íà ãëàâíóþ | âîéòè | ðåãèñòðàöèÿ | DMCA | êîíòàêòû | ñïðàâêà | donate |      

A B C D E F G H I J K L M N O P Q R S T U V W X Y Z
À Á Â Ã Ä Å Æ Ç È É Ê Ë Ì Í Î Ï Ð Ñ Ò Ó Ô Õ Ö × Ø Ù Ý Þ ß


ìîÿ ïîëêà | æàíðû | ðåêîìåíäóåì | ðåéòèíã êíèã | ðåéòèíã àâòîðîâ | âïå÷àòëåíèÿ | íîâîå | ôîðóì | ñáîðíèêè | ÷èòàëêè | àâòîðàì | äîáàâèòü



Rozdzial IX

Gdy Lukierdzie dano zna'c, ze ksiaze pan powr'ocil, zdawala sie nie rozumie'c tego i nie wyszla przeciw niemu. Slyszala czy nie — trudno po niej pozna'c bylo. Bertocha, kt'ora o tym z przekasem przyszla oznajmi'c, nie mogla poja'c, dlaczego ani rumieniec, ni blado's'c na twarzy sie nie ukazaly. Nie drgnela, nie podniosla glowy, siedziala milczaca i skamieniala. W podw'orzu Mina witala hala'sliwie pana, kt'ory ja zbyl obojetnym p'olu'smiechem.

Po przywitaniu wojewody i biskupa, Przemko poszedl do zony. Siedziala u kadzieli nie przedzac. Zobaczywszy go, powstala z wolna, stanela przed nim nie jak zona, jak sluzebnica. Ksiaze, spojrzawszy na nia niemy, ulakl sie tego widma tak zmienionego, ze w niej prawie Lukierdy pozna'c bylo trudno. Resztki mlodo'sci znikly, byla to istota przeobrazona w posag nieczuly. Gdy powoli zaczerwienione oczy podniosla na'n, przeszyly go do dna duszy. Nie bylo w nich wym'owek ani skargi, ale 'smier'c nimi patrzala. Ulakl sie tego zywego trupa.

Z dala czatowala ciekawa pierwszego spotkania Bertocha. Nie rozumiala, co sie dzialo. Widziala ja zastygla, jego ze wstretem jakim's predko wychodzacego z izby. Skinal na Niemke, kt'ora czekala.

— Co'scie z nia zrobily? — zapytal.

— My? My?! — zywo rekami poruszajac, krzyknela Bertocha. — My? Ona sama, nie my, temu winna! Wyplakuje oczy za ta stara czarownica, pijaczka, kt'ora sie nie wiedzie'c gdzie podziala.

Przemko spojrzal surowo, Bertocha zarumienila sie i nie pytana przysiega'c sie zaczela.

— My, my nie wiemy nic! Stara poszla gdzie's, przepadla!

Ksiaze juz nie sluchal. Wieczorem poszedl do Miny, ale z drogi dwa razy sie zawracal. Szedl, ciagnal go nal'og, a wstret mial i obawe. Wreszcie nie oparl sie pokusie, pospiesznym krokiem wpadl do niej, lecz nie jak dawniej ja witajac. Chlodny byl i obojetny.

Mina przystapila do'n z zuchwalo'scia, do kt'orej nawykla, ale odpychal ja jaka's duma, kt'orej nabral w niewoli. Czlowiek byl inny, zestarzal. Nie mogac go poruszy'c, Niemka plaka'c poczela, lecz i lzy nie poskutkowaly. My'slal o czym innym, na ostatek, napastowany lzami, pogniewal sie i precz i's'c chcial, gdy go u'sciskiem strzymala. Czulo's'c ta nie uczynila wrazenia, patrzal surowo i cho'c pozostal, nie rozmarszczyl sie. Nie byl to juz dawny Przemko namietny; zalotno's'c, placz, gniewy znosil z lekcewazeniem. Gdy po kr'otkim pobycie wyszedl, Mina rekami oczy sobie zaslonila; byla w rozpaczy.

— Ona, ksiezna ta przekleta, winna wszystkiemu! — zawolala. — Ma lito's'c nad nia! P'oki ona zywa, nie bedzie ko'nca.

Padla z rekami po'sciskanymi na l'ozko.

Przemyslaw, jak kr'otko lito's'c uczul nad zona, kt'orej widoczna choroba wstret w nim budzila, tak mniej jeszcze dal sie uja'c napa'sciom dawnej kochanki. Inne my'sli napelnialy mu glowe i burzyly w piersiach. Siegal nimi wyzej i dalej nad ten grodek, na kt'orym siedzial, i w kt'orym ciasno mu bylo. Potrzebowal ludzi do rady, co by go zrozumieli i poparli. Wojewoda Beniamin, Tomislaw kasztelan m'owili mu o tym malym kawalku Polski, kt'ora on trzymal; niewola u Henryka, moze chciwo's'c panowania na wiekszym obszarze ksiecia wroclawskiego nauczyly go wiecej pragna'c, patrze'c dalej. Nie mial sie powierzy'c komu.

Niepok'oj ten ducha, kt'oremu ciasno bylo i duszno wszedzie, potrzebujacego sie wyla'c, znale'z'c sprzymierze'nca, pomoc, rade nazajutrz zaraz wygnaly go z domu. Jechal bez celu prawie, nie wiedzac dokad, z kilka lud'zmi tylko, tym, co go pytali o kierunek podr'ozy, odpowiedzie'c nie umiejac. Low'ow nie chcial, towarzystwo zwykle ciazylo mu. Tesknil za zmarlym stryjem, kt'ory bylby go jeden zrozumial i pocieszy'c umial.

Ksiadz Teodoryk, jako ojciec duchowny czuwajacy nad ksieciem, zaniepokojony byl tym stanem jego, nie mogac dobada'c przyczyny. Lekal sie i o siebie, aby nie popadl w nielaske. Nie'smialo ofiarowal sie towarzyszy'c. Przemko odm'owil p'olglosem.

Za murami zamku spotkal kanclerza Wincentego, proboszcza pozna'nskiego. Byl to kaplan cichy, nie dworak natretny jak Teodoryk, milczacy, rozwazny, wiecej z ksiegami niz z lud'zmi zyjacy. Szedl pieszo na zamek z agenda[109] w reku.

