym losu zrzadzeniem miala na sobie suknie, przepaske, klejnoty jakby tez same, w kt'orych Lukierda chodzila.

Ona to byla, zmartwychwstala, ale z innym twarzy wyrazem. Mimo trwogi, kt'ora ja na chwile blado'scia okryla, nie bylo w niej owej dziewiczej a dzieciecej nie'smialo'sci tamtej, kt'ora umarla, ale jaka's duma i pewno's'c siebie kr'olewska, co's szyderskiego, figlarnego. Byla to Lukierda, ale nie placzaca i slaba — mocna i 'smiala. Nadzwyczajne podobie'nstwo, kt'ore uderzylo tak ksiecia, iz przem'owi'c, ni powita'c jej nie m'ogl, az ochlonawszy z podziwu, r'owniez innych zdumiewalo. Byl w tym jakby palec bozy, przebaczenie czy gro'zba.

Kr'olewna wyuczona byla sl'ow kilku niemieckich, kt'ore 'smiejac sie sama i 'smiech starajac stlumi'c, wym'owila 'smialo. Przemyslaw nie slyszal, nie rozumial nic, nie wiedzial, co rzekl do niej. Wnet na konie siada'c znak dano.

Podprowadzono przygotowanego dla mlodej pani, kt'orego chlopak w barwie ksiazecej mial prowadzi'c. Dosiadla go ra'zno, bez obawy, podniosla glowe, spojrzala z g'ory po orszaku: „Znajcie we mnie pania swoja!”

Piekna byla, ale ponetny wdziek 'ow pociagal i odpychal razem, grozi'c sie zdawal. Mlodziuchne dziewcze nad wiek sw'oj bylo odwazne, nie dziwilo sie niczemu, nic je[162] nie trwozylo.

Przemyslaw obok jadacy oczu prawie podnie's'c nie 'smial na nia; blady, jechal z ta my'sla tylko, jak dwie niewiasty, tak do siebie podobne by'c mogly, dlaczego B'og przyslal mu zza morza taka, kt'ora co chwila zmarla meczennice przypomina'c miala. Nie wiedzac o tym, Ryksa byla wcielonym sumienia wyrzutem.

Dw'or caly szeptal:

— Patrzcie! Toz Lukierda, jaka byla przed choroba! Pamietacie, gdy wjezdzali? Taz sama! Ona!

Na obcych nawet padla jaka's trwoga przesadna. Gdy ksiaze, jak winowajca, jechal z glowa na piersi zwieszona, ona patrzala na'n z natretna ciekawo'scia dziecka, co sie zabawce obiecanej przyglada. Mierzyla go od st'op do gl'ow blyszczacymi oczkami, a z niego wejrzenia jej biegly na drugich i rychlej kto spu'scil wzrok przed nia, niz sie ona go ulekla. Chl'od byl w tym wejrzeniu bystrym, ostyglym, czy nigdy jeszcze zadnym ogniem nie rozja'snionym. Usteczka jej ksztaltne nie skladaly sie do u'smiechu lagodnego, ale do jakiego's dumnego szyderstwa. Byla przeciez c'orka kr'olewska, cho'c ojciec jej walczyl o utrzymanie sie na tronie.

Orszak posuwal sie w'sr'od tlum'ow ludu stojacego dokola jedna masa, pozawieszanego na drzewach, drabinach i dachach. Patrzano, a niekiedy z ust starszych ludzi wyrywaly sie krzyki, jakby ujrzeli upiora. Kobiety zakrywaly oczy, niekt'ore ucieka'c chcialy, ale 'scisk sie nawet ruszy'c nie dozwalal.

Na wiezy bito we dzwony, wiala choragiew, przodem trebacze grali na surmach, rogach i trabach i bili w kotly, budzac wrzawe radosna. A jednak rado'sci obudzi'c nie mogli.

We wrotach ko'sciola stal arcybiskup ubrany w szaty zlociste z woda 'swiecona i krzyzem. Wchodzaca pare blogoslawil i powi'odl z soba do oltarza, a pie's'n ogromna, zwycieska, rado'sna sie rozlegla.

