íà ãëàâíóþ | âîéòè | ðåãèñòðàöèÿ | DMCA | êîíòàêòû | ñïðàâêà | donate |      

A B C D E F G H I J K L M N O P Q R S T U V W X Y Z
À Á Â Ã Ä Å Æ Ç È É Ê Ë Ì Í Î Ï Ð Ñ Ò Ó Ô Õ Ö × Ø Ù Ý Þ ß


ìîÿ ïîëêà | æàíðû | ðåêîìåíäóåì | ðåéòèíã êíèã | ðåéòèíã àâòîðîâ | âïå÷àòëåíèÿ | íîâîå | ôîðóì | ñáîðíèêè | ÷èòàëêè | àâòîðàì | äîáàâèòü



I

Ocknelo sie zn'ow zimno targajace wnetrzno'sci — i cierpienie, co raz wraz jak toporem rozrabywalo glowe. W prawem biodrze b'ol szarpal sie nieustannie, niby hak wedy zelaznej, wyrywany na zewnatrz. Co chwila ogie'n niepojety, nieznany zdrowemu cialu, latal po plecach, a ciemno's'c pelna wielobarwnych iskier o'slepiala oczy. Ranny zawinal sie i zatulil w p'olkozuszek, kt'ory jeszcze za dnia zdarl byl z soldata ubitego w zaro'slach na brzegu rzeki. Nagie nogi i skrwawione biodra wpychal glebiej w stos trup'ow, szukajac tych dwu cial, kt'ore cieplem broczacych ran rozgrzewaly go w ciagu nocy, a wyciem i jekiem budzily ze snu 'smierci do laski zycia. Lecz tamci dwaj ucichli, ostygli i stali sie r'ownie ohydni, jak zagon skrwawionem okryty 'scierniem. Rece i nogi, poszukujace ciepla jeszcze zyjacych, trafialy wciaz na obmokle i 'sliskie zwloki.

Pod'zwignal glowe.

Zobaczyl zmyslem wzroku dokonanie, kt'ore byl przezyl — spostrzegl to dzielo nowe, kt'ore w duchu przecierpial. Lezeli w kilkuset, tworzac w zmierzchu rannym biala g'ore — podobijani, gdy padli z ran, na rozkaz wodza nieprzyjaci'ol, rodaka i niedawnego spiskowca — obdarci przez wojsko ze szmat do ostatniego galgana — roztrzesieni na bagnetach — po dziesie'c razy do ziemi przybici sztychem oficerskiej szpady, pchnietej na wskr'o's — z glowami rozwalonymi kula z lufy przystawionej do czola — porozgniatani przez pedzace kola armat Czengierego.

Zrudzial daleko przypiaskowy grunt od krwi, co do ostatniej kropli z tych zwlok wyciekla. Zmiekly grudy twardej oraniny. Roztajal 'snieg. Wleczeni w to miejsce ze wszech stron za nogi zamietli do czysta wlosami szeroka niwe. Ugrabili ja kostniejacymi palcami. Naszeptali w zagony ostatnich sl'ow i pokasali je w ostatnim szlochu.

Oniemialo i zacichlo malogoskie pole. Ostatni zywy zolnierz patrzal w nie przez mgle p'ol'smierci przy brzasku cichego poranka.

Zdalo mu sie — dopiero co staly w tym miejscu konie… Jeszcze dudni ziemia, gdy ze 'smiertelnym krzykiem pedza we trzystu towarzyszy na zdrajce! Gdziez 'zrebiec? Gdzie palasz? Gdzie pod stopa zelazne strzemie, ostatni towarzysz?

Nie slycha'c juz loskotu granat'ow Dobrowolskiego, zasypujacych doline. Znikly flankiery kozactwa i dragon'ow, co przez cztery z g'ora godziny miotaly tyralierski ogie'n. Skad wybuchaly kepy i kleby dym'ow a blyskal ogie'n, wzg'orze strome od poludnia szarzeje w ciszy. W zachodniej stronie biala smuga cmentarnego muru, gniazdo Jeziora'nszczyk'ow, jazdy, armatek… A tam, po'srodku, gdzie stala piechota — nie ma nic! Z dubelt'owkami, bijacymi na sto krok'ow — u nogi — stali pod ogniem rotowym nieprzyjaciela, co w nich celowal, jak do tarczy, z karabin'ow, niosacych na tysiac pie'cset metr'ow. Czekali cierpliwie z wytrwalo'scia Grek'ow — przyjd'z i we'z! — az wr'og sie zblizy na strzal, az padnie rozkaz — do ataku. Lezeli teraz zwaleni na jeden stos. W odleglo'sci klebily sie i walesaly nad nizina dymy miasteczka, do przyciesi spalonego przez wojsko. Raz wraz szeroki plomie'n jak skinienie choragwi nieublagania podrywal sie ze zgliszcz, popielisk i dym'ow — migotliwym blaskiem naigrawal w mrokach 'smierci i postrzepionym jezykiem m'owil ku czarnemu niebu. Wtedy rozdzierajacy krzyk ludzki, spomiedzy czarnych piecowisk wybuchajacy, dosiegal uszu rannego — obojetny juz dla serca i niezdolny pod'zwigna'c ramienia. Podobnie jak nad zgliszczami ogie'n zrywaly sie w czlowieku czucia, lecz jak on w czarnym dymie 'slepych cierpie'n gasly.

Pu'scil sie drobny deszcz ze 'sniegiem. Zawiala z lasu nad Lo'sna mokra mgla. Przeciagnely tumany po nagich i stromych wzg'orzach, wlokly sie po nadrzeczu i przez pole. Zwilzyly twarz, jakoby mokra chusta. W tej mgle rannej dawal sie widzie'c wlochaty od 'swierk'ow, ciemny las. Z jednolitego zastepu drzew ciagnal na nagie pole jak gdyby cieply podmuch — laskawy poszum galezi. Chwialy sie powolnym ruchem dlugie, powyciagane splawy, nisko rozpostarte, obmokle wiechy, wolajac gluchym glosem, zeby tamtedy ucieka'c.