Przemko, kt'ory tylko co Teodoryka odprawil, jego zatrzymal.

— Ksiaze Wincenty — odezwal sie — jeste'scie mezem dobrej rady. — Jezeli'scie nie znuzeni, siad'zcie na spokojnego stepaka[110] i jed'zcie ze mna. W polu czlowiek sie swobodniej rozm'owi'c moze, a jam dlugo w murach siedzial i te mi sie sprzykrzyly. Ciezko mi na duszy. M'oj ojciec duchowny zbyt powolny[111] jest, nadto potakujacy — wy mi prawde rzeczecie, ja jej potrzebuje.

Ksiadz Wincenty, kt'ory cho'c mial zaufanie pana swego, szczeg'olnych lask jego nie posiadal nigdy, zdziwil sie niemalo. Wracal do domu i w zadna podr'oz puszcza'c sie nie my'slal, lecz uslyszawszy rozkaz pana, ze skwapliwo'scia wielka o'swiadczyl sie gotowym do podr'ozy. Na skinienie ksiecia konia mu podano. Dw'or pozostal opodal nieco. Przemko zblizy'c sie kazal kanclerzowi. Twarz mial posepna i zmeczona. Wyjechali w pole na 'ow go'sciniec pamietny, kt'ory niegdy's wytrzebiono za Chrobrego, gdy cesarz Otto pielgrzymowal do Gniezna.

Ksiaze zwr'ocil sie do towarzyszacego mu w milczeniu kaplana.

— Ojcze m'oj — rzekl — sluchajcie, bo sie wam wynurze jak na spowiedzi. Dusza moja potrzebuje tego. Wiezienie, najwieksza meczarnia dla czlowieka, ma tez swe blogoslawie'nstwa; zasiewa ono w nas my'sli, kt'ore w'sr'od burzliwego zycia nie przyszly. Do'swiadczylem ja tego. Z niewoli wr'ocilem innym.

Westchnal ciezko.

— Dop'oki zyl stryj m'oj, Pobozny, jemu zwierza'c sie moglem — teraz nie mam nikogo, a potrzebuje rady i pociechy. Tak jak u nas dzi's jest, nie moze by'c dluzej. Spojrzyjcie, co sie stalo od podzialu Krzywousta, od czasu jake'smy korone Ottonowska stracili[112]. Na szczety rozpada sie ta ziemia, a Brandeburczyki, Czechy, cesarstwo, dzicz wszelka bezkarnie w nia chciwymi pazury siegaja. Giniemy, ojcze m'oj, giniemy!

— A jestze w mocy ludzkiej radzi'c na to? — odparl kanclerz.

— Cho'c pokusi'c sie o to potrzeba — m'owil ksiaze. — Korona polska od Rzymu byla zawisla[113] i jemu, nie cesarstwu, holdowala. Rzym zbawi'c nas moze, wracajac utracona korone i wladze jedna. Rzym silny jest.

Ksiadz Wincenty popatrzal na'n zdumiony.

— Gdyby'smy mieli arcybiskupa w Gnie'znie, jechalbym pewnie do niego, z nim radzi'c o tym, jemu sie zwierzy'c. Zjednocze w reku cala Polske Wielka, po Mszczuju wezme Pomorze, po Leszku spodziewam sie dosta'c Krakowa i Sandomierza. Dlaczeg'oz bym kr'olem sie nie mial nazwa'c i wszystkich ksiazat pomniejszych sta'c sie glowa? Korona Chrobrego u was lezy we skarbcu ze Szczerbcem. W Gnie'znie koronowa'c sie moge. Ona mi da sile, da potege, co ten nielad ukr'oci.

M'owil Przemyslaw, z uniesieniem podnoszac glos i rece, zapal ten odbil sie powoli na sercu kanclerza. My'sl wielka, 'smiala, zuchwala uderzyla go, ale zdala mu sie czym's niepow'scignionym, marzeniem sn'ow wieziennych. Sprzeciwia'c sie jednak nie 'smial. Patrzal na ksiecia, nie znajdujac slowa ani na potwierdzenie, ani na nagane. Przemko z ocz'ow mu to czytal.

— Prawda — rzekl — ksieze Wincenty, zdaje ci sie to szale'nstwem, ze ja 'swiezo z niewoli puszczony, oddawszy Wielu'n, straciwszy z tego, co mialem, 'smiem sobie taka przyszlo's'c wr'ozy'c? Ale ja czuje, ze gdybym mial na stolicy biskupiej w Gnie'znie meza, co by mnie podpieral, a szedl ze mna, dosiegnalbym tego, czego pragne, odzywilbym martwa Chrobrego korone!

Ksiadz Wincenty zdobyl sie na odpowied'z w ko'ncu:

— Wasza Milo's'c wiesz, ze kapitula gnie'znie'nska osierocona jest od dawna. Wybrano Wlo'scibora kanonika, kt'orego w Rzymie potwierdzi'c nie chciano.

— Wlo'scibora ja nie znam z czego innego — rzekl Przemko — tylko, ze maz jest pobozny. Tu za's, ojcze m'oj, pobozno'sci trzeba, ale jej nie do's'c. Sama ona do tego wysokiego dostoje'nstwa nie starczy. Arcybiskup gnie'znie'nski jest dzi's u nas jedynym panem i wladca nad ziemiami naszymi, a widzicie, ze i ten, przy calej mocy, jaka ma z Rzymu, nie moze nic. Biskup'ow mu wieza, ksiezy uciskaja, klatwy nie starcza. Dwu nas tu powinno by'c, jak tam za Zachodzie papiez i cesarz, u nas arcybiskup i kr'ol.

— Milo'sciwy Panie — odezwal sie z malym u'smieszkiem ksiadz Wincenty — byleby ci nasi panowie w lepszej zgodzie zyli niz tamci, bo tam cesarze papiez'ow wieza, a papieze ich zrzucaja.

Ksiaze, nie odpowiadajac, jechal w my'slach pograzony. Wida'c bylo, ze tez same snul dalej.

— Wlo'scibor — powt'orzyl — maz pobozny, ale nam potrzeba dzielnego.