Szli. Wtem Przemyslaw drgnal i zachwial sie, mijal to miejsce, na kt'orym widzial stojaca Lukierdy trumne, a ona sama w wianku zielonym ze zlotem, szla znowu u jego boku; za'slubial 'smier'c… Ciagnieto go do oltarza, i's'c musial. Z po'spiechem arcybiskup, widzac go tak bladym i strwozonym, poczal obrzed, zwiazal rece, zamienil pier'scienie. Mloda pani nie zadrzala, nie zaplakala, nie spu'scila ocz'ow, zimna dlo'n meza pochwycila 'smialo i 'scisnela ja mocno. Rozlegla sie pie's'n znowu, nowoze'ncy na modlitwe poklekli.

W tlumie, kt'ory ko'sci'ol napelnial, w ciemnym zakatku, na wschodkach i skrzyni jakiej's spiety, schwyciwszy sie oltarza, podnosil sie mezczyzna lat 'srednich, ciekawie sie przygladajac nowoze'ncom. Na widok Ryksy ledwie m'ogl okrzyk powstrzyma'c. Nizej spinal sie drugi, towarzysz jego, chcac ja takze zobaczy'c.

— Sluchaj, Pawlek — szepnal, pochylajac sie, pierwszy. — Zepnij sie no, zobacz! To'c cud! To druga zywa Lukierda! Oczom nie wierze!

Nalecz, gdyz on to byl z Zareba, niewiele zwazajac, na oltarz sie wdrapal. Stanal na nim, spojrzal i przezegnal sie ze zdumienia.

— Wiedzial B'og, co uczynil — szepnal Michno potrzasajac glowa. — Zbyl sie jednej, dal mu druga, taka sama za kare.

To m'owiac Zareba, jakby juz dluzej patrze'c nie potrzebowal, zsunal sie ze wschodk'ow i stanawszy przy Naleczu, poczal mu w oczy patrze'c, jakby pytal: „C'oz ty na to?”

— Co tu moja licha zemsta znaczy? — zamruczal. — Pan B'og sam sie jej podjal!

Szeptali tak, ukrywszy sie w kacie, gdy z ko'sciola orszak pa'nski wyciaga'c poczal z wolna, a za nim i cizba na podw'orce wylegla, aby sie przypatrywa'c, jak para ksiazeca szla po drodze suknem szkarlatnym wyslanej do zamku. Noc juz byla nadeszla. Smolnymi pochodniami o'swiecony zamek i tlum — weselny poch'od do pogrzebowego czynil podobnym. Nie bylo nawet okrzyk'ow wesela, tylko szemer jaki's zlowrogi.

Zareba ze swym nieodstepnym druhem, przebiwszy sie przez klech'ow, kt'orzy zalegali wnij'scie ko'sciola, mieli sie wydoby'c na podw'orze, gdy Nalecz dostrzegl, ze kilku ludzi zbrojnych ukazywalo ich sobie nieznacznie palcami i ruszylo sie wnet, jakby w 'slad za nimi i's'c chcieli. Znano rozglo'snie Zarebe z tego, ze przeciwko ksieciu wichrzyl i podburzal, ze sie do margrabi'ow brandeburskich i 'Slazak'ow wl'oczyl, spiski knowal, na pana odgrazal. Czyhano, chcac go pochwyci'c, od dawna. W mgnieniu oka domy'slil sie on niebezpiecze'nstwa, zaledwie czas mial szepna'c Pawlowi:

— Z dala ode mnie! Maja wzia'c, niech jednego, nie dwu, biora! Zostanie kto dla ratunku!

Rzeklszy to, 'smialo, przebojem posunal sie szybkim krokiem ku wrotom. Nalecz, kt'ory sie od niego odbil, ujrzal ludzi, co ich sobie ukazywali, po kr'otkim wahaniu puszczajacych sie za Zareba. Mial czas wszy'c sie w gaszcz ludu, ale go z oka nie spuszczal.

Przyspieszonym krokiem biegl Zareba ku bramie, lecz 'scisk byl taki, ze predko uj's'c nie dozwalal. Zrecznie zwinal sie razy kilka w prawo i w lewo, aby wzrok 'sledzacych go zmyli'c. Nie powiodlo mu sie to jednak; czelad'z, w kt'orej poznal dawnych wrog'ow swoich, rozdzielila sie, opasujac go dokola, tak aby wymkna'c sie im nie m'ogl.