Ludzi zywych nie bylo. Nikogo — nigdzie. W poblizu lezal zabity czlowiek, kt'ory mial na nogach brudne zgrzebne spodnie. Przekreciwszy sie przez zagon, ranny poczal zdziera'c ze'n te odziez i co tchu wciagnal ja na swe nagie, dygocace nogi. Szukal oczyma na trupach but'ow, lecz ani jeden ich nie mial. Wszystkie zzuto i zrabowano. Nagle we wschodniej stronie, od Bolmina, rozlegl sie loskot armatniego strzalu. Po nim drugi… trzeci… Ten d'zwiek obudzil zycie. Co's w calym jestestwie drgnelo i ruszylo sily. Bitwa! Do broni! Do szeregu! Poczal w tamta strone czolga'c sie na czworakach, bruzda, co tchu! Lecz juz po kilkunastu poruszeniach zapadl na nowo, glowa miedzy skiby. Prawa noga wlokla sie bezwladnie. W biodrze rwal b'ol. Zmacawszy to miejsce, inwalida trafil duzym palcem reki na gleboka opuchnieta dziure, z kt'orej skapo, lecz wciaz krew sie saczyla. Na lewe oko nie widzial. Wyczuwal palcami w miejscu brwi, powieki, galki ocznej i policzkowej ko'sci wypukla bulwe, w kt'orej ogie'n wciaz drgal, sypiac wielobarwne iskry. Nie bylo juz oka, lecz dziwne i roz'smieszajace zjawisko wielkiej naro'sli. Glowa zrabana szablami w bitwie wysaczyla we wlosy duzo krwi, kt'ora zastygla w zlepienia, w sople i utworzyla na czaszce istna czerwona czapke. W piersiach, miedzy zebrami, w ramionach narywaly rany od wielokrotnych pchnie'c bagnetu. Ale mocniejsze niz wszelki b'ol bylo zimno. Zelazna gar'scia chwytalo za skrwawione wlosy, zapuszczalo w ko'sci i miedzy zebra szpony, potrzasajac zrabane p'olzwloki dreszczem bez pardonu. Ono to gnalo naprz'od. Powl'okl sie znowu na balyku. Raz na dwu rekach i lewym kolanie, drugi raz na stopie i dloniach, gdy bezwladnie ciagnela sie prawa noga — czyniac z calej figury obraz wielkiej 'smieszno'sci istotnego nieszcze'scia. Tak dowl'okl sie do pierwszych drzew lasu. Chwialy sie w zimowym deszczu i we mgle 'swierkowe galezie. Spadal z nich na ziemie niemowny szum. Ani w nim nie bylo zalo'sci, ani wsp'olczucia, ani milosierdzia, ani pogardy. Dlugo splywal ten zimny szum na serce p'olumarle.

Samotnik d'zwignal sie na rekach i, objawszy pie'n pierwszego w lesie drzewa, stanal na nogach. Nasluchiwal odglos'ow bitwy. Nic nie przerywalo ciszy. Patrzal na pobojowisko. Nie zalowal ani tych, co w czarnym polu lezeli, ani siebie, ani dziela. Jedyne czucie osiadlo w jego piersiach, jedyna my'sl pod skrwawionymi wlosami: bi'c sie. Patrzal byl, jak zolnierze mordowali rannych zolnierzy, jak p'olzywych odzierali ze szmat… Nie bylo czym zagasi'c zycia, kt'ore sie zmienilo w ha'nbe i 'smieszno's'c. Pozalowal legowiska miedzy trupami. Poczal sie prosi'c o 'smier'c. Padl na rece i twarz. Dusze ogarnal mrok…

Dlugo trwalo bezczucie, bo gdy sie obudzil, slo'nce bylo wysoko. Z pola dochodzil gwar. Uni'oslszy glowy, zobaczyl ludzi. Ciagneli zwloki kedy's popod g'ore. Kto's ludziom tym wydawal rozkazy. Ranny poczul w sobie przera'zliwa trwoge, ze go zywcem zakopia. Poczal ucieka'c. Czolgal sie zaro'slami 'swierczyny, wskro's 'snieg'ow na poly roztajalych, po o'slizglych iglach sosnowych. Zdretwiale nogi rozgrzewaly sie od tego ruchu, od pelzania na kolanie i rekach. 'Snilo sie w rozbitej glowie, ze las zbiega, zakrywa zielonymi welniakami, ze przed zlymi oczyma zaslania wlochatym ra'ntuchem — ze kto's niewidzialny a przecie oczywisty chyzo-chyzo pokazuje drzaca reka tajne dr'ozki miedzy pniakami, wydeptane przez kwiczoly, szlaki przetarte stopkami i ogonami lis'ow. Kedy's, daleko w lesie na tej swojej zawilej drodze, w gluchym ostepie napotkal krzywy kostur, uschnieta jedli gala'z, spadla na ziemie z wysoko'sci drzewa. W grubszym swym ko'ncu zeschniety 'ow splaw mial sek, kt'ory sie wraz nadal, jako oparcie pod ramie. Dlugo's'c jego byla akuratnie na kule. Wsparlszy sie na tym kiju, zbieg zadumal sie przez kr'otkie mgnienie czasu, kto tez podrzucil przed bezwladna noga ten kostur na dzikiej drodze. Wszechmogacy B'og, czyli sam bezzalosny los? I roze'smial sie z lito'sci ich, m'owiac z glebi swej duszy, kt'ora niczego juz nie chciala, ani od Boga, ani od losu, wszystko przezywszy w powsta'nczych pochodach i bitwach — ze ta lito'scia ich pogardza i, ze ten jej dow'od moze odrzuci'c precz! Ale wspomnial na braci pobitych, na popieliska Malogoszcza — i przycisnal do boku te ostatnia bro'n. Przez cale jestestwo przelecial jak gdyby zem'sciwy krzyk orla, a w serce wstapila zaciekla moc. Poczul w sobie dzika, oszalala, stara, od meki do cna okrutna dusze Czachowskiego. Poszedl teraz naprz'od wsparty na swej kuli, wielkimi kroki, jak na szczudlach. Zdawalo mu sie, ze zdaza w strone Bolmina, na pomoc braciom. Od ruch'ow cielesnych b'ole w biodrze, plecach i glowie stawaly sie nie do zniesienia, jak ciosy ognistego preta. W ko'sciach i zylach zapalal sie istny pozar, ogarnial glowe i dymem ciemnym zawlekal oczy. Bosa stopa w pochodzie swym raz wraz trafiala na seki, korzenie, patyki, kolki i igly le'sne ukryte w 'sniegu. Przebita do glebi krwawila. Czestokro'c zmordowane cialo walilo sie w 'snieg kedy's w zagaju podszewki le'snej, albo na mchu do glebi przemoklym. Objety naglym zimnem czlowiek zrywal sie na nowo i brnal w zmurszalym 'sniegu, w kepach zlodowacialych bor'owek — brodzil w dlugich, niesko'nczonych smugach le'snej niecieczy, znieruchomialej po nizinach. Jak okiem siegna'c, jak uchem zachwyci'c, las byl pusty. Tam i sam le'sny ptaszek za'cwierkal, sploszony szelestem krok'ow czlowieczych — i daleko uciekal. Nieme wokolo drzewa i nieme nad nimi niebo. Ziemia poro'snieta przekleta ro'slinno'scia, dreczaca poranione nogi. Krew saczyla sie z ran. 'Slady jej zostawaly na 'sniegu, na galeziach 'swierkowych, na badylach i mchu.

