Rozdzial II
Kanclerz Wincenty, wyjechawszy z Poznania po cichu, tak ze malo kto z blizszych wiedzial o jego podr'ozy, 'sciagnal pierwszego dnia na nocleg do wsi ko'scielnej, w kt'orej na probostwie chcial spocza'c. Zblizajac sie do plebanii, zdziwil sie i zasmucil, widzac ja otoczona mnogim ludem jezdnym, kt'ory tylko co z koni zsiadal. Domy'slal sie, ze kto's dostojny zawita'c tu musial, bo i ksiadz, i klechy jego, i co bylo czeladzi, zwijalo sie okolo domku, jakby glowy potracili.
Orszak bardzo wspanialy z cudzoziemska sie przedstawial, pa'nsko, 'swietnie, a nie mozna bylo na pierwszy rzut oka rozpozna'c, do kogo nalezal, 'swieckiego czy duchownego pana, bo w'sr'od niego zbroi i sutann po r'owni bylo. Noc sie zblizala i ksiadz Wincenty namy'slal sie, co pocznie z soba, bo tu dla'n miejsca juz nie bylo, a i dla samych przejezdnych skapo by'c musialo, bo sie do sasiednich chat wpraszali. Stanal wiec z wozem swym i czeladzia, rozgladajac sie po wiosce, gdzie by i on m'ogl glowe przytuli'c.
Wtem wychodzacy z plebanii dworzanie, ksiedza na drodze zobaczywszy z wozem, klania'c mu sie poczeli wymijajac go, a jeden zapytal, skad by jechal. Wiec tez kanclerz zagadnal:
— A wy skad?
— My, ojcze, z dalekiej bardzo strony, z dlugiej drogi — rzekl, 'smiejac sie, dworzanin. — Wracamy z Rzymu…
— Jako, z Rzymu?! — zawolal ksiadz Wincenty, poruszony tym niemalo. — A z kimze to jedziecie? Komu towarzyszycie? Stojacy przy wozie mine mial figlarna.
— Z kim? — odparl. — A to'c z przyszlym przez Ojca 'Swietego naznaczonym na arcybiskupstwo gnie'znie'nskie nominatem, bo Wlo'scibora tam nie chcieli.
Ksiadz Wincenty az sie przezegnal. Podr'oz wiec przez niego przedsiewzieta niepotrzebna juz byla. Ze trwoga poczal pyta'c:
— Kt'oz mianowany? Wloch czy Francuz?
Pewien bowiem byl, iz obcy by'c musi, a gorzko mu sie bardzo stalo na duszy.
— Ani Wloch, ani Francuz, ani zaden obcy, nasz wlasny rodzic[128] — tylko, ze jeszcze duchownych 'swiece'n nie ma… pan nasz, Jakub 'Swinka.
Oniemial kanclerz z podziwu i rece zalamal.
— Jakze to moze by'c?! — wolal.
— Dlaczeg'oz by by'c nie mialo! — prawil gadatliwy dworzanin. — Wola Ojca 'Swietego wszystko moze. Z naszym panem niegdy przyjaci'olmi byli, towarzyszami. Ojciec 'Swiety go uprosil, zaklal i naklonil sila prawie, aby suknie duchowna wdzial i to dostoje'nstwo przyjal.
— Ju'sci wy — przerwal kanclerz — nie zartowaliby'scie sobie ze mnie!
— Nie 'smieliby'smy z osoby duchownej — rzekl dworzanin. — B'og niech uchowa! 'Swieta prawda jest, co m'owie. Jedziemy wprost z listy rzymskimi, aby naszego pana wy'swiecili biskupi.
Kanclerz znal niegdy's 'Swinke 'swieckim czlowiekiem, wiecej moze przez drugich niz przez sie. Wiedzial, ze rozumny byl, nauki milujacy, ale pamietal go mlodszym, rycerskiego usposobienia, do stanu duchownego wcale niesklonnym. Nie wiedzial: smuci'c sie czy cieszy'c. Razony byl. Bad'z co bad'z podr'oz, w kt'ora sie wybral, byla sko'nczona; pozostawalo mu albo do Poznania zawr'oci'c, lub wysiadlszy z wozu, i's'c na plebanie i pierwszemu nominata pozdrowi'c, a ujrze'c na oczy, co sie z nim Ko'sciolowi obiecywalo.
