íà ãëàâíóþ | âîéòè | ðåãèñòðàöèÿ | DMCA | êîíòàêòû | ñïðàâêà | donate |      

A B C D E F G H I J K L M N O P Q R S T U V W X Y Z
À Á Â Ã Ä Å Æ Ç È É Ê Ë Ì Í Î Ï Ð Ñ Ò Ó Ô Õ Ö × Ø Ù Ý Þ ß


ìîÿ ïîëêà | æàíðû | ðåêîìåíäóåì | ðåéòèíã êíèã | ðåéòèíã àâòîðîâ | âïå÷àòëåíèÿ | íîâîå | ôîðóì | ñáîðíèêè | ÷èòàëêè | àâòîðàì | äîáàâèòü



I

Termin odstawienia Marcina do szkoly przypadl na dzie'n czwarty stycznia.

Obydwoje pa'nstwo Borowiczowie postanowili odwie'z'c jedynaka na miejsce. Zaprzezono konie do malowanych i kutych sanek, gl'owne siedzenie wyslano barwnym, strzyzonym dywanem, kt'ory zazwyczaj wisial nad l'ozkiem pani, i okolo pierwszej z poludnia w'sr'od powszechnego placzu wyruszono.

Dzie'n byl wietrzny i mro'zny. Mimo to jednak, ze szczyty wzg'orz kurzyly sie nieustannie od przelatujacej zadymki na rozleglych dolinach, miedzy lasami, zmarzniete pustkowia lezaly w spokoju i prawie w ciszy. Szedl tylko tamtedy zimny przeciag, wiejac sypki 'snieg niby lotna plewe. Gdzieniegdzie walesaly sie nad zaspami smugi najdrobniejszego pylu jak pylek przyduszonego paleniska.

Chlopak siedzacy na ko'zle, podobny do glowy cukru opakowanej szara bibula, w swym spiczastym baszlyku[1], kt'ory w tamtych okolicach od dawien dawna ulegl nostryfikacji[2] i otrzymal swojska nazwe ma'slocha, i w brunatnej sukmanie — mocno trzymal lejce gar'sciami ukrytymi w niezmiernych rekawicach welnianych o jednym wielkim palcu.

Konie byly wypoczete, nie chodzily bowiem od pewnego juz czasu do zadnej ciezkiej roboty, totez pomykaly, parskajac, ostrego klusa po ledwo przetartej, a juz znowu na p'ol zadetej drozynie, i sucho, jednostajnie trzaskaly podkowami o nadmarznieta zwierzchnia skorupe 'sniegu.

Pan Walenty Borowicz 'cmil fajke na kr'otkim cybuszku, wychylal sie co kilka minut na bok i przygladal uwaznie juz to sanicom, juz migajacym kopytom. Wiatr go chlostal po zaczerwienionej twarzy i on to zapewne wyciskal owe lzy, kt'ore szlachcic ukradkiem ocieral.

Pani Borowiczowa nie silila sie wcale na maskowanie wzruszenia. Lzy staly bez przerwy w jej oczach skierowanych na syna. Twarz ta, niegdy's piekna, a w owej chwili wyniszczona juz bardzo przez troski i chorobe piersiowa, miala niezwykly wyraz namyslu czy jakiej's glebokiej a gorzkiej rozwagi.

Malec siedzial „w nogach”, tylem do koni. Byl to duzy, tegi i muskularny chlopak o'smioletni, z twarza nie tyle piekna, ile rozumna i mila. Oczy mial czarne, polyskliwe, w cieniu gestych brwi ukryte. Wlosy kr'otko przystrzyzone „na jeza” okrywala barankowa czapka wci'snieta az na uszy. Mial na sobie zgrabna bekiesze[3] z futrzanym kolnierzem i welniane rekawiczki. Wlozono na'n ten str'oj od'swietny, za kt'orym tak przepadal, ale za to wieziono go do szkoly. Z niemego smutku matki, z miny ojca udajacego dobry humor wnioskowal doskonale, ze w owej szkole, kt'ora mu tak zachwalano, przyobiecanych rozkoszy bedzie nie tak znowu duzo.

Znajomy widok wioski rodzinnej znikl mu predko z oczu; nagie wierzcholki lip stojacych przed dworem, schylily sie za brzeg lasu obwieszonego ki'sciami 'sniegu… Najblizsza g'ora poczela wykreca'c sie, zmienia'c, jakby krzywi'c i dziwacznie garbi'c. Wypadaly teraz przed jego oczy smugi zaro'sli, jakich jeszcze nigdy nie widzial, ploty z sekatych, nieociosanych zerdzi, na kt'orych wisialy przedziwne, niezmiernie dlugie sople lodu, wynurzaly sie pewne obszary puste, gdzieniegdzie okryte lodami o barwie sinawej, zimnej i dzikiej. Niekiedy las z nagla podbiegal ku drodze i odkrywal przed zdumionymi oczyma chlopca posepne swoje glebie.

— Patrz, Marcinek! zajac, trop zajeczy… — wolal co chwila ojciec, tracajac go noga.

— Gdzie, tatku?

— A o, tu! widzisz? Dwa 'slady duze, dwa male. Widzisz?