W oczach upadajacego co chwila las 'ow, dobrotliwy niedawno, wydluzal sie, rozszerzal, otwieral coraz dalej — ukazywal swe chodniki przedziwne i zapadnie bez wyj'scia, glebie gluche i kregi, zachylenia p'olkoliste i miedzydrzewne korytarze bez ko'nca. Mijaly godziny, a nie przerzedzal sie i nie ko'nczyl 'ow las olbrzymi. Tu i owdzie d'zwigal sie piaszczysty wzg'orek, stromy i uciazliwy do przebycia, jak tatrza'nska przelecz. Le'sna droga rozciela obszary drzewne na dwie cze'sci i sama miedzy nimi znikla. Wspierajac sie na swej kuli, zbieg dotarl do jednego z wydmuch'ow. Polozyl sie na nim i tam postanowil spa'c na zawsze. Zycie, czy 'smier'c staly sie r'owne i takie same. Tylko juz nie trza's'c sie z zimna, nie cierpie'c dziwacznych katuszy i nie my'sle'c! Zapomnial, w kt'ora strone brna'c dalej. Zmylil droge…

Usnal od razu. Ale byl to sen potworny, pelen widm i wrzawy. Las okalajacy zdawal sie drga'c i steka'c. Wszystko w nim kipialo od cios'ow szalonego serca. W glebi ziemi, na kt'orej strudzone cialo spoczelo, huczy — 'snilo sie — grzmot podziemny i polyskuja pioruny. Jek bole'sci wyrywal sie z glebiny i jak miecz na dwoje rozcinal niebo.

Dreszcz gwaltowny d'zwignal rozbitka znowu i pognal dalej. Na nowo zaczelo sie czolganie z bezwladna noga z prawej, sekatym kijem z lewej strony. Sunal na lokciach i kolanie, trzymajac pod pacha znaleziona kule. Stapiane w blocie i wodzie poly kozucha odrazajacym zimnem przejmowaly brzuch i piersi, a sucha jego na grzbiecie cze's'c potem krwawe rany zalewala. Stopy poprzebijane kolkami rozpuchly i zakrwawialy kazdy moczar, kazda kaluze. Bylo popoludniu, bo slo'nce zachylalo sie za korony drzew. Ostrzejszy chl'od dolem lasu pociagal. Ranny szukal dogodnego miejsca, zeby sie zaszy'c w le'sne gestwiny i dozna'c ochrony od zimna. Lecz teren wciaz byl zwilgly, zaro'sniety zeschlym szuwarem. Bral sie wiec w bok; to w jedna, to w druga strone i zabrnal w szarpiace chrusty, w dzikie jezyny przysypane 'sniegiem, w wikle i rokiciny, pelne nastawionych kolc'ow, jak pazury czyhajacego szatana. Ponachylane badyle le'snych malin i dzikie glogi szarpaly twarz i ranily rece. Przebijal sie przez te ostepy, przeklinajac swa dole. Wybrnawszy za's z tych zaro'sli, podni'osl oczy i z glebokim zdumieniem, nagle i niespodziewanie ujrzal pole — pusta przestrze'n — nizine laki… Wydalo sie, ze to B'og odsunal wreszcie reka dzikie glogi i dal spojrze'c w bezdrzewne pustkowie. W dali ciagnely sie o'sniezone wzg'orza — pod ostatnim z nich wida'c bylo szereg chat wsi. Dymy nad nimi blekitne na niebie zar'ozowionym… W pewnej odleglo'sci od tej wsi budynki szerokie o murowanych slupach, dw'or z czarnym dachem rozsiadly w'sr'od drzew. Widok ten tak byl nieprawdopodobny dla powsta'nca po niesko'nczono'sci jednolitych drzew, ze zdawal sie by'c fenomenem snu, zludzeniem, naigrawaniem zlego… Domostwa… Ludzie… Dym nad radosnym ogniem…

Nieszcze'sliwy obalil sie na ziemie. Lezac, patrzal bezsilnie na biale obloki, plynace w Wysokim niebieskim przestworzu — na pochyla ziemie — na ludzkie osiedla. Ostatnie tak samo byly dalekie jak pierwsze. Nic na ziemi i niebie nie chcialo tej ofiary z ran i z przelanej krwi. Wszystko jej bylo wrogie. Ta ziemia, na kt'ora upadla glowa, byla glucha. 'Slepy i niemy byl przestw'or. Zimny wiatr nadciagal z dala. Tylko ten daleki dym… Blekitny, prze'slicznym zwojem plynacy coraz wyzej, powolywal jak niepojete a przecie przyjazne skinienie.