— Gdy B'og najlaskawszy ujrzy, ze taki nam potrzebnym jest — dodal Wincenty — wierzcie mi, da go nam cudem, jak nieraz dawal stolicy swej ludzi, co wczoraj zdawali sie watli i mali, a na niej ro'sli i olbrzymieli.

Ksiaze, ledwie dajac doko'nczy'c, m'owil dalej:

— M'oj ojcze, m'oj ojcze, lekam sie, aby'scie mnie falszywie nie zrozumieli! Zda sie wam moze z tego, com rzekl, ze ja dla siebie korony pozadam, dla dogodzenia dumie mojej?

Obejrzal sie ku niemu.

— Sadzac tak, omylilby's sie. Chce korony tej dla ziemi mojej wiecej niz dla siebie. Gdybym ja dostal, widzicie, ze nie mam jej zostawi'c komu, ani bym m'ogl ja tak silna i wielka uczyni'c, jak bym pragnal. Ale pod ta korona zestrzelilyby sie wszystkie promienie starego kr'olestwa, dzi's rozpierzchle. Kr'olestwa, kt'ore jest teraz trupem zjedzonym przez robaki, a mogloby by'c 'swiatlo'scia wielka!

Kanclerz sluchal pilnie i naslucha'c sie nie m'ogl, tak nowym to bylo z ust Przemyslawa, kt'ory rzadko dawniej o powazniejszych m'owil sprawach, a pa'nskiego tyle tylko w nim widzial, iz na'sladujac Ottokara czeskiego, 'swietnie i wspaniale wystepowa'c lubil, co mu za zle poczytywano, bo male ksiestwo nie starczylo na przepych, jakim sie otaczal. Inny, nowy Przemyslaw stal przed nim, kt'oremu nie dowierzal jeszcze, czy mu sie w oczach nie odmieni.

Jechali tak coraz dalej, a ksiaze pytal Wincentego, czy by znuzonym nie byl.

— Nie czuje sie wcale zmeczonym, bo's mnie Wasza Milo's'c pieknymi orze'zwil slowami.

— Jak my'slicie — odezwal sie ksiaze — rychlo-li bedzie obsadzona katedra w Gnie'znie?

— Jeden B'og wie — rzekl kanclerz. — Zabiegi sa tam wielorakie. By'c bardzo moze, iz zaden z naszych nie osiedzie na katedrze 'swietego Wojciecha, a na'sla nam z Rzymu Wlocha lub Francuza. Tera'zniejszy Ojciec 'Swiety caly by'c ma Francji oddany.

— Niech B'og nas uchowa od tego! — przerwal Przemko. — W takim razie Wlo'scibor juz lepszy! Kapitula moze sluszne swe zale wynurzy'c przed papiezem.

— Do Rzymu daleko! — westchnal ksiadz Wincenty.

Jechali milczacy.

— Ojcze Wincenty — rzekl ksiaze, badajac go oczyma. — Nie zdalozby ci sie dla Ko'sciola, dla kraju, dla mnie odprawi'c podr'ozy do apostolskich prog'ow, aby tam zanie's'c pro'sby i skargi nasze?

Kanclerz spojrzal zdziwiony.

— Maluczki jestem — rzekl. — Glos m'oj tam wazy'c nie bedzie. Pojade ja, rozniesie sie wie's'c, pobiegna drudzy, a trzeci w'sr'od nas wci'snie sie i infule pochwyci.

— Dlaczeg'oz wszyscy o tym wiedzie'c maja, dokad jedziecie i po co? — odezwal sie ksiaze. — Ja bym wam dal listy moje i pro'sby do Ojca naszego. M'owiliby'scie nie od siebie, ale za mnie. B'og wesprze cie swa opieka. Sprawa wielka i wazna. Przedstawcie papiezowi, jako to kr'olestwo, kt'ore holduje jemu, rozerwane jest i ze wydarte bedzie Rzymowi, a dostanie sie cesarstwu, je'sli maz silnej dloni i rozumu bystrego nie siadzie na stolicy.

— Ale skadze tego meza we'zmiemy? — spytal ksiadz Wincenty. — Czy Wasza Milo's'c masz kogo w my'sli?

Przemko oczy zwr'ocil w niebo, jakby w nim rady szukal.

— Opatrzno's'c Boza musi nam przyj's'c na ratunek i meza tego zesla'c, ja… nie mam nikogo, ale w nia ufam. Powieziecie zadania, czlowiek sie znajdzie. Nie wiem, kto on bedzie, ale je'sli B'og nas ocali'c ma, ze'sle nam meza powolanego.

Zamilkl chwile.

— Wy, co'scie biegli w Pi'smie — dodal — wiecie najlepiej, iz w godzinach wielkich i stanowczych, B'og zsyla proroki swe, wladce i kaplany. A bierze ich z pola i od trz'od, z tlumu, z cizby i namaszcza je i rosna ublogoslawieni, promieniem laski, bo czlowiek tyle ma sil, ile B'og w niego wieje.

Zdumial sie znowu mowie tej w ustach ksiecia niezwyczajnej ksiadz Wincenty, sam Przemyslaw teraz zdal mu sie powolanym przez Boga.

— Widzisz — m'owil ksiaze — jam takze slaby jest i ulomny, a jednak we mnie wykluwa sie my'sl wielka. Urosla ona w wiezieniu, trapila mnie i gniotla, jak na uragowisko, bom zamarzyl o koronie wtenczas, gdy straze staly u drzwi moich i uragaly sie upokorzeniu memu. Gdym sie powinien byl czu'c znekanym i przybitym, roslem wla'snie i poteznialem na duchu. Nie mogez ja rzec, ze mnie Pan B'og ukaral niewola, abym z niej wyni'osl ziarno, z kt'orego uro'snie korona? To, co mnie zabi'c mialo, odzywilo mnie! Daj mi powiernika arcykaplana a… zobaczysz… d'zwigne Chrobrego korone! Wynijdzie ona z grobu i z martwych powstanie!

Oczy mu sie l'snily, patrzal, jak gdyby juz ja mial na skroni.

— Jedziesz do Rzymu? — spytal milczacego kanclerza.