— Widze…

— Bedziemy teraz szukali trop'ow lisa. Czekaj no… My go tu zaraz, oszusta, wy'sledzimy, a potem palniemy mu w leb, zdejmiemy futro i kazemy Zelikowi uszy'c prze'sliczna lisiure dla pana studenta, Marcinka Borowicza. Czekaj no, my go tu zaraz…

Marcinek wpatrywal sie w gluche le'sne polany i zamiast rozrywki zimna boja'z'n na tych tropach spotykal. Z rozkosza bylby pobiegl 'sladem lis'ow i zajecy, nurzal sie w 'sniegu i hasal w'sr'od przydetych zaro'sli, ale teraz z calego obszaru i z tajemniczych jego cieni'ow fioletowych wiala na niego bolesna i zdumiewajaca tajemnica: szkola, szkola, szkola…

Ostatni szmat tzw. odpadk'ow le'snych wykrecil sie w inna strone i zdawalo sie, ze ucieka za oczy, na przelaj, polami. Roztwarla sie przestrze'n plaska, tu i 'owdzie poprzegradzana oplotkami, w kt'orych na dnie malych wawozik'ow kryly sie drozyny, przydete w owej chwili zaspami podobnymi do wysokich kopc'ow albo spiczastych dach'ow. W jedna z takich dr'og chlopskich wjechaly sanie pa'nstwa Borowicz'ow i poczely kopa'c sie przez wydmy. Kiedy Marcinek wykrecil glowe i wiercil sie na miejscu, zeby pomimo smutku spojrze'c na konie, dostrzegl przy kra'ncu pola smuge szarych 'scian okrytych bialymi strzechami. Owe 'sciany tworzyly linie r'owna i przykuwaly oczy niezwyklym na 'sniegach kolorem.

— Co to jest, mamusiu? — zapytal z oczyma lez pelnymi.

Pani Borowiczowa u'smiechnela sie z przymusem i na poz'or spokojnie odrzekla:

— To nic, kochanku… To Owczary.

— To juz w tych Owczarach… szkola?

— Tak, kochanku… Ale to nic. Przeciez ty jeste's tegi, rozumny, madry chlopiec! Przecie ty kochasz swoja mamusie. Trzeba sie uczy'c, malutki, uczy'c…

— Ale on tylko udaje… — rzekl ojciec udajac r'owniez, ze sie zanosi od 'smiechu. — Alboz to daleko do Wielkiejnocy? Zleci jak z bicza strzelil! Ani sie obejrzysz, az tu zajezdza w'ozek przed szkole. „Po kogo's przyjechal?” — pytaja Jedrka. — „A po naszego panicza, po studenta” — on powie. A w domu co mazurk'ow, co babek, co plack'ow z migdalami… powiadam ci… zatrzesienie!

Wiatr szedl w polu ostrzejszy i smagal twarze rodzic'ow chlopca. Marcin poddal sie 'sci'snieniu serca, kt'ore uczuwal pierwszy raz w zyciu, i milczac sluchal nawalu zda'n o szkole, konieczno'sci uczenia sie, o gimnazjum, o mundurze, mazurkach, zajacach, o cukrze lodowatym, kapiszonach, poslusze'nstwie, o jakiej's pilno'sci i niesko'nczonym la'ncuchu innych wyobraze'n. Chwilami przestawal my'sle'c i patrzal znuzonym wzrokiem, jak wiatr rozdmuchuje futro w pewnym miejscu elkowego[4], w ksztalcie peleryny, kolnierza matki, zupelnie jak gdyby kto's chuchal na to miejsce przylozywszy do niego usta; chwilami znowu tlumil cala potega dzieciecej woli wybuch przerazenia, kt'ore wstrzasalo jego zyly jak wystrzal niespodziewany. Tymczasem janczary[5] d'zwiekly[6] glo'sniej, z obu stron drozyny ukazaly sie 'sciany stod'ol, p'o'zniej parkany, bielone chaty, i sanie w'sliznely sie na utorowana, szeroka ulice wioski. Chlopiec powozacy zacial konie, a nim uplynelo kilkana'scie minut, wstrzymal je przed budynkiem wiekszym troche od chat wlo'scia'nskich, ale nieodbiegajacym pod wzgledem struktury od ich typu. We frontowej 'scianie tego domostwa polyskiwaly dwa okna sze'scioszybowe, a nad drzwiami wchodowymi[7] czerniala tablica z napisem: Naczalnoje Owczarskoje Ucziliszcze[8]. Obok budynku szkolnego stala skromnie niewielka ob'orka i tulila sie, nieco mniejsza od ob'orki, kupka krowiego nawozu. Miedzy droga a domem znajdowala sie pewna przestrze'n, zapewne warzywny ogr'odek, w kt'orym tego dnia sterczalo jedno jakie's drzewko obciazone mn'ostwem sopli. Dokola tego placu biegl plot z powylamywanymi kolkami.

Gdy sanki zatrzymaly sie na drodze, z sieni uczyliszcza wybiegl bez czapki nauczyciel, pan Ferdynand Wiechowski, i zona jego, pani Marcjanna z Pilisz'ow. Nim zdazyli zblizy'c sie do sanek, Marcin potrafil zada'c matce szereg kategorycznych pyta'n:

— Mamusiu, to nauczyciel?

— Tak, kochanku.

— A to nauczycielka?

— Tak.

— A czy mama widzi, jak temu nauczycielowi strasznie sie grdyka rusza?

— Cicho bad'z!…

Nauczyciel mial na sobie rude i mocno zniszczone palto z wystrzepionymi dziurkami od guzik'ow i guzikami rozmaitego pochodzenia, na nogach grube buty, a na dlugiej szyi welniany szalik w prazki czerwone i zielone. Szerokie, z'oltawe wasy, od czas'ow we mgle przeszlo'sci lezacych niepodkrecane do g'ory, zakrywaly usta pana Wiechowskiego jak dwa strzepy sukna. Palcami prawej reki, powalanymi atramentem, z gracja i kokieteria odgarnial z czola spadajace promienie wlos'ow i rozkopywal 'snieg szastajac po nim noga w nieprzerwanych uklonach. Zwiedla i zastygla twarz jego marszczyla sie w u'smiechu czolobitno'sci, kt'ory czynil ja podobna do maski.