Ranny wypoczal — wstal i wsparty na kosturze pociagnal w kierunku wsi. Miejsce teraz bylo r'owne, bez chrust'ow i kolek. 'Snieg za dnia odtajaly, pokrywajac sie cienkim szkliwem od wieczornego przymrozka, ulatwial droge. Nogi sunely po nim snadniej i bez b'olu. To na czworakach, to na kuli chory przemierzyl cala prawie szeroko's'c r'owniny. Slyszal juz dolatujace ze wsi szczekanie ps'ow, ryk bydla i glosy ludzi. Lecz miedzy nim i kra'ncem tego blonia ukazala sie nieoczekiwana przeszkoda: — rzeka. Ukryta w wysokich, oblych brzegach, wyslanych ruda murawa — zataczajac sie niezliczonymi p'olkolami, kt'ore tworzyly dlugi szereg p'olwysp'ow, rzeka biegla bystrym, czarnym nurtem. Z jednej i drugiej strony u brzeg'ow byla obmarznieta, lecz nigdzie blona lodowa nie okryla calkowitej wodnej powierzchni. Powstaniec czolgal sie wzdluz brzegu, szukajac lawy lub kladki, po kt'orej m'oglby sie na drugi brzeg przedosta'c. Nigdzie czego's podobnego nie znalazl. Byl za's tak z sil wyczerpany, ze i's'c dalej, wzdluz zakret'ow, wijacych sie jakby na przek'or, jakby dla wydluzenia w niesko'nczono's'c tego marszu, nie bylo sposobu. Jak przedtem las, tak obecnie rzeka tworzyla nieprzebyta zapore. Linia jej brzegu, kt'ora z drogi czynila gzygzak, wijaca sie wstege, byla dla strudzonego nowa forma natrzasania sie losu. Poranione nogi okrazaly p'olwyspy, wracajac — zdawalo sie — w to samo miejsce. Na'smiewajacy sie diabel rzucil oto przed te nogi rzeke i pu'scil je w taniec, w plas na prawo i na lewo, bez ko'nca i bez celu…

W pewnym tedy miejscu, gdzie woda rozlewala sie nieco szerzej, brzeg byl lagodniejszy, a glebia plytsza — 'ow polski tancerz przerwal sw'oj plas, zsunal sie do wody i poczal w br'od ja przebywa'c. A skoro tylko zanurzyl sie, doznal ulgi szczeg'olnej. Zaczerwienila sie wokolo niego czarna rzeczna woda. Zabulgotal, jak gdyby z glebi jeknal, wart jej 'srodkowy. Tkliwym po tysiackro'c chlustaniem, pracowitym myciem woda oczy'scila kazda rane, a jak matka ustami wycalowala z niej srogo's'c cierpienia. Wchlonela w siebie ta rzeka prastara i wiecznie nowa szczodra powsta'nca krew, zliczyla jej krople, skrzetnie w siebie zabrala, pojela w glebiny, rozpu'scila w sobie, wessala i dokad's poniosla — poniosla… Zbieg oplukal w zimnej wodzie rozpuchniete nogi i, drzac ze straszliwego zimna, wydostal sie na brzeg. Zgrzebne spodnie przylgnely do n'og i niezno'snie ziebily, lecz je na sobie dla wstydu zachowal, idac o kiju, w g'ore, ku wsi. Laki sie tam ko'nczyly i poczynaly pola, od nizin odgrodzone. 'Srodkiem ornych niwek ciagnal sie wygon w oplotkach. Ten szlak szeroki, pochyly, zdeptany od kopyt bydlecych i zryty w rozmaitych kierunkach 'sciezkami glebokimi, pelen byl podmarzlego blota. Ranny lazl ostatkiem sil, trzymajac sie zerdzi i wspierajac na kiju. Na tej drodze mozolnej, kt'ora mu sie wydawala by'c bez ko'nca, spotkali go ludzie, idacy z cebrami i wiadrami po wode do rzeki. Byli to mezczy'zni i kobiety, starzy i wyrostki.

Ujrzawszy go, przystaneli i ciekawie mu sie przygladali. Kto's z tego tlumu huknal w kierunku wsi, kto's inny pobiegl tam z po'spiechem. Mlody powstaniec szedl dalej, 'slizgajac sie bezsilnie po marznacym blocie.

Od strony wsi poczeli nadciaga'c chlopi, gospodarze w sukmanach i kozuchach. Jedni z nich zblizali sie statecznie, inni biegli, co's miedzy soba gadajac. Na przedzie tej gromady zstepujacej z g'ory szedl wie'sniak z blacha z'olta na piersiach. Ten postepowal 'smialym krokiem, a stanawszy w poblizu, mierzyl oczyma krwawego przychodnia. Zapytal:

— Czlowiek — co's jest za jeden?

— Widzicie, ze jestem ranny… — odpowiedzial zapytany.

— A kaz cie to tak poranili?

— W bitwie.

— W bitwie? To's ty powstaniec?

— Powstaniec.

— No, bracie, skoro sam powiadasz, ize's buntownik i ze's w bitce byl, to my cie w areszt zajmujemy.

—- Dlaczego?

— Do miasta cie musimy odstawi'c.

— Wy, mnie?

— Ju'sci. P'ojd'z z nami. Ja tu soltys.

Czerwony go's'c tej wsi milczal. To byli wla'snie ci, dla kt'orych wolno'sci z pa'nskiego domu poszedl byl spa'c w polach, w zimie, na roli — przymiera'c glodem — jak pies slucha'c rozkazu — bi'c sie bez broni — i tak oto z placu boju wraca'c. Podchodzili do niego wszyscy wraz, p'olkolem.

Wtedy rzekl:

— Pu's'ccie mnie wolno, bo przecie ja za wasza swobode i za wasze dobro sie bilem i takie na sobie mam rany.

— E, takie gadki to my juz slyszeli… Ty se ta gadaj, a tu jest przykaz. Chod'z, bracie, z dobrawoli.

— Dokad mam i's'c?

— Tera p'ojdziesz z nami do wsi. A potem, to sie dowiesz.

— Co my'slicie ze mna zrobi'c?

— Na sianie cie polozymy, to se ta spoczniesz. Sianem sie w'oz wy'sciele i do miasta cie odstawimy pod woda.

— I to wy, mnie?…

— Nie nasze dzielo. Taki przykaz — i pok'oj.

Ranny milczal i spokojnie patrzal na nich wszystkich. Zimno go trzeslo. U'smiechnal sie smutnie do my'sli, ze z takim trudem przez las i rzeke brnal, azeby wreszcie przyj's'c do celu…

Kto's w tlumie odezwal sie:

— Ij — takiego ta wie'z'c! Sprzezaju szkoda. To'c toto do figury w Borku nie dojedzie i u'swierknie.

— Widzieli'scie, moi ludzie, jaka to magiere czerwona ma na lbie…

— Jakiemu's chlopu ukradl te czerwona czapke, panie?

— Bez rzeke przelazl… Woda mu z kozucha ciecze…

— Ludzie! Boso toto idzie…

— Kaje's buty zgubil, te „wolno's'c”?

— Z daleka to tak idziesz, panie wojskowy?

— Kozuch ma jakisi ze znaczkiem.

— Pewnie ukradl…

Soltys nastawal, swarzac sie ze swoimi, jakby u calej gromady szukal potwierdzenia urzedowych czynno'sci:

— No, chlopcy, trza go wiaza'c!