— Spelnie rozkazy Wasze — odpowiedzial chlodno kanclerz — chociaz tej wiary, jaka Was B'og obdarzyl, nie mam w sobie! Czy'ncie ze mna, co sie wam podoba! Pozw'olcie jednak przypomnie'c, ze ojciec wasz duchowny ksiadz Teodoryk do tego poselstwa zdolniejszym bylby nade mnie. Zna lepiej obce kraje, bystrzejszym i przebieglejszym jest.

— Tak — rzekl Przemyslaw — ale mnie prawego i nieugietego potrzeba posla, a on miekki jest i powolny do zbytku. Widzisz, ze przed nim dusze moja odkrywajac w sprawach innych, w tej mu sie otworzy'c nie chcialem. Prawo'sci waszej potrzeba mi. Pojedziecie wy albo nikt. Nie darmo B'og was dzi's na mej drodze postawil.

Ksiadz Wincenty, na kt'orego to nagle spadlo niespodzianie a dziwnie, zafrasowany[114] byl wyborem, jaki go spotkal. U'smiechalo mu sie, jak kazdemu duchownemu, zobaczy'c apostolska stolice, spelni'c tak wielkie poslannictwo; obawial sie, czy mu podola.

— Je'sli mozliwym to — odezwal sie cicho — odwr'o'c, Panie m'oj, ode mnie ten kielich razem necacy a straszny. Godniejszego wybierzcie.

— Nie znam od was godniejszego!

Spojrzal na'n wyzywajaco.

— Jed'zcie, ksieze Wincenty!

— Pojade! — odparl, sklaniajac glowe, kanclerz.

— Opr'ocz Tylona, kt'ory listy wam wyda — odezwal sie predko i wesolo Przemko — nikt wiedzie'c nie ma, dokad i z czym jedziecie. Niechaj sadza, ze do Trewiru 'sle was po relikwie albo do Kolonii po leki dla zony slabej. Ksiadz Teodoryk maz zacny, ale i on wiedzie'c nie potrzebuje, co zaszlo miedzy nami.

Na tym doko'nczyl ksiaze. Byli juz daleko od miasta.

— Wy, ksieze Wincenty — rzekl Przemyslaw zatrzymujac sie — wracajcie sami do Poznania. Tylonowi pod pieczecia spowiedzi zwierzycie, com wam rzekl; niech, zamknawszy sie, listy do papieza gotuje, ja pojade do Gniezna, do grobu 'swietego Wojciecha pomodli'c sie, aby B'og, za przyczyna jego, koronie zardzewialej dawny blask przywr'ocil.

Rzekl i zostawiajac kanclerza samego z jednym pacholkiem, kt'oremu towarzyszy'c kazal, sam szybko popedzil w strone Gniezna. Kanclerz, zostawszy sam, dlugo nie m'ogl zebra'c my'sli powiklanych.

Tenli[115] to byl pan plochy[116], a w przepychu pr'oznym zamilowany, kt'orego znal dotad? Lekki 'ow kochanek Miny, zaniedbujacy zone, szukajacy pobocznych milo'snic, latwowiernie dajacy sie bra'c w sidla lada 'Slazakowi… Czy nowy czlowiek, kt'ory nagle ozywil to cialo?

Ksiadz Wincenty zbieral w pamieci, co slyszal, dziwil sie, nie dowierzal. Jutro miala w nim mieszka'c taz sama my'sl, czy bylo to tylko wieczorne marzenie, o kt'orym przez noc zapomni?

Dziwil go i sad wyrzeczony o ojcu duchownym ksiedzu Teodoryku. Znal go spokojny i powazny ks. Wincenty jako czlowieka przebieglo'sci pelnego i przebieglo'scia zbytnia a powolno'scia jednajacego wszystkich, nie budzacego ufno'sci w nikim, lecz sad o nim pana zdumiewal go. Byl pewien, ze go potrafil uja'c unizono'scia swoja. W tych my'slach na wp'ol poslannictwu swojemu rad, wp'ol nim przelekly, powr'ocil p'o'zno do Poznania i natychmiast udal sie do ksiedza Tylona.

Tylon, stylista, kt'orego cala madro's'c stanowilo pisanie gladkie list'ow na pergaminie i ciagniecie z nich korzy'sci, czlowiek niezbyt bystrego rozumu, ale wielkiego rozumienia o sobie, interes'ow pana swojego zdradzi'c nie m'ogl z samej obawy stracenia urzedu. Powierzy'c mu wiec tajemnice mozna bylo.

Gdy sam na sam we dwu znale'zli sie w jego mieszkaniu przy malej lampce oliwnej, Tylon uderzony przybyciem kanclerza, przelozonego swojego o tej godzinie, ulakl sie nieco. Na twarzy ksiedza Wincentego stalo wypisane, iz z niemalej wagi sprawa przybywal. Tylon pospieszyl do progu przeciw niemu.

— Wasza Milo's'c mogli'scie mnie powola'c do siebie — rzekl 'sciskajac go — bylbym pospieszyl! Jestli co pilnego? Mam wygotowa'c pismo jakie na jutro? Cho'c w nocy niedobrze juz oczy sluza, got'owem!

Ksiadz Wincenty rekami piersi ucisnal, tak byl wzruszony i zmeczony.

— Naprz'od — rzekl — drzwi obejrzyjcie, aby'smy podsluchani nie byli. Przychodze do was z rozkazem ksiecia.

Po obejrzeniu drzwi i sieni, zaryglowaniu sie wewnatrz, poczal ksiadz Wincenty opowiada'c o swej z Przemyslawem rozmowie i podr'ozy do Rzymu.

Chociaz ksiadz pisarz bacznie sie po domu rozpatrywal i reczyl, ze nikt podslucha'c ich nie moze, stalo sie przeciwnie. Podejrzliwy Zareba, kt'ory sie lekal, aby ksieznie sie co's nie stalo i aby przeciw niej nie spiskowano, podpatrzyl i wycieczke kanclerza z ksieciem i pospiesznie jego przyj'scie do ksiedza Tylona po powrocie. Nie wzdragal sie podkra's'c do drzwi dla podsluch'ow i do drzwi sie przytuliwszy, tyle podchwycil, iz mowa byla o podr'ozy do Rzymu. Zrodzilo to w nim podejrzenie, iz nie po co innego ksiedza Wincentego wyprawiono, jak by z ksiezna potomstwa nie majaca rozw'od wyrobi'c. Zwiekszylo to jego milo's'c i lito's'c dla nieszcze'sliwej, a odraze i nieche'c do ksiecia. Ale przeciwko temu jakaz byla rada? Co on m'ogl?