W niepewno'sci tej stal jeszcze ksiadz Wincenty z wozem i lud'zmi, gdy spojrzawszy na plebanie, poczul jakby glos wewnetrzny, m'owiacy mu, iz tam byl i's'c powinien.
„Niechze onego wybra'nca bozego pozdrowie pierwszy — rzekl w duchu — bo'c, co sie stalo, odsta'c sie juz nie moze. Rzym rzekl.”
Zostawiwszy w'oz sw'oj i czelad'z z klerykiem, kt'ory mu towarzyszyl, ksiadz Wincenty zsiadl, ociagnal suknie i, przezegnawszy sie, do plebanii z wolna podazyl. Dworek byl niewielki, ciasnota w nim, do 'srodka dosta'c nielatwo. Obozem w'owczas jeszcze niemal cala Polska stala i dlugo jeszcze potem. Wytwornych i obszernych budowli pr'ozno w niej szuka'c bylo. Plebanie i dwory wiekszej cze'sci ziemian rozszerzonymi tylko chatami zwa'c sie mogly. Czeste pozary, napady nieprzyjaci'ol, kt'orzy niszczyli wszystko, nie dopuszczaly na dlugie rachowa'c lata, trwale i wygodnie sie mie'sci'c.
I ten tez domek proboszczowski przy drewnianym, jak on, wiejskim ko'sci'olku, bardzo byl szczuply i skromny. Skladal sie on z duzej sieni, z dw'och izb i komory po jednej stronie, po drugiej z izb dla klech'ow i gospodarskich; kilkunastu ludzi z czeladzia miejscowa wypelniali juz prawie wszystkie katy. A gdy ksiadz Wincenty wszedl do sieni, w kt'orej dw'or nominata przy ognisku sie ogrzewal, ledwie sie m'ogl przeze'n przecisna'c. Poziebli ludzie gwarzyli u komina wielkiego dosy'c wesolo. Spoza drzwi do pierwszej izby wiodacych slycha'c bylo glo'sna rozmowe.
Kanclerz, cho'c niemalego znaczenia osoba duchowna, wygladal dosy'c skromnym i pokornym, nie bardzo wiec na'n zwazano. Nie'smialy, pomimo wieku, wahal sie, czy ma bez oznajmienia wnij's'c do 'srodka, gdy mlody wikariusz mu sie nastreczyl, kt'ory biegl wla'snie, do klech'ow po co's wyslany. Znal on ksiedza Wincentego z Poznania, wiedzial, jakie stanowisko zajmowal, i zdumial sie, zobaczywszy go tak pokornie stojacego w sieni. Sadzil zrazu, ze nalezal do towarzystwa nominata. Chcial mu drzwi otwiera'c, gdy go ksiadz Wincenty zatrzymal.
— Ja wprost z Poznania jade — rzekl. — Tylko co przybywam i tylko co sie dowiaduje o arcybiskupie, oznajmijcie mu o mnie.
Zaledwie wikariusz spelnil to polecenie, gdy proboszcz juz wyszedl naprzeciw niego, a u progu czekal na'n 'Swinka. Izba dosy'c duza, w kt'orej proboszcz zwykl byl przyjmowa'c, tak byla uboga i ze wszelkich ozd'ob ogolocona, jak na owe czasy przystalo. St'ol i lawy, krzyz na 'scianie, kropielnica u drzwi, nie opodal ode drzwi police[129], na kt'orych kilka kubk'ow stalo garncarska robota.
Plomie[130] ogniska rzucalo blask na stojacego naprzeciw w sile wieku meskiego Jakuba 'Swinke, na kt'orym 'swiezo przywdziana suknia ciemna, krojem 'swieckiemu duchowie'nstwu wla'sciwym, sprzeczala sie niemal z rycerska postawa czlowieka, co niedawno jeszcze chadzal we zbroi. Szlachetne oblicze, czolo wyniosle, spojrzenie 'smiale i jasne, usta u'smiechniete lagodnie twarzy nadawaly wyraz obudzajacy wsp'olczucie i poszanowanie. Kazdy, co go widzial, czul, ze to byl maz niepospolity, wybraniec obdarzony rozumem i sila woli, bez kt'orej sam rozum nie wazy nic. Co's jeszcze nie'smialego bylo w nim, jakby ze swym nowym powolaniem nie obyl sie dosy'c, a musial na siebie pamieta'c.