O wiele 'smielej zblizala sie do sanek pani nauczycielowa. Byla to kobietka przystojna, cho'c nieco za wielka i za otyla. Miala oczy przykryte szafirowymi okularami. Te wielkie okulary natychmiast i bardzo 'zle usposobily dla niej Marcina Borowicza. Nie wiedzial, czy ta pani w danym momencie patrzy na niego i, co najwazniejsza, czy ona w og'ole go widzi. Droga dziwnego skojarzenia wraze'n predko wykombinowal, ze nauczycielka podobna jest do ogromnej muchy.

— Powita'c, powita'c! — wolala, szepleniac[9] pani Wiechowska i poczela wysadza'c z sanek matke Marcinka.

— Jakze zdrowie? — zapytal nauczyciel gwaltownym sposobem i nie wiedzie'c kogo, ani na chwile nie przestajac u'smiecha'c sie jednostajnie.

— Powita'c kawalera! — m'owila coraz 'smielej i glo'sniej nauczycielowa, teraz juz specjalnie do Marcina. — C'oz, byly dudy[10]? Pewno byly, ejze!…

— C'oz to za dudy, mamo? — szepnal kawaler przez zeby.

— Jakze zdrowie? — wypalil znowu nauczyciel, mocno zacierajac rece.

— Ano, ot'oz i jeste'smy! — rzekl ze swoboda pan Borowicz. — Dudy? Bylo tam tego troche, ale, chwali'c Boga, niewiele, niewiele.

— Spodziewam sie, prosze pana dobrodzieja — rzekla nauczycielka tonem wysoce dydaktycznym — spodziewam sie… Marcinek powinien to rozumie'c — m'owila z rosnacym uczuciem i rozdymajac nozdrza — ze rodzice i cala familia oczekuja po nim wiele, bardzo a bardzo wiele! Powinien to rozumie'c, ze musi sta'c sie nie tylko pociecha rodzic'ow w sedziwej staro'sci, podpora ich lat zgrzybialych, ale i chluba…

Ten wyraz „chluba” wym'owila ze szczeg'olnym namaszczeniem.

— A, naturalna rzecz! — zako'nczyl nauczyciel, zwracajac sie do pana Borowicza z takim wyrazem twarzy, jakby pytal:„ No, a moze by tak kieliszeczek szpagaterii[11]?”

— Czymkolwiek Marcinek zostanie — m'owila nauczycielka coraz plynniej, brnac po 'sniegu do sieni, a stamtad wprowadzajac go'sci do mieszkania — czy to obywatelem ziemskim, czyli tez kaplanem, czy sekretarzem gminnym albo oficerem — zawsze powinien to mie'c przede wszystkim na uwadze, ze ma by'c chluba swej familii. Nie wiem, jaki o tej sprawie sad maja pa'nstwo dobrodziejostwo, co sie za's mnie tyczy, to jest to moje 'swiete prze'swiadczenie…

„Znowu ta chluba…” — ze znuzeniem my'slal kandydat na stanowisko tak podwyzszone w'sr'od calej familii. Poniewaz za's przed chwila wyra'znie slyszal, ze moze by'c oficerem, a jednocze'snie patrzal w oczy matki, zamglone niewymowna milo'scia i lzami, opu'scila go tedy naprezona uwaga, z jaka wsluchiwal sie w mowe nauczycielki, i poczal z cala swoboda my'sle'c o blyszczacych szlifach i dzwoniacych ostrogach. Bylby nawet przysiagl w owej chwili, ze ostrogi i szlify sa owa nieznana chluba.

Pokoik, do kt'orego wprowadzono przybylych, mial nieslychanie male wymiary i zastawiony byl mn'ostwem grat'ow. Jeden kat zajmowalo wielkie l'ozko, drugi kat piec kolosalnych rozmiar'ow, trzeci znowu l'ozko; na 'srodku stala kanapa i okragly stolik z jesionowego drzewa, pokrajany najwidoczniej kozikami[12] i porysowany jakim's narzedziem tepym a zebatym. Na 'scianach wisialy tu i 'owdzie litografie[13] wyobrazajace 'swietych i 'swiete. Przy drzwiach prowadzacych do izby szkolnej zawieszony byl na sznurku duzy kalendarz w zielonej okladce, a na nim rzemienna pieciopalczasta dyscyplina[14] z trzonkiem do zludzenia na'sladujacym sarnia n'ozke. Wla'snie w owej chwili, kiedy Marcinowi troila sie po glowie chluba w ksztalcie szlif[15] ula'nskich, wzrok jego padl na okropny instrument…

— No, i jakze tam, he? — zapytal nauczyciel, wyciagajac chuda i ko'scista reke w kierunku czupryny Marcina z takim gestem, jakiego uzywal zwykle felczer Lejbu's, kiedy sie do strzyzenia „pod wlos” zabieral. Jednocze'snie przejely malca dwa dreszcze: na widok dyscypliny i tej okrutnej, chudej lapy. Westchnal z glebi piersi w taki spos'ob, ze tego aktu nikt nie widzial, nawet matka, i poddal spokojnie glowe jakiej's dziwnej pieszczocie nauczyciela, kt'ora przypominala rozcieranie 'swiezo nabitego guza. Straszna rezygnacja, do kt'orej zmuszal sie calym wysilkiem woli, skupila sie w cichych my'slach:

„Mama mie tu zostawi samego… on mie z poczatku bedzie bral za glowe… o, tak… a potem…”

P'o'zniej z odwaga, kt'ora byla trudnym do zniesienia cierpieniem, spojrzal na dyscypline i nawet podni'osl wzrok na pana Wiechowskiego.