Zdawalo mu sie czasem, ze go z ocz'ow stracili, lecz, krok ledwie naprz'od zrobiwszy, postrzegal ich znowu, widocznie czyhajacych na niego. Szcze'sciem, Nalecz juz znalazl sie gdzie's daleko. Mniej pono o niego chodzilo.

Michno dobyl nieznacznie mieczyka, tak by stojacy przy nim nie postrzegli, i pozostal w miejscu, kryjac sie za plecy czyje's. Sadzil juz, ze pogo'n zmylil, gdy silna reka pochwycila go za ramie. Nim czas mial mieczyk sw'oj podnie's'c, drugi go trzymal za reke, trzeci dlonia gebe mu zamknal. Targal sie na pr'ozno, popychano go, obstapiono ze wszystkich stron. Nie wladajac nogami, niesiony prawie na pie'sciach, ujrzal sie wpredce w tej stronie, gdzie na walach bylo stare wiezienie. Ten, co go wskazal i pierwszy pochwycil, byl starym jego wrogiem. Zwal sie Szemsza, lowczy zamkowy; czlek byl straszny, malo co m'owiacy, zajakliwy, ale sily ogromnej i serca nie mniejszego.

Szemsza, o czym Zareba wiedzial, z dawna sie go pochwyci'c odgrazal i dyby[163] mu obiecywal. Michno malo zwazal na to, kilka razy z rak jego uszedl i ufal, ze i teraz sie wy'sliznie. Ale obrona byla niemozliwa. Zgnieciony, 'sci'sniety, opasany tak, ze rak podnie's'c nie m'ogl, gdy mu i mieczyk wyrwano, nie postrzegl sie, jak go do szyi wiezienia wepchnieto, drzwi otworzono, do 'srodka wtracono, a Szemsza, ciagle za kark trzymajac, kazal izbe otworzy'c, do kt'orej natychmiast go wrzucil.

Zareba znalazl sie w ciemno'sci, zachwial na nogach i upadl, tlukac o 'sciane, kt'orej dojrze'c nie m'ogl. Zewnatrz drzwi zawalono dragiem, a Szemsza wolal na str'oz'ow, iz glowa za wie'znia beda odpowiada'c. Po tylu leciech[164] bezkarnego snucia sie po kraju, tylu bytno'sci potajemnych w Poznaniu i na zamku, popa's'c teraz w szpony Szemszy i m'sciwego ksiecia, dla Zareby niepojetym sie wydalo.

„Przyjdzie wiec nalozy'c glowa!” — pomy'slal.

Wydalo sie to, ze on Sedziwoja namawial pierwszy do poddania kaliskiego zamku, kt'ory tyle krwi kosztowal, ze Nalecz'ow i r'od sw'oj pociagnal do innych ksiazat i uczynil z nich wrog'ow Przemyslawa. Za schwytanie go, za glowe byla nagroda wyznaczona.

Na dworze teraz nie mial nikogo, co by sie za nim przem'owi'c wazyl. Przyjaciele, kt'orzy sie go nie zaparli, z samej obawy posadzenia, ze z nim trzymali, odezwa'c sie w tej sprawie nie mogli. Cala nadzieje pokladal na tym, ze wesele trwa'c mialo dni kilka, a w czasie god'ow traci'c go nie godzilo sie, przez ten za's czas Nalecz m'ogl sie postara'c, aby go w jakikolwiek spos'ob stad wyrwa'c.

Wiezienie z dawnych czas'ow bylo mu dobrze znane. Skladalo sie z izb w walach i murach warownych i zamczystych. W ciemnicy jego u g'ory okienko male, nie tylko czlowieka, ale dwu pie'sci razem zlozonych wydoby'c nie dozwalalo. Gruba krata dzielila je na czworo jeszcze.

Mieczyk, jaki mial, wyrwano mu; zostal mu tylko n'oz za nadra[165] skryty, a u pasa drugi mniejszy. Obmacawszy sie, znalazl przy sobie kalete[166], w kt'orej para gar'sci srebrnych pieniazk'ow lezala na dnie. Podni'oslszy sie, obmacal 'sciany, obszedl izbice dokola. W rogu lezalo troche siana i slomy zmietej. Do jednego murku przytwierdzony byl kawal zelaznego la'ncucha z obreczem[167] sluzacy do okucia wie'znia. Mr'owie przeszlo mu po plecach.