Ujrzawszy kanclerza, 'Swinka obie rece podni'osl u'smiechajac sie do'n.
— Ojcze Wincenty — rzekl — ogladaj we mnie cud Boga wszechmogacego, Szawla, kt'oremu Pawlem zosta'c kazano, niegodne naczynie, kt'orym czerpa'c chce B'og i wylewa'c najdrozsze dary swoje. Non sum dignus[131]! wolalem z glebi duszy mej i wolam, alem ulec musial woli Ojca 'Swietego. C'oz wy na to? Co wy, starzy, zasluzeni, godniejsi nade mnie powiecie?
Prawym mezem byl ksiadz Wincenty, a od wszelkiego pochlebstwa dalekim, spu'scil glowe i rzekl z cicha:
— Co B'og nam przez pomaza'nca swego uczyni'c raczyl, dobrym by'c musi. Zatem wola Jego blogoslawiona. Szcze'sliw jestem, ze ja pierwszy witam przyszlego pasterza.
Chcial go w reke ucalowa'c, gdy 'Swinka u'scisnal starego ze wzruszeniem.
— A! Wierz mi, wierz, ksieze kanclerzu — rzekl — anim sie dobijal, anim pragnal tego dostoje'nstwa. Jest ono brzemieniem wielkim w tych ziemiach naszych rozbitych i oslablych niemoca dluga. Jednoczy'c ciagle, co sie rozpryska, walczy'c z samowola moznych ksiazatek, ukraca'c ich zachcianki, kara'c gwalty, ciagle prawo boze przypomina'c tym, co i zadnego ludzkiego zna'c nie chca, sta'c na najwyzszej strazy — ciezka to sprawa i brzemie straszliwe!
Czu'c bylo przejecie wielkie i uniesienie w mowie nowego arcypasterza. Ksiadz Wincenty czytal w nim, jak gleboko byl jeszcze poruszony nowym powolaniem swoim. M'owil zywo, a slowa plynely mu z goraczkowym po'spiechem.
— Ojcze m'oj — ciagnal dalej, wskazujac siedzenie, a zapominajac, co go tu sprowadzilo. — Prawdziwy traf losu, niespodziewany, nieprzewidywany narzucil mnie wam. Wiecie czy nie, zem niegdy we Francji z dzisiejszym Ojcem naszym, papiezem rzymskim, znajomym byl blisko i poprzyja'znionym. Odbywajac podr'oz dla obeznania sie z krajami obcymi, gdym sie dowiedzial, ze on zasiadl na apostolskiej stolicy, udalem sie do Rzymu, aby go pozdrowi'c i ojcowskie otrzyma'c blogoslawie'nstwo. Zabawilem w tej stolicy ruin i wspomnie'n dosy'c dlugo, doznajac od Ojca 'Swietego jak najlaskawszego przyjecia. Przyszla pod ten czas sprawa obsadzenia stolicy osieroconej gnie'znie'nskiej, na kt'ora ksiedza Wlo'scibora wybrano, a tego sobie Leszek nie zyczyl i inni. On sie tez sam zrzekal ciezkiego dostoje'nstwa.
Jako 'swiadomy polozenia kraju naszego, powolany bylem przez Ojca 'Swietego, abym mu o nim opowiadal. Odmalowalem nieszcze'sliwe polozenie nasze, rozdrapane to kr'olestwo, niegdy's mocne, wojny ksiazat o kawalki ziemi, nielad, spustoszenie, okrucie'nstwa, samowole, nieposzanowanie wlasno'sci duchownej i prawa. M'owilem ze lzami prawie i poruszeniem, bo kocham te ziemie, a los mnie jej obchodzi.
Sluchal papiez przez dni kilka bole'sciwie sie uzalajacego, wreszcie, gdy mnie raz jeszcze o Polske zagadnal i obsadzenie metropolii, gdym mu potrzebe narzucenia meza silnej woli okazywal, nagle rzekl mi: „Ty jeden nim by'c mozesz!”
Uwierzcie mi, poprzysiac wam na to moge, ze slowo to wyrzeczone nagle, na chwile w slup mnie obr'ocilo. Wzialem je za zart, nie chcac wierzy'c. Roz'smialem sie. Bylem czlowiekiem 'swieckim, rycerskiemu rzemioslu oddanym, a cho'c nauke kochalem, pismom czytal, a chetnie sie madrym przysluchiwal, nigdym nie pomy'slal o stanie duchownym, nie czul sie godnym niego.