— Takiego ta wiaza'c…

— Postronka szkoda!

— Ino sie czlowiek spaprze…

— Zamrze i bez postronka.

— E — pu'sci'c toto… — kto's mruknal z cicha.

— Bo i prawda — niech ta lezie skad przyszlo.

— Aby do wsi nie szlo, to wygonem — nie nasze dzielo.

— Kwardego, co sie bije i ludziom we lbach maci, wiadomo, odstawiaj. Ale takie ta ciaciastwo wiaza'c…

— Przecie krze'scijan…

— A ju'sci! — wrzasnal soltys — po 'sladach przyjda, zobacza, ze my go w rekach mieli i wolno pu'scili… Ty wtedy za mnie za'swiarczysz, madrala, ty bedziesz nahaje bral?…

— No, ja ta nie soltys. Wiaza'c, to wiaza'c.

— Postronka by trza…

— Skocz ta kt'ory, postronek przynie's'c…

— A to niech skoczy kt'ory z brzega!

— Rusz sie!

— U mnie postronka nie ma…

— Powr'oslem zwiaza'c…

— Bo i pewnie — brzozowa witka i tyla…

Osaczony spostrzegl wylom w zmurszalym plocie. Wszedl w otw'or leniwym krokiem, opierajac sie na swoim kosturze i poczal przebywa'c zagon po zagonie w ukos pola ku dworskim zabudowaniom. Tam poszedl, bo przej'scie w te prowadzilo strone. Tlum za nim postepowal belkocac, naradzajac sie i swarzac. Kto's szedl z tylu i nawolywal, zeby sie wr'ocil, to znowu, zeby stanal. Lecz ze nie stanal, a zabudowania folwarczne byly w poblizu, wiec zbiegowisko chlop'ow, ciagnace za powsta'ncem, coraz mniej natarczywie nalegalo. 'Smiech tylko rozlegal sie raz wraz posp'olny, glo'sny na widok najzabawniejszych pokracznych ruch'ow zbiega. Kto's z tlumu podjal z ziemi skibe zmarznietej ziemi i cisnal. Trafil w plecy. Kto's inny trafil w glowe i przychylil ja nizej jeszcze, ku zagonom. Wolano na'n rozmaitymi przezwiskami, lecz z dala i coraz bardziej z daleka.

Mlodzieniec dowl'okl sie do tyl'ow dworskiej stodoly i oparl o murowany slup plecami. Widzial po przez ognie goraczki zawlekajace mu oczy chlop'ow, kt'orzy stali z daleka i grozili mu pie'sciami. Spoczywal. Wiatr tam nie dolatal. Miejsce to w zachyleniu 'scian bylo ciche, suche i radosne. Nie bylo w sercu smutku, ani zalu, ani zadnego ziemskiego popiolu.

Tylko juz pragnienie wiecznego snu.

Azeby nie mie'c w oczach chlopstwa, kt'ore sie nie rozpraszalo i wciaz jeszcze radzilo na wygonie, posunal sie wzdluz 'scian stodoly. Gdy sie 'sciana pod prostym katem zalamala, brnal obok tego zalamania. Wstapil na gumno. Pusto tam bylo. Nigdzie ani zywej duszy. Otworem staly stajnie. Przychodzie'n zajrzal we drzwi, lecz nie znalazl koni. 'Snieg, nawiany dawniej, klinem lezal we wnetrzu — zloby i drabinki nad nimi byly puste. Po drugiej stronie ok'olnika folwarcznego czernialy zwaliska i zgliszcza spalonych ob'or, spichlerza, czy stod'ol. Nawet drzewa w przyleglym ogrodzie byly zweglone na poly i dalekie ploty osmalone. Znacznie nizej, poza temi zgliszczami wida'c bylo duzy, staro'swiecki dw'or.

Powstaniec przeszedl w poprzek dziedzi'nca i znalazl sie u wej'scia do kuchni. Poniewaz drzwi byly zamkniete i zadnego nigdzie nie wida'c ruchu, wiec nie'smialo zakolatal we drzwi. Nie otrzymawszy zadnej odpowiedzi, po dlugiem wyczekiwaniu, ujal za wy'slizgana, zelazna klamke i spr'obowal, czy sie nie da otworzy'c. Drzwi ustapily. Wszedl do ciemnej sieni, gdzie bylo pelno grat'ow kuchennych, pustych fasek, naczy'n i kosz'ow. Na lewo czernialy drzwi, spoza kt'orych jaki's szmer dawal sie slysze'c. Znowu tedy nacisnal prostacka klamke, otwarl drzwi i stanal w progu. Owialo go cieplo ognia, plonacego pod blacha komina. Jakze glebokie na ten widok uczul wzruszenie! Przed paleniskiem, twarza do plomienia zwr'ocony stal wysoki, zgarbiony starzec, bialy, jak golab, z gesta nad wyraz czupryna — i patrzal w duzy zele'zniak, w kt'orym perkotala sie rozgotowana kasza. Duza kuchnia dworska byla pusta. W glebi stalo wyrko z brudnym barlogiem. Przybyly zawolal, lecz stary czlowiek nie obejrzal sie. Zawolal po wt'ore — i r'owniez na pr'ozno. Wtedy wyciagnawszy kostur z lekka potracil go w plecy. Starzec drgnal i obr'ocil sie gwaltownie. Byl juz bardzo wiekowy, niemal zgrzybialy, lecz rozro'sniety w barach, ko'scisty, predkich ruch'ow i, wida'c, mocny. Twarz jego o kolorze zywej rdzawo'sci zimowego jablka byla zbiegowiskiem nieprzeliczonych zmarszczek, kt'ore przecinaly ja we wszelkich kierunkach, jak 'slady cie'c tasaka na kucharskiej desce, tworzac istne promieniska dookola ust i oczu. Biala jak 'snieg gesta i zwarta czupryna nad ta twarza zorana, pelna potegi i wiedzy o zyciu, ja'sniala w zmierzchu. Wielkie rece byly jak narzedzia zuzyte i zdarte od pracy. Na widok przybysza twarz starego stala sie sroga i okrutna. Wszystkie zmarszczki zbiegly sie ku krzakom brwi i jamom oczu, otaczajac je niby las igiel najezonych.