Z g'ory przez otw'or dochodzila go wrzawa na podw'orcach, gdzie gromady czeladzi u beczek i stol'ow sie zabawialy. Grali ge'slarze, 'spiewano pie'sni, hukano. Nadzieje ostatnia mial w Naleczu. Jezeli ten umkna'c zdolal, m'ogl sie zaja'c uwolnieniem jego. Ale jak?

„Kto zemsty pragnie, musi sie sam na nia wystawi'c — rzekl w sobie. — Schwytali mnie, glowe da'c musze, ale i on nie ujdzie calo. Pomszcza mnie moi, a krew ta moze zemste przyspieszy.”

My'slal jeszcze, ze w wiezieniu lepiej bylo gina'c z wlasnej reki niz sromotnie z reki kata. N'oz mial ostry. Ale z tym m'ogl czeka'c, az mu wyrok oglosza i ksiedza przy'sla. Bez sadu i kaplana nikogo nie tracano.

Smutno mu sie stalo, cho'c do rozkwilania sie nad soba nie byl sklonny, ale wpredce mestwo odzyskal i nic nie majac do stracenia, zaczal bi'c we drzwi z sil calych. Str'oz'ow blisko nie bylo, bo i ci poszli do piwa. Nierychlo dopiero odezwal sie glos z drugiej strony nakazujacy mu, aby spokojnie siedzial, nie chce-li mie'c z wartownikami do czynienia.

Zareba poczal wola'c po imieniu str'oza, aby mu 'swiezej dal slomy, wody lub piwa, za co grosz jaki's dosta'c moze. Porozumienie sie z napilym Herka bylo dosy'c trudne. Odsunal on w g'orze zasuwe, wymy'slali sobie wzajemnie. Michno wsunal kilka pieniazk'ow i tym go nieco udobruchal. Tak mu sie przynajmniej zdawalo, gdy Herka odszedl milczacy.

Wkr'otce potem w miejscu jego jednego dwu sie ich zjawilo ze 'swiatlem, kt'ore w 'sciane utkwiwszy rzucili sie na wie'znia i, mimo rozpaczliwego oporu, odjeli mu n'oz, kalete, odarli z lepszej zwierzchniej odziezy. Rozdzianego tak na p'ol rzucili na zgnila slome i drzwi za soba zatrzasnawszy, powr'ocili do piwa. Zareba, nie mruczac juz, jak kloda legl, widzac, ze przyszla na'n zla godzina.

Przez cala te noc ucztowano na zamku, a do ciemnicy nikt sie juz nie dowiadywal. W'sr'od wrzawy tej znuzony Zareba usnal, cho'c trzasl sie z zimna, bo mu str'oze i opo'ncze zabrali. Nade dniem dopiero uciszylo sie nieco, gdy ucztujacy pospali sie po izbach i rozeszli po gospodach.

Z brzaskiem dnia wr'ocila ged'zba, okrzyki, dzwony, halas, a wie'zniowi chleba nawet i wody nie przyniesiono. Nie stukal do drzwi, nie prosil o nic, duma mu wr'ocila, chcial gina'c bodaj z glodu. Nie liczyl godzin nawet, nie wiedzial, czy bylo poludnie, czy ranek jeszcze, czy wiecz'or, gdy na ostatek str'oz nieznajomy wni'osl mu dzbanek chlebem nakryty i slowa nie rzeklszy, wyszedl. Pi'c chcialo mu sie okrutnie, od razu wiec polowe wody wyzlopal, ale dreszcze przejely go jeszcze wieksze. Padl wiec znowu, tulac sie w slome.

Tymczasem nad nim w g'orze brzmialy pie'sni weselne, ged'zby[168], traby i hukania. Ucztowano dzie'n caly. Zareba poszukal chleba, zjadl troche i spal. Ale sen to byl goraczkowy, przerywany i niespokojny. Spogladal ku okienku na p'ol trawami zaroslemu i domy'slil sie, ze noc nadchodzila. Wrzawa rosla jeszcze, sen go odbiegl. Przed nim na ziemie 'swiatelko slabe padalo na slome, nagle i ten ostatni promyczek zniknal.