Tymczasem do pokoju weszla dziewczynka, mniej wiecej dziesiecioletnia, na cienkich nogach obutych w duze trzewiki — i dygnela. Miala na sobie dosy'c gruby kubrak i wlosy zaplecione w tyle glowy w cienki warkoczyk, noszacy w tamtych okolicach nazwe „mysiego ogonka”.

— To J'ozia… — rzekla pani Wiechowska. — Uczy sie i wychowuje u nas. Jest to wla'snie siostrzenica ksiedza Piernackiego.

To slowo „siostrzenica” nauczycielka podkre'slila tonem zagradzajacym do umysl'ow os'ob obecnych droge jakiejkolwiek, chociazby nawet minimalnej, watpliwo'sci.

— A… —mruknela dosy'c niechetnie pani Borowiczowa.

— Przywitajcie sie, moje dzieci! — rzekla nauczycielka z emocja. — Bedziecie sie razem uczyli, powinni'scie wiec zy'c w zgodzie i pracowa'c z zapalem!

J'ozia spojrzala na Marcinka iskrzacymi sie oczami, a potem ulegla calkowitemu zglupieniu.

— Marcinek! — szepnal chlopcu do ucha pan Borowicz — przywitajze sie… To tak zaczynasz postepowa'c w szkole! Wstyd'z sie!… No!

Chlopiec zaczerwienil sie, spu'scil oczy, a potem raptownie wyszedl na 'srodek izby, rozstawil nogi szeroko, zsunal je z halasem i zabawnie kiwnal przed kolezanka caly sw'oj korpus. J'ozia stracila do reszty przytomno's'c umyslu. Spogladala na mistrzynie swa wytrzeszczonymi oczyma i bokiem cofala sie z pokoju. Byla juz blisko drzwi, gdy je wla'snie otworzono. Ukazal sie w nich kipiacy samowarek[16] na rachitycznie krzywych n'ozkach, powyginany w spos'ob nadzwyczajny.

Nioslo go przed soba wielkie i brzydkie dziewczysko, odziane w czarna od brudu, zgrzebna koszule, potargany i wytluszczony lejbik[17], welniana zapaske[18] i szmatke na wlosach nieczesanych od kilku miesiecy.

Samowarek ustawiono na rogu stolu przy pomocy czynnej pana nauczyciela i zaczeto zasypywa'c i zaparza'c herbate w spos'ob wysoko ceremonialny i obrzedowy.

Rodzice Marcinka spostrzegli, ze jest to z pewno'scia pierwsza herbata w biezacym p'olroczu szkolnym.

Mrok z wolna zalegal pokoik. Pan Borowicz przysunal swe krzeslo do rogu kanapki szczelnie wypelnionego przez pania Wiechowska i p'olglosem zaczal prowadzi'c z nia ostateczna umowe o „leguminy”[19], jakich mial dostarczy'c w zamian za 'swiatlo udziela'c sie majace w tym domu jego synowi.

Marcinek stal teraz obok matki i sluchal, jak ojciec m'owil:

— Kaszy, wie pani, to nie moge, bo ani m'oj mlynarz tego jak sie patrzy nie zrobi — a zreszta, wie pani… Wole za to kaza'c zemle'c na pytel[20] pszenicy. Bedziesz pani miala czy na kluski, na lazanki, czy cho'cby tez ciastko jakie upiec, zeby sie przecie chlopczyna rozerwal. Grochu… ilez by's pani chciala?…

Slowa te wnikaly az do glebi umyslu chlopca i sprawialy mu b'ol istotny. Teraz pojmowal, ze naprawde w szkole zostaje. W tym brzmieniu mowy ojca, w naradach z nauczycielka czul po raz pierwszy ton handlowy i nieodwolalna konieczno's'c ulegania swemu losowi.

Chwilami owa bole's'c szerzyla sie w malym jego ciele i przechodzila w che'c dzikiego oporu, wrzeszczenia, tupania nogami, szarpania sukien matki, to znowu w glucha i oslabla rozpacz.

Pani Borowiczowa brala r'owniez udzial w tym sporzadzaniu niepisanego kontraktu, zanotowywala[21] nawet w malej ksiazeczce ilo'sci owych „legumin”, ale czula na sobie wzrok chlopca, pomimo ze go nie widziala i miala oczy spuszczone. Przez serce jej ciagnela prawie taka sama zawieja oblednych uniesie'n. Kto wie nawet, czy nie absolutnie taka sama?… Kto wie, czy gwalt jego niecierpliwo'sci nie szarpal jej tak samo i w tej samej minucie…

— Ale tez pani jeste's nienasycona! — m'owil pan Borowicz p'olserio do nauczycielki, gdy dopominala sie to o ryby, to o wloszczyzne, to nareszcie o len, pl'otno zgrzebne itd.

— Ij! — odrzekla z jadowitym u'smiechem pani Wiechowska — nienasycona, prosze pana dobrodzieja, to ja tam nie jestem. Czyz to jedno z drugim wyniosa te drobiazgi tyle, co by'scie pa'nstwo dobrodziejostwo musieli da'c korepetytorowi u siebie na wsi? Taki korepetytor, prosze pana, dzi's ledwo za trzydzie'sci rubli w miesiac na wie's pojedzie, a chce mie'c pok'oj osobny, wszelkie wygody, wszelkie przyjemno'sci, usluge… mloda, konia pod wierzch, chce sie zabawi'c kiedy niekiedy, chce 'swiat i wreszcie… co to m'owi'c…