— Wont! — zakrzyknal, tupiac na miejscu wielkimi butami. Kolana wylazace dziurami zgrzebnych portek tlukly sie w zlo'sci jedno o drugie. Miedzy ko'ncami rozchelstanego kolnierza kozuszyny wida'c bylo szyje sfaldowana jak u kondora. Jakie's wyrazy bulgotaly w tych faldach. Pie'sci byly zaci'sniete. Dziko's'c zionela z oczu. Go's'c nie odchodzil. Chciwie patrzal na ogie'n. Wyj's'c z tego ciepla na srogi wiatr w szmatach mokrych, ziebiacych nogi, brna'c znowu po grudzie na spuchnietych stopach… Zobaczy'c znowu na drodze swej chlopska gromade…

Uczul w sercu szcze'scie wysokie, radosny spok'oj — uslyszal jakoby pie's'n 'spiewana dokola glowy. Spostrzegl, ze splacil juz wszelakie dlugi, odkupil winy nie tylko swoje, lecz jakie's cudze i stalo mu sie dobrze w duszy, jak nigdy jeszcze w zyciu. Poprosil gestem nie blagalnym, lecz jakby skinieniem kupca, czyby nie mozna zagrza'c sie przy ogniu.

— Wont! — powt'orzyl okrutny dziadyga. Powtarzajac raz za razem to slowo, wlepil przeciez w twarz nieznajomego swe male, czarne jak tarki, przenikliwe oczy.

— Dw'or przez ciebie spala, ty jucho czerwona! Abo to juz stod'ol, ob'or nie popalily, dyable zatracony? Wont mi zaraz!

Zbieg, nie mogac sprawnie przekroczy'c z powrotem progu, usiadl na nim w bezsilno'sci swej. Rece jego osunely sie na ziemie, kij z nich wypadl.

Stary kucharz zaw'sciagnal na sobie kozuch i lewa gar'scia szukal czego's za pazucha. Mamrotal, wyszczerzajac zeby, w'sr'od kt'orych dwu na przedzie brakowalo. Z nagla zakrzatnal sie. Chwycil wymyta miske i nabrawszy z zele'zniaka warzecha rozgotowanej jeczmiennej kaszy, wrzucil w naczynie i podal rannemu.

— Na, zezeraj i wont mi z miejsca, bo tu za toba po 'sladach przy'nda. Dw'or spala, a mnie nahajami ubija. Zywo, rusz sie!

Powstaniec pokazal gestem, ze nie ma lyzki. Starzec cisnal mu na kolana drewniana, wygryziona. Patrzal spode lba, jak poraniony drzacymi rekoma niesie do ust war kaszy, jak lyka go z po'spiechem i niewypowiedziana rozkosza — parzac sobie wargi. Wkr'otce miska byla pusta, kasza niezr'ownanej dobroci i smakowito'sci wyjedzona do ostatniej drobinki. Ranny pokazal kucharzowi swe nogi — jedna w biodrze rozdeta, czarnosina, koloru zelaza — druga w stopie po stokro'c przebita, napuchnieta i krwawa. Dziad zul wargami z odraza, klal straszliwym slowem, plul i mnozyl zniewagi, lecz patrzal na rany.

Wciaz tak niechetnie mamroczac, podreptal ku swemu poslaniu na pryczy, wlazl pod nia i ozogiem wyciagnal stamtad dwa rude, zestarzale krypcie — to znaczy zdeptane w blotach przyszwy, podeszwy i obcasy od podkutych chlopskich but'ow z najtwardszego juchtowego rzemienia, od kt'orych oderznieto cholewy. Krypcie te byly zeschle, twarde, jakby wyrobione z zelaznego surowca. Mlody panicz wdzial je na swe stopy i tak z wyciagnietymi nogami, obutymi teraz w te zelazne chodaki, siedzial na progu. Kucharz spojrzal mu w oczy z poprzednia srogo'scia i kazal natychmiast i's'c precz ze dwora. Gdy tamten ruszy'c sie nie mial sily, chwycil go wp'ol, pod'zwignal, wyni'osl do sieni, wypchnal na dziedziniec i drzwi za nim zatrzasnal. Wygnany zawahal sie, dokad ma i's'c. Na gumno nie chcial, bo za niem byli chlopi. Przed dw'or nie 'smial, bo spala z jego powodu. Ale droga sama wiodla go na d'ol, wla'snie wzdluz dworu. Dom to byl wielki, murowany, budowla dluga z dwoma gankami, z wielkim, sczernialym dachem. Przed tymi gankami ciagnela sie droga kedy's w d'ol, ku rzece. Tam tez poszedl krwawy zolnierz.

Mijal co predzej ten niego'scinny dom. Stokro'c gorzej bolaly go nogi w ciezkich chodakach, ciezyl kostur w reku, kozuch moskiewski na grzbiecie — a nade wszystko — nade wszystko ta ha'nba nieud'zwigniona, kt'ora na sobie ni'osl… Minal pierwszy ganek, nie podnoszac oczu. Mijal drugi… Lecz oto kto's go z tego ganku okrzyknal. Po kilku kamiennych stopniach zeszla ku niemu mloda kobieta i zdumiona jego straszliwa postacia stanela wp'ol drogi. Wedrowiec podni'osl na nia oczy i mimo ogrom swego nieszcze'scia, poprzez p'olmgle 'smierci patrzac, zadziwil sie i zachwycil jej piekno'scia. U'smiech zalosny, a zarazem szcze'sliwy wywinal sie na jego wargi. Nie mial czym i nie wiedzial jak ukloni'c sie tej prze'slicznej osobie, wiec tylko reka wykonal jaki's znak pozdrowienia. Patrzala na niego oczyma czarnymi, kt'orym zdumienie, ciekawo's'c i odrobina zalu jeszcze wiekszej dodawaly piekno'sci.

— Z bitwy? — wyszeptala.

Potwierdzil, mimowolnie u'smiechajac sie do niej.

— Gdzie byla ta bitwa?

— Pod Malogoszczem.

— To tam Czengiery pociagnal, co tu kolo nas wczoraj szedl…

— A tak, lecz i inni…

Zblizyla sie jeszcze o krok, patrzac badawczo i uwaznie na „poluszubok” wojskowy.

— Ja jestem powstaniec… — wytlumaczyl. — A to na pobojowisku 'sciagnalem z soldata, bo nas z odzienia obdarli.

— Jakze pan tu doszedl?

— Lasami.