Przerazony i smutny wr'ocil do izby, kt'ora z Naleczem zajmowali. Nie zwierzajac sie z podejrze'n swych przed druhem, poczal jak zwykle rozwodzi'c zale nad losem nieszcze'sliwej.

— Widzieli'scie ja — m'owil — taz to dusza sie wzdryga na to, co z niej te baby niepoczciwe uczynily! Jak trup biedna chodzi, bez czucia i zycia!

Nalecz, dzielac uczucia przyjaciela, dodal, ze we dworze rozpowiadano glo'sno o odgr'ozkach Miny, kt'ora gotowa byla na wszystko, aby pozby'c sie Lukierdy, a narzekala, iz ona ani zy'c, ani umrze'c nie moze. Najgorszych wiec spodziewa'c sie bylo mozna prze'sladowa'n i udrecze'n.

Z wielkim zapalem Zareba poczal dowodzi'c, iz oni we dwu powinni byli biedna prze'sladowana broni'c i czuwa'c nad nia.

— Ksieciu ona obojetna, nie patrzy nawet na nia, a Mina ja gotowa zabi'c!

— A c'oz my mozemy przeciwko babom? — odezwal sie Nalecz. — Gorzej bedzie, gdy kto w obronie jej zechce stawa'c, bo i ja, i jego posadzi'c i skarzy'c gotowi.

Zareba wprawdzie nie wiedzial, co pocza'c i jak broni'c, ale sie zaklinal, iz got'ow cho'cby szyje da'c dla ksieznej.

— Szyje da'c to najlatwiej — szepnal Nalecz. — Baby sie o to postaraja, byle's na zawadzie stanal.

— Niech sie dzieje, co chce! — krzyknal Zareba.

— A ze'smy pobratymy — dolozyl spokojnie Nalecz — rozumie sie, co tobie, to i mnie.

Posprzeczali sie, pogodzili i u'scisneli.

— Ha, gina'c to gina'c! — rzekl Nalecz. — Nie takze to slodka rzecz zycie. B'og z nim!

Siedzieli, gwarzac o tym do p'o'znej nocy, a nazajutrz rano Zareba juz sie krecil podpatrujac, co sie dzialo okolo niewie'sciego dworu. Widzial, ze Mina latala wielce rozgoraczkowana, naradzajac sie z Bertocha, lecz podslucha'c nic nie m'ogl.

Z rana, ledwie juz i's'c mogac, Lukierda powlokla sie do bliskiego ko'sciola, a po drodze zatrzymywa'c sie kilkakro'c musiala, bo jej tchu braklo. Spod zaslony jakby zalobnej, bialej (bo taka noszono na glowie), wida'c bylo lice zbladle, wychudzone i zwiedle.

Zareba, kt'ory za nia szedl i mial czas sie przypatrze'c, wr'ocil oszalaly z gniewu, klnac Niemki i zlorzeczac ksieciu. W ciagu dnia biegal ciagle wygladajac, czy nie wraca, ale go nie bylo i trzeciego dopiero przyjechal z Gniezna, ale natychmiast zamknal sie z ksiedzem Wincentym i Tylonem.

P'o'zno juz mial Przemko kla's'c sie na spoczynek, odm'owiwszy z ksiedzem Teodorykiem wieczorne modlitwy, gdy Zareba stanal u progu i poczal sie domaga'c o posluchanie sam na sam. Do's'c niechetnie, zawsze w nim widzac nieprzyjaciela, ksiaze sie zwr'ocil ku niemu. Zareba sklonil sie.

— Niech mi wolno bedzie — odezwal sie — przypomnie'c Waszej Milo'sci sluzby moje wierne od dzieci'nstwa.

— Nie wspominajze ich! — odparl ksiaze opryskliwie. — Malo ci? Czego chcesz?

— Nie przyszedlem o nic prosi'c — rzekl Zareba dumnie — o jedno tylko, abym pana w Was mial, kt'orego bym m'ogl milowa'c i szanowa'c.

Przemko zwr'ocil sie oburzony ta zuchwala mowa.

— Szalony jeste's! Ty!

Zareba sie nie cofnal.

— Com rzekl, got'owem powt'orzy'c — zawolal. — Wasza Milo's'c i Boza pomste, i ludzka nieche'c 'sciagniesz na siebie, dajac w oczach swych za wiedza swa niewinna niewiaste, c'ore ksiazeca, zamecza'c na 'smier'c!

— A tobie co do tego, niepoczciwy jaki's! — krzyknal Przemyslaw. — Co's to ty jej brat, opiekun czy kochanek?

Zareba z najwieksza namietno'scia wybuchnal.

— Anim brat, ani swat — zawolal — alem czlowiek, co lito's'c ma! Na to patrze'c nie mozna, co grzechem jest o pomste do Boga wolajacym!

— Milcz, ty! — zawolal, napadajac na'n, Przemyslaw.

— Milcze'c nie moge i nie bede; m'owi'c musze! — ciagnal z pasja najwieksza Zareba. — Ksiaze nie chcesz widzie'c tego, ze ja Niemki niepoczciwe zabijaja; a zdale's ja na ich laske i nielaske. Tak! One ja zabijaja! Odgrazaja sie z tym i zrobia. W'sr'od jej slug nie ma jednej uczciwej. Piastunke, co ja strzegla, zabili. Na jej gardlo godza!

Ksiaze sluchal, coraz sie bardziej gniewem unoszac przeciw sludze, kt'ory 'smial mu dawa'c nauki. Wida'c bylo jednak, ze go ogarnial niepok'oj, kt'ory utai'c sie staral.

— Co's ty za jeden? — zamruczal. — Co? Jak ty 'smiesz stawi'c sie prokuratorem[117] ksieznej? Prosila cie o to?! Ty! Wiesz, ze ja mam tu wladze najwyzsza?! Mnie nikt sadzi'c nie ma prawa!