„Ojcze 'Swiety — rzeklem, wskazujac na miecz u boku — slowem wojowa'c nie uczylem sie.”
„Duch 'Swiety cie natchnie — m'owil papiez. — Tam trzeba pasterza, co by i wodzem, i zolnierzem umial by'c. Mnie ciebie tu Pan B'og na to zeslal i wskazuje, id'z i d'zwigaj to kr'olestwo, kt'ore jest c'ora apostolskiej stolicy.”
Nie poddalem sie zrazu woli Ojca 'Swietego, podziekowalem i odszedlem. Nazajutrz kilku innych kandydat'ow przynioslem papiezowi, nie biorac sl'ow jego za rozkaz stanowczy. Tamtych nie znam — rzekl mi — a ciebie od lat wielu. Teologii ci dodadza scholastycy twoi, kanonicy i kapitula, a serce i wole ty im zaniesiesz. Id'z, m'owie ci, wzywam w Imie Tego, kt'orego jestem nastepca na ziemi.
Opieralem sie dlugo jeszcze. Rzekl mi Ojciec 'Swiety, ze u grobu 'swietych apostol'ow Piotra i Pawla p'ojdzie o natchnienie sie modli'c, abym i ja na mszy w krypcie byl. Poslusznym bylem. Po ofierze 'swietej przyszedl do mnie jeszcze w sukniach, w kt'orych u oltarza stal, nie zrzucajac ich, i polozyl mi jedna reke na glowie, druga na ramieniu — m'owiac: „Id'z! Wysylam cie i blogoslawie. Id'z! Rozkazuje ci!”
Takem wreszcie ulec musial i oto mnie widzicie ze drzeniem idacego na stanowisko moje.
Ojciec Wincenty sluchal z zywym przejeciem sie i lzami na oczach.
— Wola boza w tym jest — rzekl — a ja sie szczeg'olniej ciesze, ze sie ona teraz objawila, bo przyniesiecie predka pocieche panu naszemu, a mnie uwolnicie od obowiazku ciezkiego podr'ozy do Rzymu.
'Swinka zblizyl sie ku niemu ciekawie.
— Tak jest — ko'nczyl kanclerz — pan nasz Przemyslaw, kt'ory wielce boleje nad tym, iz od tak dawna stoi osierocona ta stolica, wysylal mnie o to z listami i pro'sba do Ojca 'Swietego, aby co rychlej ja obsadzi'c raczyl.
— A mialze kogo na my'sli? — zapytal 'Swinka.
— Nie. Oto sa listy, patrzcie i czytajcie. Zi'scily sie zyczenia jego, pragnal meza silnej woli, a takiego w was B'og mu daje.
'Swinka zadumany rece zalamal.
— O, dziwne losu zrzadzenie! — zawolal. — Jest temu lat okolo dziesieciu, gdym na dworze ksiazecym bawil. Byl pod'owczas 'ow pobozny, istnie 'swietej pamieci pan kaliski, ksiaze Boleslaw. U stolu mowa sie wziela o ziemi tej i jej losach. Kto's, nie pomne, rzekl, ze znowu ja pod jedna korone na glowie Przemyslawa zjednoczy'c potrzeba. Jam to powiedzial czy inny, nie pomne, a ksiaze dodal, iz chyba ja, arcybiskupem zostawszy, korone mu te wloze na skronie. Patrzciez, jak najnieprawdopodobniejsza rzecz, dzi's juz na p'ol mozliwa sie stala, gdym ja, prosty miles[132], wyszedl na to dostoje'nstwo, o kt'orym nigdy nie marzyl!
— Bogdajby tak i reszta przepowie'sci zi'sci'c sie mogla! — szepnal kanclerz. — Ze my'sl o jedynym kr'olestwie trwa stale w my'sli pana naszego, ja o tym wiem najlepiej. Potrzeba powagi i wladzy 'swieckiej jednej nad tymi niesfornymi ksiazety, jak w Ko'sciele — metropolitalnej nad nimi.