— Pani kochana wiesz — odrzekl szlachcic troche szorstko — ze dlatego do was dziecko oddaje, bo mie na korepetytora nie sta'c. Rzeczywi'scie nie sta'c mie. Cho'cbym sie nawet szarpnal i dal mu te jakie's trzysta rubli, to nie mam w domu kata, gdzie bym takiego guwernera ulokowal. Pani kochana moze i wiesz, moze nie wiesz, ze u nas nie co dzie'n mieso na obiad, a z obcym czlowiekiem w domu trzeba by sie bylo stawia'c…

— Co to m'owi'c, moja droga pani — rzekla pani Borowiczowa — przecie pan Wiechowski przygotuje Marcinka do pierwszej klasy nie gorzej, a zapewne daleko lepiej niz najlepszy korepetytor, a u pani bedzie mu tak samo jak u matki. On sam wie, ze trzeba sie uczy'c, trzeba zebami i pazurami!… Mamusia kocha, mamusia bardzo kocha, ale to trudno, to trudno. On to zreszta wie, on pokaze, jaki to z niego chlopiec i czy to sluszne, co o nim m'owil pan Mietowicz, ze on tylko becze'c umie. On pokaze!

Istotnie w Marcinku niespokojne wybuchy uciszyly sie i cala jego rozpacz niby na jakim's haku zawisla. Spojrzal meznie w oczy matki i dojrzawszy w kacikach tych oczu pod samymi powiekami dwie lzy u'smiechnal sie dziarsko.

— Widzi pani, widzi pani, oto m'oj syn, m'oj kochany syn! — m'owila teraz pani Borowiczowa wypuszczajac te lzy uwiezione moca woli pod powiekami.

Ojciec przyciagnal go do siebie i glaskal po czuprynie, nie mogac slowa wym'owi'c. Tymczasem noc zapadla. Wniesiono do pokoju lampe i pani nauczycielowa zaczela nalewa'c herbate. Okolo godziny si'odmej pan Borowicz wstal zza stolu. Jego lewy policzek drgal szybko, a usta u'smiechaly sie smutno.

— No, Helenko, na nas pora… — rzekl do zony.

— O, c'oz znowu? — wyszeplenila nauczycielowa — c'oz znowu? Przecie na Gawronki w kwadrans czasu sankami sie prze'sli'znie…

— Tak, pani, ale teraz ksiezyca nie ma, zaspy duze, chlopak drogi nie zna, zreszta i na pa'nstwa czas.

Pani Borowiczowa ulozyla tlumoczek z bielizna Marcina obok l'ozka, na kt'orym malec mial sypia'c, niepostrzezenie wymacala reka, czy siennik mu dobrze wypchano, nastepnie ucalowala go szybko, pozegnala Wiechowskich i wsunawszy jeszcze w reke brudnej Malgo'ski dwa zlote groszy dwadzie'scia wyszla na dw'or i wsiadla na sanki. R'owniez po'spiesznie maz za nia wyszedl. Nauczycielka trzymala mlodego Borowicza za reke, gdy konie ruszyly z miejsca, a pan Wiechowski klepal go po ramieniu. Sluzaca trzymala wysoko lampe kuchenna. Gdy janczary odezwaly sie raz pierwszy, podniosla 'swiatlo wyzej i bialy krag jego padl na 'snieg rozeslany dokola. W'owczas wla'snie Marcinek spostrzegl, jak tyl sanek z zarysami gl'ow rodzicielskich przesunal sie na ostatnia linie 'swiatla i wpadl w ciemno's'c. Chlopak z nagla wrzasnal przera'zliwie, szarpnal sie, wyrwal z rak nauczycielki i pedem pobiegl za sankami. Trafil na r'ow idacy wzdluz drogi, jednym susem wybrnal z zaspy i pedzil przed siebie. Odbieglszy od 'swiatla, nic nie widzial w ciemno'sci. Potknal sie raz, drugi na jakich's kolkach i upadl na ziemie wrzeszczac co sil:

— Mamusiu, mamusiu!

Obydwoje nauczycielstwo schwycili go pod rece i zaprowadzili przemoca do szkoly. Janczary dzwonily gdzie's daleko coraz ciszej, jakby spod wydm 'sniegu.

— Nigdy nie spodziewalam sie czego's podobnego! Nigdy! Zeby taki duzy chlopiec chcial ucieka'c do Gawronek… Pfe, brzydko! — sapala nauczycielka.

Marcinek ucichl, ale nie ze wstydu. Dusilo go jakie's bolesne zdumienie: gdzie rzucil okiem, nigdzie matki nie bylo. W m'ozg jego wrzynala sie my'sl jak drzazga: nie ma, nie ma, nie ma… Ze 'sci'snietymi zebami wszedl do mieszkania, usiadl na wskazanym przez nauczycielke krzeselku i sluchajac jej dlugiego kazania ciagle my'slal o matce. Te my'sli byly szeregiem wizerunk'ow jej twarzy, kt'ore przemykaly mu sie pod powiekami i nikly. Znikanie ich bylo zawiazkiem, pierwszym sygnalem tesknoty.

Brudna Malgosia slala tymczasem l'ozka i ustawiala wraz z nauczycielem parawan przed poslaniem na kanapce, przeznaczonym dla kolezanki J'ozi. Ustawianie trwalo dosy'c dlugo i szczeg'olne nastrecza'c musialo trudno'sci, bo sluzaca w malej przerwie czasu, gdy nauczycielka wydalila sie do kuchni, co chwila odskakiwala z chichotem.

Nareszcie wszystkie l'ozka zostaly poslane i Marcinowi kazano sie rozbiera'c. Polozyl sie co tchu, nakryl koldra i zaczal knu'c plan ucieczki.