Spojrzala na jego czerwona glowe, wybite oko, nogi zlane krwia — i zakrzatnela sie predko, zywo, jednym tchem, a z jakowa's szczeg'olna wesolo'scia duszy. Chwycila go za reke, wyciagnela z niej sekaty kij i rzucila go precz za wylamane szczatki ogrodowego plotu. Nastepnie ujela rannego pod reke i poprowadzila ku stopniom ganku.

— Dw'or spala… — rzekl do niej lagodnie, ociagajac sie po niewoli.

— Zobaczymy, jak to tam bedzie, a teraz marsz, gdzie kaza! — mruknela z po'spiechem, d'zwigajac go na schody.

Z trudem wygramolil sie na stopnie i siadl w ganku na lawce. Panienka zapalila latarnie, kt'ora tam stala i otworzyla ciezkie drzwi do wewnatrz, prowadzac go'scia za soba. Chodaki jego bezsilnie stukaly o kamienna posadzke wielkiej, ciemnej sieni. Znowu po dwu schodkach wstapil we drzwi duzego pokoju i prowadzony za reke szedl z izby do izby. Mieszkanie zalegal juz zmierzch. Miejsce to w p'olmroku, slabo rozproszonym przez blask latarni — poprzez wielorakie ognie goraczki wydalo sie przychodniowi przerazajace. 'Snilo mu sie, ze juz nastapila 'smier'c i ze go do dziwnej usypialni piekny aniol wyzwolenia prowadzi. Chcial cofna'c sie, uchodzi'c… Lecz mala, mocna reka nie popuszczala. Minal tak za przewodniczka duzy, pusty, zimny salon i wpuszczony zostal do niewielkiej, ogrzanej izdebki. Niewiastka posadzila rannego na pospolitej solce, obitej kretonem, i zostawiajac samego szepnela, jakby kto podsluchiwal:

— P'ojde ja popatrze'c, czy kto nie widzial i wytre 'slady krwi na ganku.

— W kuchni mie widzial jaki's starzec.

— No, ten to sw'oj… To kucharz, Szczepan.

— Widzieli mie chlopi idacego ku dworowi.

— I to jeszcze nie takie straszne. Zreszta — cicho…

Wyszla z pokoju, unoszac ze soba latarnie. Chory oparl sie o 'sciane plecami i teraz dopiero uczul wszystka swoja niemoc. Cierpienia jak gdyby czekaly na te chwile. Rzucily sie na bezwladnego wszystkie wraz, z cala swoja bezgraniczna potega. Zawyl z b'olu… Bielmem przesloniete oczy widzialy jasny kwadrat okna, cho'c juz wewnatrz panowal mrok, mu'slinowe firanki, sprzety, lecz my'sl nie mogla poja'c tego szcze'scia, ze cialo ranami okryte jest miedzy 'scianami ludzkiego mieszkania i pod dachem. Jak sen przechodzily przez glowe obrazy bitwy, uj'scia, lasu, rzeki…

Skrzypnely drzwi. Daly sie slysze'c ciche kroki. Mloda gospodyni weszla do izby, niosac swoja latarnie. Ze 'smiechem postawila ja na stole i rzekla:

— Pokradli tu wszystko, nawet lichtarze. Zostala tylko ta latarnia. Przy latarni musze siedzie'c, jak w oborze. Slyszal tez pan co's podobnego? No, ale powycieralam 'slady na ganku. Pan oslabl?

— Tak, nie mam sil.

— A jakiez to pan ma rany?

— Bardzo wiele… Tylko przez chwile spoczne… Zaraz sobie p'ojde.

— Prosze — zaraz pan idzie. I dokadze sie to pan tak wybiera, je'sli wolno zapyta'c?

— Jest tu moze jaka piwnica, drwalnia albo strych, gdzie bym sie m'ogl polozy'c pod dachem. Ale i okry'c czym's, jakim's suknem, bo mi bardzo zimno…

— Zaraz, zaraz…

— Ja juz moge i's'c, juzem odpoczal…

— Wla'snie…

Zostawila latarnie na stole i dokad's pobiegla. Nie bylo jej dosy'c dlugo.