I rzuciwszy sie na sluge, Przemko pochwycil go za gardlo. Zareba calej mocy, jaka nad soba mial, zazy'c musial, aby nawzajem nie porwa'c sie na ksiecia. Lecz gdyby reke podni'osl tylko, wiedzial, ze to zyciem przyplaci.

'Scierpial wiec, twarz mu krwia nabiegla. Przemko ochlonal, pu'scil go i silnie pchnal od siebie.

— Dziekuj Bogu — krzyknal, trzesac sie od gniewu — dziekuj Bogu, ze wyjdziesz stad caly! Od tej chwili, zeby's mi sie nie pokazywal na oczy! Precz z dworu! Jezeli jutro zobacze cie na zamku, kaze rzuci'c do jamy, z kt'orej nie wyjdziesz zywy!

— Precz! Precz! — powtarzal coraz glo'sniej, miotajac sie od gniewu.

— Ide — ponuro odparl Zareba — a to slowo miedzy nami ostatnie. Pamietaj, ksiaze, jezeli dasz te nieszcze'sliwa o 'smier'c przyprawi'c, takaz 'smiercia sam zginiesz!

Doko'nczywszy sl'ow tych, kt'ore Przemyslaw na chwile skamienialy, bo stanal niemy, razony jak posag, Zareba otworzyl drzwi i wybiegl.

Nie my'slal nawet o tym, ze 'sciga'c go mogli, ze mu niebezpiecze'nstwo grozilo; nieprzytomny byl. Wprost wpadl do izby swej i chlopcu konia osiodlanego podawa'c kazal.

Nalecz drzemiacy juz zerwal sie z lawy, loskot poslyszawszy, a gdy zobaczyl druha z twarza wywr'ocona[118], z oczyma palajacymi, pochwycil go oburacz, wolajac:

— Co sie stalo?

— Nie strzymalem sie — poczal glosem przerywanym Zareba — bluznalem ksieciu w oczy! Zagrozil mi wygnaniem, jama, 'smiercia, precz i's'c musze. Gdy sie opamieta, albo mnie da 'scia'c, lub…

Nalecz nie dosluchawszy do ko'nca pochwycil ze 'sciany helm sw'oj i miecz, przypasujac go spiesznie.

Nie odezwal sie ani slowa, lecz wida'c bylo, ze chcial bez namyslu losy przyjaciela podziela'c.

Zareba ani go pytal, ni strzymywal. Nie m'owiac do siebie, poczeli chwyta'c, co mieli najdrozszego ze 'scian i skrzy'n, nie majac czasu wszystkiego zabiera'c. Co 'spieszniej trzeba bylo z zamku uchodzi'c.

Zarebie juz konia wiedziono i pod oknami tetent kopyt slycha'c bylo, gdy Nalecz do stajni pobiegl po swojego. Zarzucil na'n pierwsze lepsze siedzenie po ciemku, dosiadl go i z szopy wyjechal. Zareba czekal na'n, nie ruszajac sie z miejsca. Klusem podazyli ku wrotom juz zamknietym, ale Zareba otwiera'c je kazal, i zaledwie wymknawszy sie za nie, oba w czwal[119] pu'scili sie jedna droga.

Ksiaze stal jeszcze rozmy'slajac, co pocznie, gdy tetent w podw'orcu poslyszal. Gniew, kt'ory na czas kr'otki przytomno's'c mu odjal, wybuchnal. Wypadl sam, wolajac komornik'ow, podkomorzego, aby zuchwalca Zarebe, kt'ory 'smial go slowy niepoczciwymi tkna'c, chwytano natychmiast i do ciemnicy rzucono. Nim rozkazy te niespodzianie wydane zrozumieli ludzie, ruszyli sie, szuka'c poczeli winowajcy, oni juz oba z Naleczem byli za miastem daleko. W izbie, do kt'orej wpadla czelad'z, znalazla wszystko porozrzucane, 'slad tylko, ze jej mieszka'ncy nagle stad uchodzili. W szopie koni nie bylo. Natychmiast czelad'z na ko'n posiadala, aby goni'c za nimi. Podkomorzy dal ksieciu zna'c, ze Zareba wraz z druhem po'spieszyli z zamku sie wykra's'c i pogo'n za nimi wyslano.

Nie bylo tajemnica dla cze'sci dworu ksiazecego, co zaszlo miedzy panem a sluga. W czasie krzykliwej z Zareba rozprawy kilku u drzwi sluchalo. Pomiedzy nimi byli przyjaciele Miny i Bertochy. Gdy wrzawa na zamku powstala, pobiegli zaraz z doniesieniem, ze Zareba wazyl sie panu za ksiezne czyni'c wym'owki, ze mu grozil nawet.

Mina, poslyszawszy, w rece plasnela z rado'sci.

— Ten mi pom'ogl, jak nalezy! — zawolala. — Ju'sci, kiedy tak za nia gardlowal, kochankiem jej byl, to jawna rzecz! Sam sie zdradzil. A ksiaze ma cierpie'c wiarolomna przy sobie, kt'ora na 'smier'c zasluzyla?

Obie z Bertocha zwawo naradza'c sie zaczely. Przez cala noc niemal na zamku snu nie bylo, biegano, slano, a pogonie, zmeczone na pr'ozno, powracaly. Zbieg'ow pochwyci'c nie mogly.

Gdy ksieciu o tym dano zna'c, obojetnie skinal reka, jak by juz do tego wielkiej nie przywiazywal wagi. Rad byl moze, iz mu winowajca uszedl. Lecz gniew w nim nie ustal jeszcze.

Nastepnego dnia, gotujac sie z tego korzysta'c, czekala na'n Mina, ale nie przyszedl. Nie byl tez u Lukierdy. Ksiedzu Teodorykowi zywoty jakie's czyta'c sobie kazal i sam pozostal w izbach zamkniety. Pare razy Bertocha pr'obowala dosta'c sie do niego; nie pozwolil jej puszcza'c do siebie. Do p'o'znej nocy Mina czatowala w podw'orcu, czy sie nie pokaze, aby mu zaj's'c droge, ale nie przestapil progu.