Chytrze obieral stosowny moment o wczesnym poranku, przypominal sobie droge do Gawronek, wmy'slal sie w fizjonomie zakatk'ow le'snych, pustek, kt'ore widzial przed wieczorem, i uciekal przez nie w marzeniu. Z wolna rozczyniala sie w jego sercu, znuzonym nawala uniesie'n, senna zalo's'c i wylewa'c poczela w cichym placzu. Lzy duzymi kroplami splywaly na poduszke i rozlewaly sie w szerokie plamy… Zasnal splakany w znuzeniu i bezczuciu.

W'sr'od nocy nagle sie ocknal. Raptem usiadl na l'ozku i rozszerzonymi oczyma patrzal przed siebie. Kto's chrapal jak maszyna do ugniatania zwiru.

Mala nocna lampka, ustawiona w kacie izby, o'swietlala jedna 'sciane i cze's'c powaly. Marcinek ujrzal czyje's olbrzymie, grube i tluste kolano wystajace spod pierzyny, nieco dalej wielki nos i wasy, kt'ore poruszaly sie miarowo wskutek chrapania, jeszcze dalej p'olokragly koszyk wyszyty paciorkami, a przy mdlym 'swietle blyszczacy jak kly obnazone.

Uczucie osamotnienia, graniczace z rozpacza, chwycilo malego szlachcica stalowymi szponami. Wzrok jego latal niespokojnie od przedmiotu do przedmiotu, z miejsca na miejsce, szukajac czego's znajomego i bliskiego. Spoczal wreszcie na tym kacie kanapki, gdzie siedzieli rodzice, ale i tam spal kto's obcy. Z kat'ow izby zasnutych mrokiem wychylal sie strach wielkooki, a widok grat'ow stojacych w p'ol'swietle zdawal sie grozi'c w spos'ob zlowrogi. Dlugo malec siedzial na poslaniu, patrzac bezsilnie i nie bedac w stanie najsrozszym swoim cierpieniem odgadna'c, po co to wszystko z nim zrobiono, co to znaczy, dla jakiej racji tak jest meczony.

Nazajutrz, po nocy 'zle przespanej, obudzil sie bardzo nierychlo. W mieszkaniu nie bylo nikogo, l'ozko nauczycielskie bylo poslane, kanapka uprzatnieta. Za drzwiami, obok kt'orych wisial kalendarz i dyscyplina, rozlegalo sie prawie nieustajace kaszlanie i cichy pomruk rozm'ow, urozmaicony od czasu do czasu przez 'smiech rubaszny albo placz hala'sliwy.

Marcinek, rozciekawiony do najwyzszego stopnia, wyskoczyl z l'ozka, ubral sie co tchu i nasluchiwal pod tajemniczymi drzwiami, kt'ore wczoraj taki mialy poz'or, jakby prowadzily do pustego lamusa, a dzi's byly zaslona jakiego's interesujacego widowiska.

— A co to, kawaler ciekawy zobaczy'c szkole? — krzyknela nauczycielowa wynurzajac sie z kuchenki. — A myl sie kawaler, czesal sie, ubral ochedoznie[22]? Najpierw trzeba sie ubra'c, a p'o'zniej dopiero my'sle'c o zobaczeniu szkoly.

Marcinek ubral sie z mozolem, bo az dotad matka mu pomagala my'c sie i ubiera'c, szybko wypil kubek goracego mleka i czekal. Po 'sniadaniu nauczycielowa wziela go za reke i tak jak stala, w bialym kaftaniku, wprowadzila do izby szkolnej. Gdy sie drzwi otwarly, w glowie Marcina prze'sliznela sie zaraz my'sl: to jest ko'sci'ol, nie zadna szkola…

Izba byla pelna. Na wszystkich lawkach siedzieli chlopcy i dziewczeta. Gromadka najp'o'zniej przybylych, nie znalazlszy miejsca, stala pod oknem. Chlopcy siedzieli w sukmankach, w ojcowskich spancerach[23], nawet w matczynych lejbikach, niekt'orzy mieli szyje okrecone szalikami, a rece w welnianych rekawicach; dziewczeta mialy na glowach zapaski i chu'sciny, jakby sie znajdowaly nie w dusznej izbie, lecz w'sr'od zasp szczerego pola. Wszystko kaszlalo, a znaczna wiekszo's'c przed wej'sciem nauczycielki 'cwiczyla sie w dawaniu sobie nawzajem sera, kt'orej to rozrywki nie bylaby zreszta w mozno'sci tym mianem technicznym okre'sli'c.

— Michcik, masz tu panicza z Gawronek, pokazze mu szkole, bo ciekawy — rzekla nauczycielka zwracajac sie do chlopca siedzacego tuz obok drzwi w pierwszej lawie.

Byl to wyrostek lat juz kilkunastu, jasny blondyn z siwymi oczami. Grzecznie posunal sie w lawie i zrobil miejsce dla Marcinka, kt'ory przycupnal na brzezku zawstydzony i zmieszany. Pani Wiechowska wyszla, rzuciwszy glo'sne i stanowcze zalecenie publicznego spokoju.

— Jakze ci na imie? — spytal Michcik uprzejmie.

— Marcin Borowicz.

— A mnie Piotr Michcik. Umiesz czyta'c?

— Umiem.

— Ale pewnie po polsku?

Marcin spojrzal na niego ze zdumieniem.

Pa russki umiejesz czitat'[24]?