— Ojcze m'oj — przerwal 'Swinka z zapalem mlodzie'nczym czlowieka, kt'ory jeszcze sie nie starl z rzeczywisto'scia i my'sl w sobie zywi nie widzac przeszk'od, jakie jej ziszczenie utrudni'c moga — ojcze m'oj, w Ko'sciele naszym i w kraju naszym, w obyczaju, wiele jest do czynienia! Ladu nie mamy. Sami nie wiemy, czym jeste'smy. Niemcami na p'ol czy Slowiany? Wiem, jako kr'ol Ottokar[133] skarzyl sie, iz mnisi obcy Czechy i Polske zalewaja, kt'orzy jezyka tych ziem nie znaja. Wy'swieci sie li kto z naszych, 'sla go Niemcy tam, gdzie sie na nic nie zdal, bo rozm'owi'c sie nawet nie zdola. Klasztory, co taka pomoca bylyby duchowie'nstwu 'swieckiemu, sa jako wyspy na morzu, zyja sobie same. Duchowie'nstwo wiejskie z dala od przelozonych nie kapla'nski zywot prowadzi. Wszystko trzeba w kluby uja'c[134], wiele naprawi'c, a to ciezkie pensum[135] B'og zlozyl na ramiona prostego ziemianina, zolnierza, dobrej woli, ale nieuka i niezdolnego. Jakze sie nie mam leka'c, czy ja potrafie sprosta'c temu, czemu 'swiatobliwi poprzednicy moi nie podolali?
Mowa ta poruszyla mocniej jeszcze kanclerza.
— Nie zapominajciez — rzekl powaznie — ze wieksze B'og cuda czynil z lud'zmi, bo na apostol'ow powolywal celnik'ow i rybak'ow, prostaczk'ow, a nie medrc'ow ze szkoly i nie uczonych znad ksiag. Wy macie wszystko, co mie'c potrzeba, gdy jasno widzicie, czego nam braknie. Radowa'c sie wiec i dziekowa'c Bogu! Hosanna!
— A mnie z pokora i po'swieceniem i's'c ta droga ciernista — rzekl 'Swinka — bo ze ona r'ozami nie bedzie uslana, wiem zawczasu. Nienawi's'c ksiazat, przeciw kt'orym wystapi'c musze, nieche'c duchownych, kt'orych na droge lepsza zwr'oci'c potrzeba, nieprzyja'z'n Niemc'ow, od kt'orych sie broni'c nalezy, wszystko to mnie czeka!
Przezegnal sie 'Swinka i dodal, reke wyciagajac do kanclerza.
— Licze na pomoc wasza, na duchowie'nstwa czolo, ze mnie nie opu'sci i podeprze.
Gdy to m'owili, proboszcz, dosy'c wylekly starowina, na stole sam z czeladzia przysposabial posilek wieczorny, ubogi, bo go na inny nie stalo. Zastawiono misy z rybami, kasze, grzyby, chleb i co B'og dal pod uboga strzecha. 'Swinka wstal i zblizyl sie do stolu, proszac kanclerza, aby go poblogoslawil. Gospodarz, rece na piersiach zlozywszy, wymawial sie, iz tak biednie arcypasterza przyjmuje.
— Gdybym byl zawczasu wiedzial — rzekl — poslalbym rybak'ow sieci zarzuci'c, moze by co lepszego zlowi'c sie udalo.
— Mnie, m'oj ojcze, wszystko dobre — rzekl 'Swinka wesolo — bom ja nawykl do niewyg'od i do prostego jadla. Za g'orami tez u Wloch'ow nie popsulem podniebienia, cho'c tam r'ozne przysmaki daja. Naszym ustom one wstretne, a lepiej chleb nasz czarny niz biale kolacze smakuje.
Za czym siedli, a nominat proboszcza gwaltem przy sobie umie'scil, poufale go wypytujac o stan parafii, dochody i fundusze ko'sciola.
— Dajemy sobie rady, jako zmozemy — m'owil proboszcz — cho'c z dziesiecinami zawsze frasunek wielki i utrapienie. Radzi nas najgorszym snopkiem zby'c. W lasach tez i na ziemiach nadanych probostwu kr'oluje, kto chce i czyja wola a laska, nie patrzac prawa. W przeje'zdzie lada urzednik o plebanie zawadzi, przyjmowa'c go z lud'zmi i ko'nmi potrzeba. Ot — zyje sie, jak B'og dal.
— My'smy tez sludzy bozy — odparl nominat — do latwego a wygodnego zycia nie powolani. Widzimy to na zakonach benedyktyn'ow, cysters'ow, a nawet i innych, jak latwo czlowiek naszego stanu, przy dostatku wielkim popsu'c sie i zleniwi'c moze. Nie ci oni sa, co dawniej byli. Dlatego 'swiety Dominik i Franciszek ub'ostwo dzieciom swym nakazal, grosza im bra'c wzbronil, aby od zepsucia ich ustrzegl.