Z szept'ow namietnych okolo siebie Lukierda domy'slala sie, ze co's zaszlo, lecz obojetna pyta'c nie chciala. Zadna gro'zba dotkna'c juz jej nie mogla. Umysl jej, na poly oblakany tym zerwaniem z rzeczywisto'scia, w przeszlo'sci i wspomnieniach szukal pociechy. Mieszkala w nich i z nimi, wyobrazala sobie, iz to, co sie z nia dzialo, marzeniem bylo, a sny jej prawda.

Mina i Bertocha stawaly zdumione, gdy czasem przy nich, oczy zamknawszy nuci'c zaczela, plaka'c i jakby z niewidzialnymi rozmawia'c duchami.

— Czarownica jest jak Orcha! — m'owila Bertocha.

— Nie, tylko rozum stracila — odpowiedziala Mina. — Schnie to stworzenie, szaleje, a zdechna'c nie moze.

I poza nia stojac, pie'sci podnosila do g'ory, jakby dobi'c ja chciala.

'Smiechy i gro'zby niewiast juz na niej zadnego nie czynily wrazenia. Nie widziala i nie slyszala ich, patrzac w te 'swiaty swoje, w kt'orych cala byla.

Po uplywie dni kilku, Przemko, kt'ory teraz zar'owno obu, zony i kochanki, unikal, ciekawo'scia wiedziony wszedl do Lukierdy wla'snie w jednej z tych chwil widze'n i marze'n, co ja odrywaly od ziemi.

Wej'scie meza przebudzilo ja; wstala.

Spojrzala na'n, milczac, oczyma przeszywajacymi, oblakanymi i zachwiawszy sie na nogach, musiala upa's'c na siedzenie.

W Przemyslawie widok jej zamiast lito'sci, gniew wywolywal.

— Tesknisz pewnie za straconym kochankiem! — zamruczal szydersko.

Lukierda nie zdawala sie rozumie'c.

— Kochankiem? — odezwala sie po namy'sle. — A kt'oz takiego trupa jak ja kocha'c moze?

Wyciagnawszy rece wychudle, odslonila twarz blada i spojrzala z pogarda na meza.

— Czyz mnie jeszcze zwala'c trzeba — odezwala sie — aby mie'c za co dobi'c? Wszak i tak mnie zamecza! Dajcie mi czysta umiera'c! Albo… albo… (podniosla sie skladajac rece) a, dajcie mi pieszo, boso i's'c stad precz! Nic nie wezme, nawet sukni, kt'ora z soba przynioslam… nic, p'ojde o zebraczym chlebie! Przyjma mnie swoi albo dobrzy ludzie! Sa dobrzy na 'swiecie. Nie meczcie mnie, pu's'ccie…

Placz miala w glosie, Przemko, sluchajac, u'smiechnal sie gniewny.

— Kt'oz cie tu meczy? — mruknal.

— A! Wszyscy! 'Sciany, ludzie, powietrze, woda… wszystko! — zawolala, nie patrzac na niego, jakby sama do siebie. — A! I piastunke stara, co mnie bronila… zabili!

Ksiaze sie burzy'c zaczynal. Zatrzasl sie, slucha'c juz nie chcial, wybiegl uderzywszy drzwiami.

Bertocha z Mina droge mu zabiegly.

— Ona szalona jest! — poczela Mina, widzac zagniewanego pana. — Zawodzi ciagle zale, aby ludzie sluchali i litowali sie jej, a ksiecia nienawidzili!

— Zycie nam z nia obrzydlo — dodala Bertocha. — Dnia ni nocy spokojnej nie ma. Glowy tracimy, bo jej nie dogodzi'c niczym!

Krzyk'ow niewie'scich nie mogac znie's'c, Przemyslaw dal znak reka, aby zamilkly, i odszedl zagniewany.

Ksiadz Teodoryk, kt'ory z dala wszystko 'sledzil, chcac zbada'c usposobienie ksiecia, bo sie dorozumiewal z podr'ozy kanclerza, iz o rozw'od i's'c moglo, naprowadzil wieczorna rozmowe na Lukierde.

— Zdrowie milo'sciwej pani naszej — rzekl — w oplakanym stanie. — M'owia wiele o slawnym lekarzu, kt'ory ksieznie Gryfinie mial potomstwo obieca'c, czy by go nie wezwa'c z Krakowa, aby radzil ksieznie naszej?

— Ksieznie? — odparl roztargniony Przemko. — Ksieznie?

— W oczach nam niknie i dogorywa — dodal ksiadz Teodoryk. — Wasza Milo's'c potrzebujesz matki rodu, potomstwa, a tu zadnej nie ma nadziei. Na takie nieszcze'sliwe zwiazki monarch'ow w Rzymie wzgledy maja.

Rzucil to sl'owko ksiadz Teodoryk sadzac, ze nim moze dobedzie co's z ksiecia, kt'orego, zdalo mu sie, ze odgadnal. Przemyslaw, jakby nie poslyszawszy nawet, czy nie chcac rozumie'c, odparl:

— We wszystkim godzi'c sie potrzeba z wola boza.

Zbyl go tym, co nie m'owilo nic, a nawet nie dozwalalo odgadna'c, co my'slal. Badanie nie powiodlo sie ksiedzu Teodorykowi, ale nie wybilo mu z my'sli tego, ze ksiadz Wincenty musial dla rozwodu poslany by'c do Rzymu. Ksiaze rad byl moze, iz go tak falszywie posadzono.

Sprobowal jeszcze ojciec duchowny lito'sciwym slowem odezwa'c sie o ksieznej, slawiac jej dobro'c i pobozno's'c, ale na to zadnej nie otrzymal odpowiedzi.

Mina krzatala sie niespokojna, przypisujac zawsze obojetno's'c ksiecia politowaniu nad zona. Uczucie to roslo tym wiecej, im dluzej Przemyslaw unikal jej. Nigdy jeszcze nie trafilo sie, aby na dlugo tak ja zaniedbal, tak widocznie ostygl dla niej. Oburzyla sie na niego, odgrazala zowiac niewdziecznym. Stawala na czatach w miejscach, przez kt'ore zwykl byl przechodzi'c, chcac go gwaltem zaciagna'c do siebie, ale dlugo pochwyci'c nigdzie nie mogla.