Ranny popadl w niezwalczony sen, w gluche, bezduszne drzemanie. D'zwigal sie co moment na skutek prze'swiadczenia, ze przecie musi i's'c co tchu, uchodzi'c, kry'c sie — lecz nie mial sily, zeby skina'c reka, poruszy'c glowa. Zapomnial, jak dlugo trwalo to borykanie sie z sennym oslupieniem. Lecz oto drzwi sie otwarly i ukazal sie stary 'ow kucharz, kt'ory kasze warzyl, niosac pospolu z mloda panna balie pelna wody. Para unosila sie nad ta balia. Przyd'zwigawszy naczynie do 'srodka pokoiku, ustawili je na ziemi. Stary kucharz mruczal glo'sno, spluwal i z w'scieklo'scia podrzucal ramionami — ale panna nie zwracala na te objawy zlego usposobienia zadnej zgola uwagi. Musial czyni'c, co kazala. Polecila za's przynie's'c mydlo, gabke, kilka prze'scieradel, recznik'ow, bandaze i szarpie. Znosil to wszystko po kolei, dopytujac sie o kazda rzecz, jak sluga pani i klnac po dostarczeniu kazdego szczeg'olu najohydniejszymi chlopskimi wymyslami, jak gdyby to on wla'snie tutaj rozkazywal. Kobietka krzyczala mu polecenia do ucha ze stalym odcieniem wesolo'sci. Gdy famulus przeni'osl wszystko, co potrzeba, kazala mu i's'c do kuchni i gotowa'c nowy sagan wody, azeby za's byla wrzaca, jak nalezy. Mruknawszy co's najbardziej obrzydliwego, poszedl z izdebki. Wtedy 'sciagnela z ramion mlodzie'nca, kt'ory jej bezwladnie lecial przez rece, gruby, cuchnacy kozuch i wyrzucila do sionki. Zzula mu twarde krypcie dokuczliwe jak kajdany i cisnela je r'owniez w to samo miejsce. Powstaniec byl prawie nagi, bo tylko w mokrych spodniach. Nie bez trudu 'sciagnela go z sofki na prze'scieradlo, rozpostarte w 'srodku pokoju, glowe jego przechylila poza obw'od balii, do jej wnetrza, nad ciepla wode i poczela gabka moczy'c zaschle sople, gruzly i zacieki w skrwawionych wlosach. Wyzymala te wlosy malymi rekoma z wybroczyn, dzielila je na waskie pasemka, wydobywajac troskliwie wciaz nowe zwitki, wbite w rany od cios'ow palasza i bagnetu. Znalazlszy za's rane, przemywala ja pieczolowicie, suszyla szarpia i starym pl'otnem. Pozakladawszy ciecia i zranienia, obwiazala cala glowe bandazami, wprawnie je w krzyz motajac. Wkr'otce chory mial glowe dobrze opatrzona. Lecz po obmyciu glowy balia byla pelna krwi. Pielegniarka zlozyla swego pacjenta na ziemi i przywolala kucharza. Gdy nadszedl gniewny i zlowrogo sapiacy, kazala mu, krzyczac rozporzadzenia do ucha, zabra'c przede wszystkim kozuch i krypcie. Kozuch podrze'c na sztuki i spali'c. Przynie's'c nowy sagan cieplej wody. Skoro przyni'osl wode, poslala go po ceber dla zlania zakrwawionej z balii. Musial to wszystko predko i zwinnie spelnia'c, bo sie marszczyla i tupala noga. Zakrwawiona wode poni'osl na dw'or i wychlusnal w gnojowisko. Panienka sama nalala czystej wody do balii i zabrala sie do opatrzenia policzka. Tu miala sprawe stokro'c ciezsza, niz z cietymi ranami na glowie. Trudno bylo domy'sle'c sie, czy oko jeszcze istnieje, bo pod brwia, na polowie twarzy byla jednolita czarna bulwa, zaciekla wybroczyna, idaca z rany. Mloda lekarka dlugo w to oko 'swiecila latarnia i przy blasku loj'owki badala sprawe. Prze'sliczne jej palce staraly sie znale'z'c miejsce zranienia, namaca'c powieke i galke oczna. Przyszla do wniosku, ze to nie jest rana od kuli, ani nie od ciecia palaszem, lecz sztych w oko, zadany bagnetem. Ostrze trafilo na ko's'c policzkowa i ze'sliznelo sie po niej w strone nosa, drac sk'ore i podwazajac oko z orbity. Czy oko bylo cale, czy jeszcze istnialo, nie mogla osadzi'c. Poczela pluka'c rozdarcie woda, wychlustywa'c je i oczyszcza'c glebie rany. Zalozyla dziure szarpia, zawiazala miejsce bandazem i przeszla do pchnie'c bagnetu w ramiona i miedzy zebra. Byly to przewaznie stluczenia i nieglebokie urazy. Na plecach znalazla rany ciete od palasza lecz zlagodzone wskutek tego, ze ich gwaltowno's'c powstrzymala byla kurtka futrzana i koszula. Najciezsza i najdrastyczniejsza rana byla w biodrze. Mloda lekarka musiala zapomnie'c o swym panie'nstwie i zupelnie rannego obnazy'c. Gdy dotykala rany w biodrze, opuchnietej nadzwyczajnie, powstaniec wyl z b'olu. Zna'c bylo, ze to nie jalowe pchniecie bagnetu i nie cios zewnetrzny, lecz ze w glebi siedzi kula. Nadaremnie usilowala jame palcami zgruntowa'c i na pocisk trafi'c. Kula tkwila gdzie's bardzo gleboko miedzy ko'sciami, zylami i 'sciegnami, gdyz sprawiala dokuczliwy b'ol za kazdym poruszeniem. Trzeba bylo poprzesta'c na oczyszczeniu i obwiazaniu tej rany. Obmycie n'og, z kt'orych powyciagala drzazgi i kolki, doko'nczylo tego opatrunku. Odziawszy chorego w meska koszule, kt'ora w szafach znalazla, opiekunka zawinela to zbiorowisko ran w czyste prze'scieradlo i z niemalym trudem, po dlugotrwalych zabiegach, jakby sie borykala z ciezarem 'zrebca, wciagnela bezsilnego na swoje panie'nskie l'ozko. Okryla go dobrze blekitna, atlasowa koldra, podbita cienkim prze'scieradlem i poczela pilnie wyciera'c krwawe plamy z podlogi, zlewa'c czerwona wode do cebra i wynosi'c to wszystko przy pomocy kucharza — oraz czyni'c w izdebce wszelaki porzadek.

Go's'c jej byl przytomny. Nie spal. Spogladal na prze'sliczna kobiete, krzatajaca sie po mieszkaniu, na jej glowe nadobna we wszelkiej pozie i z kazdej strony, z wlosami kruczej czarno'sci, rozczesanymi po'srodku i przylegajacymi do skroni — na jej rysy regularne i niewymownym owiane wdziekiem — na r'ozane usteczka, w kt'orych radosny 'smiech wieczna mial go'scine… Ubrana byla w suknie szeroka u dolu, wedlug mody, lecz nie dochodzaca do rozmiar'ow krynoliny. Od pracy policzki jej byly zabarwione i rece umazane we krwi. Patrzac na te obca, a tak czarujaca istote, kt'ora jego istno's'c najbardziej osobista, jego rany i najohydniejszy brud przemyla z wesola naturalno'scia i dobra prostota, zachlysnal sie od szloch'ow szcze'scia. Szcze'scie zeslal mu B'og po wielkim cierpieniu. Kiedy brnal przez lasy, wody i zlorzeczyl — czekalo na'n w tym domu. On sam, jeden jedyny zostal do'n powolany…

Wspomnial na nagie trupy, lezace stosem miedzy zagonami — na zwloki meznych, ciagnione za nogi do dolu pod lasem — i zatonal w Bogu…

Widma i meczarnie, zjawy straszliwe i glosy niepojete osaczyly go ze wszech stron. Nachylaly sie nad nim potworne straszydla o postaciach drzew, albo spienionych zwierzat, kt'ore nad glowa w locie kopyt pedzily. Rece mial ciezkie i jak z marmuru. Dlonie wisialy kedy's wysoko, niby u powaly zaczepione, to znowu byly w czuciu tak male, ze ich przy sobie odnale'z'c nie m'ogl. Nogi rzucalo to tu, to tam, niby pnie drzewa w tartaku. Glowa stala sie jak rozpalone kowadlo, w kt'ore bija wraz od ucha mloty kilku silaczy.


Stefan Zeromski Wierna rzeka Klechda domowa | Wierna rzeka | cëåäóþùàÿ ãëàâà