Zareba glowe podni'osl do g'ory, okno czym's bylo zaparte. Cichy glos dal sie slysze'c, po kt'orym poznal wiernego Nalecza. Wstal co zywiej, aby sie zblizy'c ku niemu, ale wyprostowawszy sie i rece wyciagnawszy jeszcze od okna byl daleko. Otw'or znajdowal sie w szyi, kt'ora ze sklepienia wychodzila.

— Michno! — wolano z g'ory.

— Jestem tu! Przekup str'oz'ow! Odarli mnie, marzne… Pr'obuj, co mozna, bo zywym stad nie puszcza.

— Straz u drzwi mocna, ludziom zagrozono.

— P'oki wesele trwa, p'oty zycia mego… Ratuj, Pawlek, bo zgina'c przyjdzie!

Nalecz co's szepnal, w otworze znowu blyslo 'swiatelko; odszedl. Na trzeci dzie'n po wzieciu Zareby kasztelan dopiero oznajmil Przemyslawowi, ze niepoczciwego Michna ujeto i trzymano w ciemnicy.

Ksiaze odparl kr'otko:

— Zdrajca jawny, sprawi'c mu, na co zasluzyl.

— Bylbym go dal 'scia'c — rzekl kasztelan — lecz czasu wesela nie godzilo sie krwi przelewa'c.

Przemyslaw nie odpowiadal nic.

Trzeci dopiero dzie'n na zamku mieszkala pani mloda, a ledwie pozna'c bylo mozna, iz obca byla. Poczynala sobie ze wszystkimi tak 'smialo, iz nikt nie wazyl sie jej przeciwi'c. Wla'snie kasztelan mial odej's'c z wyrokiem 'smierci na Zarebe, gdy zaslona we drzwiach uchylila sie i mloda ksiezna weszla. Wtargnela tu jak pani, z twarza wesola, z ustami dumnie podniesionymi, strojna, pyszna, niemal zuchwala. Na widok jej Przemyslaw zmieszal sie i krok zrobil ku niej.

Ona, zobaczywszy we drzwiach kasztelana, zwr'ocila sie do niego i lamanym jezykiem niemieckim, 'smiejac sie sama ze swej mowy, zapytala go, jaka by mial sprawe. Ofiarowala sie w miejsce meza ja rozstrzygna'c.

Kasztelan spojrzal, badajac, na pana, kt'ory glowe spu'sciwszy, milczal. Po chwili dopiero zwr'ocil oczy na nia i rzekl:

— Schwytano zdrajce! C'oz z nim by's uczynila?

Ryksa brwi 'sciagnela.

— U nas zdrajc'ow wieszaja albo 'scinaja — odparla. — A u was?

— 'Smiercia tez karza.

— Kog'oz zdradzil?

Kasztelan wtracil:

— Z wrogami sie znosil[169], ludzi przeciw panu buntowal.

Ksiezna zadumala sie nieco, ale w twarzy jej usposobienia do laskawo'sci nie bylo. Bawila sie rekawem swej sukni obojetnie.

— Straci'c go kazecie? — zapytala. — Alez wesele nasze trwa jeszcze. Krwia go oblewa'c nie trzeba.

Przemyslaw szukal w jej twarzy lito'sci, nie bylo jej, tylko zadumanie chlodne.

— Krew na weselu — dodala — zla wr'ozba.

— Odlozym tracenie na p'o'zniej — odezwal sie kasztelan.

Ryksa nie wstawiala sie za winowajca. Odwr'ocila sie od kasztelana, popatrzala na meza, poczela pyta'c o fraszki[170] i 'smia'c sie.

Pierwsze te dni schodzily na wzajemnym badaniu sie malzonk'ow. Arcybiskup 'Swinka, kt'ory sie umy'slnie zatrzymal, z ciekawo'scia patrzal na pierwociny nowego zycia Przemyslawowego. Szcze'scia, jakiego sie spodziewal, wida'c nie bylo. Ryksa zblizala sie do meza 'smialo, w ksieciu poufalenie sie jej budzilo jaka's trwoge. Bladl, oczyma rzucal oblakanymi, usilowal wesolo's'c uda'c, a okazywal poruszenie tylko niespokojne.