Lecz zakony u nas — dodal — przez to gl'ownie zwietrzaly, ze obcymi nasadzone byly. Ci dobrze wyposazeni nie mieli co czyni'c, nikt ich, oni nikogo nie rozumieli. Stad gnu'sno's'c poszla i zepsucie. Swoimi nam je trzeba zaludni'c, aby oni z narodem jedno czuli, znali go, a m'owi'c do'n i prostowa'c mogli.
Szla tak rozmowa przy kr'otkiej wieczerzy, po czym predko, gracje[136] odm'owiwszy, wstali, a 'Swinka odwi'odl kanclerza w r'og izby.
— M'owcie mi, jako pan nasz jest? Co z nim?
Dlugo sie na odpowied'z kanclerz namy'sla'c musial.
— Wiecie, ze dwakro'c u 'Slazak'ow w niewoli byl — rzekl. — Zdaje sie, ze wt'ora ona dobrze poskutkowala, spowaznial, zmeznial, serce mu pa'nskie uroslo. Dobrego chce. Brak mu dzi's takiego pomocnika i radcy, jakiego mial w Boleslawie kaliskim, i w was, ojcze nasz, mie'c bedzie.
— Je'sli ma wole dobra, B'og sily uzyczy! — odparl nominat.
— A ksiezna wasza? — zapytal po malym przestanku.
Kanclerz zaniemial, oczy spu'scil — wzdychal.
— Ksiezna — odezwal sie nierychlo — nieszcze'sliwa jest, bo malze'nstwo to niedobre bylo dla obojga. Milo'sci nie bylo w nim i szcze'scia nie ma. Obawiam sie by'c prorokiem, lecz wkr'otce pewnie straciemy[137] pania pobozna, schnaca z tesknicy i utrapienia. Niewiasty, co ja otaczaja, zle sa.
— Zawszez trwaja te piastowskie milostki pokatne? — pytal 'Swinka. — W nich wszystkich krew niepomiernie goraca, namietno'sci niepohamowane. Malo kt'ory nie wraca do poga'nskiego naloznic obyczaju, jako oto i wegierski kr'ol, cho'c nie Piast, co sie Kumankami[138] otoczyl, ze mu je gwaltem odpedzi'c musiano.
— Zgorszenia nowego nie ma — odparl kanclerz — ale stara ulubienica trwa na dworze. Tej by sie zby'c powinien, bo niegodziwa jest i wladze ma. Ona to podobno przyczyna nieszcze'scia pani naszej.
— I bezdzietno's'c sie tez do zniechecenia przyklada — dodal 'Swinka.
— A potomstwa nadziei nie ma zadnej — m'owil kanclerz — nieszcze'sliwa Lukierda, schorowana, jak cie'n chodzi, lito's'c bierze patrze'c na nia.
— Onze jej dla niej nie ma? — zapytal nominat.
— Nie — odezwal sie kanclerz po cichu. — Niecierpliwi sie pono i zzyma. Biedny jest i nas, ze patrze'c musiemy na domowa dole jego, nieszcze'sliwymi czyni.
Po tej cichej rozmowie, gdy w jedynej izbie po'sciele kla's'c zaczeto, kazal 'Swinka kanclerzowi tez przy sobie sie polozy'c, aby na zimnie i niewygodzie nocy nie przebyl, co by staremu szkodzi'c moglo. Klaklszy na wieczorna modlitwe, kanclerz m'ogl podziekowa'c Bogu. Spokojnym powracal, zblizenie sie do 'Swinki przekonalo go, iz istotnie w mianowaniu tym byla boza laska, gdy w chwili tej wla'snie, meza ducha wielkiego wymagajacej, on wchodzil na stolice.
Takim wybranym od Boga wydal mu sie 'Swinka. Czlowiek 'swiecki, kt'ory nie wzial jeszcze namaszczenia, przynoszacego laski stanu, mial on juz pojecie ciezkich obowiazk'ow, jakie na'n spa's'c mialy. Maz byl w sile wieku, do walki nawykly, znajacy 'swiat nie tylko sw'oj, ale otaczajacy, bo cala niemal Europe za mlodu przewedrowal.