Marcin zaczerwienil sie, spu'scil oczy i wyszeptal cichutko:

— Ja nie rozumiem…

Michcik u'smiechnal sie z tryumfem i zaraz wydobyl z drewnianej teczki, zaopatrzonej w sznurek do wieszania jej na ramieniu, chrestomatie[25] rosyjska Paulsona, otworzyl te ksiege na zatluszczonym miejscu i zaczal szybko czyta'c, potrzasajac glowa i rozdymajac nozdrza:

— „W szapkie zolota litoho staryj russkij wielikan podzidal k-siebie drugoho[26]…”

Uwaga malego Borowicza byla zupelnie pochlonieta przez rozmowe z Michcikiem. Tymczasem ze wszystkich lawek wylazili z wolna uczniowie i przyblizali sie krok za krokiem, szturchajac jedni drugich i wygladajac zza ramion. Utworzylo sie wkr'otce dokola Michcika i Borowicza zwarte audytorium dzieci. Wszystkim oczy zdawaly sie wyskakiwa'c na wierzch z ciekawo'sci. Stali w milczeniu, patrzac na Marcinka bez zmruzenia powieki i tak nieruchomo, jakby w paroksyzmie[27] ciekawo'sci stezeli.

Tymczasem Michcik wciaz czytal 'ow wiersz szybko i coraz szybciej. Sko'nczywszy, jeszcze raz tryumfujaco spojrzal na Borowicza i rzekl:

— Tak sie czyta! Zrozumiale's tez co?

— Nic a nic… — odrzekl nowicjusz rumieniac sie po uszy.

— E, nauczysz sie jeszcze i ty — rzekl tamten protekcjonalnie. — I ja se my'slalem, ze trudno, a teraz i stichi[28] na pamie'c umiem, i rachonki ci robie po rusku, i diktowke[29]. Gramatyka, ta to trudna… uuch! Sprawiedliwie! Imia suszczestwitielnoje, imia prilagatielnoje, miestoimienije[30]… C'oz, nie rozumiesz, cho'cbym ci i powiedzial…

Nagle podni'osl glowe i patrzac na belki rzekl, nie wiedzie'c do kogo, glo'sno, z uczuciem, a nawet jakby w uniesieniu:

— „Podlezaszczeje jest' tot priedmiet, o kotorom goworitsia w priedlozenii[31]!”

Potem znowu rzekl do Marcina:

— Widzisz, i Piatek juz umie czyta'c, cho'c kiepsko. Czytaj, Wicek!

Przy Michciku siedzial chlopiec niezmiernie ospowaty. Ten otworzyl te sama ksiazke w r'ownie wytluszczonym miejscu i zaczal duka'c jaki's ustep. Od razu pograzyl sie w te czynno's'c tak zupelnie, ze wystrzaly z armat nie bylyby w stanie przerwa'c jego roboty.

Raptem gromada obserwujaca rozbiegla sie w'sr'od szturcha'nc'ow i halasu. Drzwi od sieni rozwarly sie szeroko i wszedl nauczyciel. Twarz jego byla ledwie podobna do wczorajszej. Byla to teraz maska surowa, a bardziej jeszcze 'smiertelnie znudzona. Rzucil okiem na Marcinka i kwa'sno sie u'smiechnal do niego, stanal na katedrze i dal znak Michcikowi. Ten wstal i zaczal glo'sno, z deklamacja m'owi'c modlitwe:

— „Prieblagij Gospodi, nisposli nam blagodat'[32]…”

W chwili zaczecia modlitwy wszystkie dzieci jak na komende zerwaly sie na r'owne nogi, a po jej uko'nczeniu siadly w lawkach. Szkole wypelnial po brzegi nie tylko zaduch, ale literalny[33] smr'od, ciezki i niezno'sny.

Wiechowski spogladal przez chwile ponuro na zalekniona gromade, nastepnie otworzyl dziennik i zaczal czyta'c liste. Kiedy wymienial jakie's imie w brzmieniu rosyjskim i nazwisko, izbe zalegala 'smiertelna cisza. Dopiero po uplywie pewnego czasu dawaly sie slysze'c szepty, podpowiadania, wynikalo szturchanie i kopanie nogami danego indywiduum, no i koniec ko'nc'ow z jakiego's miejsca ukazywala sie reka dziecka i slycha'c bylo glos:

— Jest.

— Nie jest wcale, tylko jest' — wolal glo'sno nauczyciel. Sam wymawial kilkakro'c ten wyraz dobitnie, dla przykladu, miekczac ostatnia sp'olgloske. Mialo to taki skutek, ze gdy z kolei czytal nazwiska, chlopcy wstawali i podnosili palce wolajac z cala satysfakcja i w brzmieniu zupelnie swojskim:

— Je's'c!

Marcinek nie pojmowal z tego wszystkiego nic zupelnie, bo ani wymaga'n prefesura, ani calej ceremonii, a juz najmniej objaw'ow tak powszechnej zadzy jedzenia.

Gdy przeczytane zostaly wszystkie nazwiska, pan Wiechowski znowu skinal na Michcika, a sam usiadl na krze'sle, wsunal dlonie w rekawy, zalozyl noge na noge i poczal patrze'c w okno z taka determinacja, jakby to wla'snie stanowilo jeden z punkt'ow jego urzedowych czynno'sci.

Michcik glo'sno czytal, a wla'sciwie wywrzaskiwal z Paulsona tekst dlugiej bajki ludowej rosyjskiej o chlopie, wilku i lisie.

Nauczyciel poprawial kiedy niekiedy akcenty wyraz'ow.

Tymczasem w calej izbie szkolnej gwar sie ciagle szerzyl. Slycha'c bylo d'zwieki: a, be, ce, de, e… albo: a, be, we, ze, ze

Dzieci, kt'ore umialy juz alfabet, „pokazywaly” go symplakom[34] 'swiezo przybylym: niekt'ore uczyly towarzysz'ow 'slabizoka[35] , a przewazna[36] wiekszo's'c, patrzac niby to w elementarze i mruczac co's pod nosem, nudzila sie haniebnie.

Gdy Michcik odkrzyczal cala bajke, zlozyl ksiazke i dal ja koledze Piatkowi, a sam wyszedl na 'srodek do tablicy.