Nareszcie wieczora jednego udalo jej sie zastapi'c mu droge.

— C'oz to?! — zawolala. — Mam juz na po'smiewisko ludziom pozosta'c opuszczona?

Przemko nie odpowiedzial.

— Wy mnie znacie, ze ja dobra i zla by'c umiem! Ja sie nie dam tak na 'smiecisko wyrzuci'c!

Ksiaze reka staral sie ja usuna'c na strone, lecz nie ruszyla z miejsca.

— Potrzebuje rozm'owi'c sie z wami! — dodala.

— A ja nie chce m'owi'c z toba! — zawolal Przemko. — Slyszysz!

Niemka z b'olu i gniewu zdretwiala.

— Tamta ci juz milsza! — krzyknela. — Ten trup blady! Wolisz teraz swoja ksiezne pania niz prosta dziewke, kt'ora mozna wygna'c precz, cho'c z niewoli, a moze od 'smierci ocalila!

Wolala tak, nie zwazajac na to, iz w podw'orcu ludzie przechodzili, ksiaze stal dumny, coraz gro'zniej sie marszczac i widoczniej niecierpliwiac. Ozieblo's'c ta i pogarda wzmagaly gniew Miny.

— Tak! Teraz zna'c mnie nie chcesz! — wolala glo'sno, nie ruszajac sie z miejsca. — Wstydzisz sie mnie. A gdyby nie ja, Lysy by cie byl zgnoil lub ubil w lochu.

Przemko, nie mogac sie jej pozby'c, zawr'ocil sie i wszedl do pierwszej izby, jaka mu sie nastreczyla. Mina pognala za nim, bylo to jej nowe mieszkanie.

Niemka miala czas na zamku zagospodarowa'c sie jak pani. Wiele sprzetu pozabieranego bez wiadomo'sci Lukierdy przystrajalo jej izby i stoly. Suknie nawet, kt'orych ksiezna prawie nigdy nie kladla ani pytala o nie, poprzechodzily do niej.

Bertocha i Mina nie baly sie rabowa'c Lukierde, bo ta, opr'ocz kilku skromnych pamiatek przywiezionych z domu, do niczego nie przywiazywala ceny. Niemka, przepychem lubiac sie chwali'c przed lud'zmi, zagarniala, co mogla. Uderzylo ksiecia por'ownanie ub'ostwa i zaniedbania zony ze zbytkiem, w jaki ta oplywala. Nie powiedzial nic, ale powl'okl wzrokiem dokola i ta my'sl, ze jaka's sluzebna roila sobie moze, iz zasiadzie obok niego, dume jego obrazila. Patrzal stojac zadumany. Mina czekala na slowo jakie's, co by dawna milo's'c przypomnialo — na pr'ozno.

Siadl potem znuzony, opierajac sie na reku, twarz mial zasepiona.

Mina z zalamanymi rekami stala wciaz przed nim. Zaczela probowa'c u'smiechu, lecz spojrzenie, kt'ore rzucil na nia, zwarzylo go.

— Ani dobrego slowa! — zawolala.

Przemyslaw zmierzyl ja oczyma, nie powiedzial nic, poruszyl sie tylko niecierpliwie i odwr'ocil od niej. Niemka naprzeciw niego usiadla, zalozyla rece na piersiach, nie spuszczala go z oka.

— Widze — rzekla — ze'scie, cho'c p'o'zno, pokochali sie w zonie!

I tym jeszcze nie wywolala odpowiedzi.

— Jej dni policzone! — dodala. — Ledwie dysze.

Rzucil sie ksiaze, lecz ta oznaka nowa niecierpliwo'sci ust jej nie zamknela.

— Jak nie ja i nie mnie, to przecie sobie inna moze znale'zli'scie do kochania? — odezwala sie Niemka.

Ksiaze sie roz'smial pogardliwie.

— Wam ino to bzdurstwo w glowie! — zamruczal.

— Bez niego i wy tez nie wyzyjecie — ciagnela dalej Mina. — Wszyscy'scie jednacy, ksiazeta i chlopi! Gdy sie wam stare twarze uprzykrza, my'slicie, ze juz kochania koniec, a wam nowego sie chce tylko!

I na to ksiaze nie rzekl nic.

Mina, widzac, ze go slowy nie rozchmurzy, poruszyla sie przyjmowa'c winem i lakociami. Ksiaze przyjal kubek, twarz mu sie nieco rozpogodzila. Zreczna Niemka zarcikiem swawolnym i 'smiechem starala sie go zabawi'c. Poskutkowalo to, i ksiaze zdawal sie zapomina'c o trosce, z kt'ora tu przyszedl.

U'smiechnal sie nawet, cho'c dosy'c chlodno, ale i to byl znak dobry. Mina pochwycila go za reke.

— Darmo! — zawolala. — Nikt was tak jak ja kocha'c nie bedzie, i wy nikogo jak mnie! Nad tamta chora lito's'c mie'c mozesz, ale serca dla niej nigdy!

Chciala go wyciagna'c na slowo, lecz Przemyslaw sluchal roztargniony. My'slami byl gdzie indziej, szczebiotanie to i przypominanie zony meczylo go.

— Tamta — m'owila Mina — to widmo juz tylko straszne, co sie nie wiedzie'c na co wl'oczy po 'swiecie, a nam wszystkim zycie zatruwa. Rozum postradala, sama nie wie, co sie z nia dzieje, to placze, to 'spiewa, to narzeka na caly 'swiat i na was, na was, ze'scie jej zycie zatruli i zgubili.

Przemko w ko'ncu rzucil sie i wybuchnal, reka bijac o st'ol.

— I od was, i od niej rad bym, zeby mnie kto uwolnil! Dosy'c juz mam i tego trupa, i tego narzekania! P'oty!

Wskazal na gardlo. Dopil kubka, cisnal nim i wyszedl z izby.

Miny oczy za'swiecily.

— Powiedzial, powiedzial, zeby go od tego trupa uwolni'c!

U'smiechnela sie, spogladajac na drzwi.

— Mam slowo! Uwolnim cie od niego!


Rozdzia l VIII | Pogrobek | Rozdzia l I