Nazajutrz rano wstali wszyscy o brzasku i w ko'sciolku wiejskim sluchal przyszly arcybiskup mszy, kt'orej sam jeszcze nie mial prawa odmawia'c, bo 'swiecenia mial odebra'c dopiero po przybyciu do kraju, razem kaplanem sie stajac i arcypasterzem. Wprost z ko'sciola, po skromnym obiedzie, 'Swinka, kanclerz i caly orszak wyruszyl do Poznania. Ksiadz Wincenty radowal sie niewymownie, iz podr'oz swa sko'nczyl tak szcze'sliwie, nawet za granice sie nie wychyliwszy.
'Swinka niezbyt spieszyl, ciagneli malymi dniami. Bylo to jako's w pierwszej polowie grudnia, zima sie dopiero rozpoczynala, gruda ostra przykra czynila droge, kt'orej 'snieg jeszcze nie okrywal. Jechali zmuszeni zatrzymywa'c sie dla[139] podbitych koni i dla podk'ow gubionych. Stawali wiec spoczywa'c mimo woli. Mial czas towarzyszacy nominatowi kanclerz szeroko sie z nim rozm'owi'c o potrzebach Ko'sciola i kraju, o wszystkim, co dolegalo i co bylo do naprawy.
Po drodze zamierzal 'Swinka skromnie i po cichu odwiedzi'c Pozna'n, pana swojego powita'c i prosi'c go, aby przybyl na uroczyste wy'swiecenie, kt'ore natychmiast odby'c sie mialo. Przodem wyslani do Gniezna go'nce do biskup'ow i do ksiecia mieli ich wszystkich wezwa'c do Kalisza. Nie chcial zwleka'c objecia stolicy swej 'Swinka, bo ta i tak za dlugo juz opr'ozniona byla.
Po drodze nie mineli zadnego ko'sciola i klasztoru, do kt'orego by nie wstapili, korzystal i z tej podr'ozy nominat, aby blizej pozna'c stan duchowie'nstwa i kraju. Niespodziewanie zjawiajac sie trafial na otwarte rany, kt'orych pokry'c nie miano czasu. W klasztorach, jak m'owil 'Swinka, panowala wszedzie obczyzna, Niemcy, Wlochy, Francuzi zapelniali je, a czujac sie wyzszymi umyslowo od krajowc'ow, lekcewazyli ich sobie i wladze, jaka w ich reku spoczywala. 'Swinka, obeznany z jezykami i obyczajem zachodnim, byl dla tych przybysz'ow gro'znym, bo mu wyzszo'scia swa nastawi'c sie nie mogli. Wracal z Rzymu, mial nawet te powierzchowno's'c p'olcudzoziemska, kt'ora u nas zawsze, od wiek'ow dawala powage i wzieto's'c. Byl to wla'snie maz, jakiego pod te czasy rozprzezenia Ko'sci'ol polski potrzebowal.
Dnia 15 grudnia zblizyli sie do Poznania, w kt'orym sie na noc stana'c spodziewali, gdy popasajac w gospodzie na wielkim go'sci'ncu, postrzegli dw'och ziemian przybywajacych do niej na zhasanych koniach. Jedyna izba go'scinna byla zajeta przez nominata i dw'or jego, je'zd'zcy wiec ani koni, ni siebie nie majac gdzie schroni'c, juz mieli odciaga'c dalej, gdy 'Swinka, zobaczywszy ich, do izby swej powola'c kazal. Dowiedzieli sie od dworzan, kto byl.
Wezwani byli dwaj ludzie mlodzi, po kt'orych ubraniu i rynsztunku pozna'c bylo mozna, iz do zamozniejszych rodzin liczy'c sie musieli. Oba, pr'og przestapiwszy, gdy mieli powita'c duchownych, tak sie wydali im pomieszani, niespokojni, pod wrazeniem jakim's 'swiezym i przykrym, ze 'Swinka, nawykly czyta'c z ludzkich twarzy, co sie w ich duszy dzialo, nie m'ogl sie wstrzyma'c od zapytania:
— C'oz sie to wam w drodze nadarzylo, ze tak nieswoi wygladacie?
W istocie oba mlodzi dyszeli, rzucali sie, patrzyli, jakby na p'ol przytomno's'c postradali. Jeden zwlaszcza, kt'orego towarzysz hamowa'c sie staral, zdal sie rozpaczajacym.