Nie odejmowalo to usposobienia wesolego mlodej pani, nie czynilo wrazenia na niej; krzatala sie z ciekawo'scia i trzpiotaniem dziecinnym. Obchodzila wszystkie katy zamkowe, rozpytywala, jak umiala, ludzi, przygladala sie sprzetom. Nieustannie wydawala rozkazy, a gdy tych dobrze nie rozumiano, 'smiala sie do rozpuku. W glosie jej bylo co's takiego, co nieposlusze'nstwa nie dopuszczalo.

Ci, kt'orzy tu pamietali Lukierde, szeptali cicho:

— Podobna jest do niej jak dwie krople wody, ale gdyby tamta tak sobie, jak ona, postepowala, nie umarlaby zla 'smiercia.

Czy Ryksa, jadac tu, wiedziala o losie, jaki spotkal jej poprzedniczke, odgadna'c nikt nie umial; przypuszczano, ze przed nia tragiczny zgon ten utajono.




Dni weselne mialy sie ku ko'ncowi, ziemianie rozjezdzali powoli, arcybiskup, poblogoslawiwszy mloda pare, powr'ocil do Gniezna, ksiestwo sami na zamku zostali.

Przemyslaw, jakby sie staral zony unika'c, czynnym byl bardzo, wyjezdzal na lowy, zasiadal w sadach, kazal sobie czytywa'c ksiedzu Teodorykowi. Z zona szlo mu trudno. Nie pytala o pozwolenie, gdy chciala przyj's'c do niego, gonila za nim ciagle, a czesto, gdy szukal pozoru do oddalenia sie, dawala rozkazy przeciwne. Przemyslaw ulega'c musial.

Nigdy go jeszcze tak powolnym[171] nie widziano, chociaz powolno's'c ta nie pochodzila z milo'sci, lecz z jakiej's zabobonnej obawy. Ryksa byla dla'n upiorem-m'scicielem, sama nie wiedzac o tym.

Dnia jednego, gdy ksiaze wybral sie na lowy, zostala sama na zamku. Czynna i ciekawa poszla obchodzi'c zabudowania dokola. Chciala zamczysko tak urzadzi'c, aby jej przypominalo ten szwedzki gr'od, na kt'orym sie wychowywala. Biadala nad tym, ze tu jezior nie bylo. Sama jedna z ochmistrznia stara, kt'ora z soba przywiozla, korzystajac z nieobecno'sci meza, poszla szpera'c po katach.

W tej przechadzce popod murami, Ryksa poslyszala glos ludzki, kt'ory sie zdal wychodzi'c spod ziemi. Stanela. Nie dostrzezony prawie otw'or krata obwarowany zwr'ocil ciekawe jej oczy. Pochylila sie nad nim. Bylo to okno wiezienia. Wewnatrz niego zawodzil kto's glosem zalobliwym, tesknym a smutnym. Sl'ow nie rozumiala Ryksa, ale nuta ja poruszyla. Po chwili poczela wola'c po niemiecku, dopytujac wie'znia, kto byl i za co siedzial. Nie rychlo doczekala sie odpowiedzi.

— A kt'oz o to pyta?

— Taki, co by m'ogl poratowa'c moze, gdyby bylo warto.

— Kto?

— Ksiezna, zona pana twego.

Zareba roz'smial sie szydersko. Nie wierzyl. Ryksa powt'orzyla:

— Jam jest! Przysiegam na to!

— A jam jest ten — odezwal sie Zareba — co bronil pierwszej zony Przemyslawa i ocali'c jej nie umial. Strzez sie, aby i ciebie ten, co ja, los nie spotkal!

Ryksa krzyknela z oburzenia:

— Klamca jeste's!

— Na Boga zywego, nie! — zawolal glos z podziemia. — Patrzalem na to, jak ja meczono lat wiele, dawszy na pastwe sluzebnym. Wreszcie kazal ja dziewkom udusi'c! Nie wierzysz mi? Pytaj drugich! 'Spiewalem wla'snie te pie's'n smetna, kt'ora o niej lud wszystek nuci.

Ryksa odskoczyla od okna, nie chcac juz slucha'c wiecej; twarz jej okryla sie rumie'ncem, oczy nabiegly lzami. Skinela na stara towarzyszke, aby do komnat powraca'c.


Rozdzia l V | Pogrobek | Rozdzia l VII