— A! W drodze — zawolal glosem namietnym odpowiadajac nominatowi — w drodze nic sie nam nie stalo, ale od rana niesiem sie z tym nieszcze'sciem, z ta zbrodnia, kt'ora najobojetniejszego do w'scieklo'sci by pobudzila!
— C'oz to jest? — podchwycil kanclerz.
— Chrze'scijanin do w'scieklo'sci nigdy sie nie powinien dopuszcza'c — dodal 'Swinka.
— Jak to?! — wybuchnal przybyly. — Mialby patrze'c obojetnie, gdy sie takie zbrodnie dzieja?! Gdy niewinni cierpia mecze'nstwo?! Dusza musi poruszy'c sie i wola'c o pomste do Boga!
I rece podni'oslszy do g'ory, mlody przybysz, jakby go ani przytomno's'c obcych, ani dostoje'nstwo ich nie zdolalo pohamowa'c, poczal, glos podnoszac, wyrzeka'c:
— Nie zy'c juz na tej ziemi! Nie patrze'c na taka szkarade! Lepiej do obcych, na pustynie!
— Na Boga, upamietajciez sie! — przerwal 'Swinka. — Uspok'ojcie!… Kto wy jeste'scie? O czym m'owicie? Twarz wasza zda mi znajoma!
— Ja tez Milo's'c Wasza widzialem przed laty — odparl przybyly zawsze tym samym namietnym i przerywanym glosem. — Bylem niegdy's na dworze tego pana, kt'ory sie stal niegodnym imienia chrze'scija'nskiego ksiazecia. Jestem Michno Zareba. Porzucilem ksiecia Przemyslawa, nie mogac patrze'c na jego obchodzenie sie bezduszne z ksiezna, porzucilem go, a teraz, teraz po 'swiecie szuka'c bede dla niej m'scicieli! Nie godzien jest siedzie'c na tej stolicy i zeby go ziemia nosila!
— Czlecze szalony, 'smiesz to m'owi'c przede mna?! — przerwal mu 'Swinka z oburzeniem. — Gdybym 'swieckim byl jeszcze, skarcilbym cie za to, bo szanuje pana tego.
— Szanujecie go, bo nie znacie, jak ja! — krzyknal Zareba. — Nie byli'scie w kraju, nie wiecie, na co pozwalal, co sie dzialo! Was to nie doszlo, na co my oczyma'smy wlasnymi patrzyli.
— Nie sad'z, aby's sadzonym nie byl — podchwycil kanclerz. — Czlecze, upamietaj sie!
— Ja chce by'c sadzonym! — odparl Zareba. — Nie mam na sobie nieszcze'scia niczyjego ani lez krwawych. Gdybym m'ogl, stanalbym przeciw niemu na sad bozy[140]!
— Raz jeszcze ostrzegam cie — gro'zno zawolal 'Swinka — pow'sciagnij jezyk sw'oj, przede mna stojac! Dalem wam sie schroni'c nie po to, abym sluchal obelzywych wyraz'ow na pana mego. Chcecie spocza'c, milcze'c nakazuje. — Do's'c tego!
— A wieciez, za co ja wolam o pomste do Boga i dlaczego milcze'c nie moge? Wiecie, co sie stalo? — rzekl Zareba.
Kanclerz przystapil do'n niespokojny, wolajac:
— Stalo sie co? M'ow!
— Stalo sie — krzyknal Zareba, rece do g'ory podnoszac — to, na co sie z dawna gotowalo! Wiedzialem, ze sie to tak sko'nczy'c musi! Dzisiejszej nocy z rozkazu ksiecia sluzebne udusily Lukierde!
Okrzyk zgrozy dal sie slysze'c z ust wszystkich.
— Nie moze to by'c! Potwarz jest! — zawolal kanclerz.
— Potwarz! — za'smial sie Zareba dumnie. — Ja wracam stamtad, jade z Poznania! Jed'zcie, posluchajcie, w ulicy wam lud powie, co sie stalo! Zab'ojstwo bylo jawne, wie o nim caly 'swiat. Jeczy lud wszystek. Tak! Zaduszono nieszcze'sliwa!
Zareba jeknal, uderzyl sie w czolo, rzucil ku drzwiom i jakby spelnial obowiazek, rozwozac wie's'c o morderstwie, siadl na ko'n z towarzyszem, lecac dalej.