Wiechowski podyktowal mu zadanie arytmetyczne na mnozenie.

Michcik wypisal dwie duze cyfry, podkre'slil je okropnie gruba linia, przed mnozna ustawil taki znak mnozenia, ze mozna by na nim powiesi'c palto, i zaczal szepta'c do siebie, z cicha, tak przecie, ze Marcin slyszal go dobrze:

— Pie'c razy sze's'c… trzydzie'sci. Pisze k'olko, a sze's'c mam w rozumie.

Caly ten akt mnozenia Michcik wykonywal z wielkim trudem i mozolem. Twarz mu sie mienila, mie'snie oblicza, rak i n'og wykonywaly bezcelowa prace takiego naprezenia, jakby ucze'n d'zwigal belki, rabal drwa lub oral. Skoro jednak zm'ogl jakie's pie'c razy sze's'c — i napisal k'olko — zaraz p'olglosem, tak zeby nauczyciel slyszal, tlumaczyl cala sprawe:

Piat'ju szest' — tridcat'[37]

A nauczyciel nie zwracal teraz uwagi ani na Michcika, ani na Piatka, kt'ory zaczal pokazywa'c swoja sztuke — lecz ciagle z martwym stoicyzmem[38] patrzal w okno.

Marcinek, sluchajac po raz drugi czytania Piatka, przypomnial sobie Zyda Zelika, krawca wiejskiego, kt'ory czesto w Gawronkach siedzial calymi miesiacami na robocie. Stanal mu w oczach jak zywy — zgrzybialy, na p'ol 'slepy, 'smieszny Zydzina, z wiecznie opluta broda, gdy siedzi i zeszywa stary kozuch barani. Okulary zwiazane szpagatem[39] wisza mu na ko'ncu nosa, igla nie trafia w sk'ore kozucha, lecz w palec, p'o'zniej w pusta przestrze'n, p'o'zniej gdzie's wie'znie…

Marcinek pragnalby roze'smia'c sie serdecznie z klopot'ow Zelika, z jego powolnego 'scibania, lecz czuje na twarzy lzy zalu i niewymownej milo'sci nawet dla tego Zyda z Gawronek… Czytanie Piatka wywiera na niego, nie wiedzie'c czemu, tak dziwne wrazenie.

Piatek trafia na d'zwieki, lapie je z po'spiechem, wiaze i spaja jakby uderzeniem pie'sci, pcha, jakby calym korpusem, do kupy… Slycha'c dziwne slowa… Oto malec steka:

— „Piepietpietupietuch[40]…”

Marcinek schyla glowe, zatyka sobie usta i dusi sie ze 'smiechu, szepczac:

— Co za pietuch? Pietuch!…

Nauczyciel budzi sie jakby ze snu, powtarza ze zlo'scia kilkakrotnie ten wyraz ku tajemnej uciesze calej klasy i znowu wpada w zadume. Nareszcie Piatek sko'nczyl lekcje, siadl ciezko na lawce i zaczal wyciera'c spocone czolo.

Wiechowski otworzyl dziennik i wyczytal nazwisko:

Warfolomiej[41] Kapciuch.

Na 'srodek izby wyszedl chlopak w nedznej sukmanczynie i ojcowskich widocznie butach, gdyz posuwal sie tak zgrabnie, jakby mial nogi obute w dwie konewki. Maly Bartek Kapciuch, kt'ory w szkole awansowal na jakiego's Warfolomieja, rozlozyl sw'oj elementarz na brzezku nauczycielskiego stolika, wzial w brudna reke drewniana wskaz'owke, wyczytal cale a, be, we, ze, ze… chlipnal kilka razy nosem i poszedl na miejsce z taka uciecha, ze nawet nie czul pewno ciezaru swych niezmiernych but'ow. Powolany zostal znowu jaki's Wikientij[42], wylozyl nauczycielowi swoja umiejetno's'c i znikl w tlumie.

Ta nauka trwala tak dlugo, ze Marcinek o malo sie nie zdrzemnal. Wodzil sennymi oczyma po 'scianach, z kt'orych tu i 'owdzie wapno platami oblecialo, rozpatrywal wiszace obok drzwi wizerunki nosorozc'ow i strusi'ow, wreszcie trzy grube szlaki blota miedzy drzwiami i pierwsza lawka… Bylo mu duszno w okropnym powietrzu izby i nudzilo go stekanie dzieci wydajacych przed nauczycielem alfabet rosyjski. Jednak mimo nieuwagi i roztargnienia, jakie go ogarnelo, spostrzegl przeciez, ze i pan Wiechowski nudzi sie porzadnie. Na szcze'scie w sasiednim mieszkaniu nauczycielskim wybila godzina jedenasta. Profesor przerwal egzaminowanie, zeszedl z katedry i rzekl po polsku:

— Teraz sobie za'spiewamy jedna 'sliczna pie's'n po rusku, nabozna. Bedziecie 'spiewa'c po mnie i tak samo jak ja. Dziewuchy cienko, chlopaki grubiej. No… a sluchaj przecie jedno z drugim — uchem, nie brzuchem!

Przymknal oczy, rozwarl usta i, wybijajac takt palcem, jal 'spiewa'c:

Kol slawien nasz Gospod' w Sijonie[43]

Z nauczycielem 'spiewal Michcik, ryczal co's Piatek i usilowalo na'sladowa'c melodie kilkoro dzieci, wida'c muzykalniejszych. Reszta 'spiewala takze. Gdy jednak melodia byla powazna, a w tamtej okolicy lud 'spiewa tylko na nute zywego wywijasa, wiec dzieci wpadly zaraz na jedyny uroczysty motyw 'spiewu, do kt'orego w ko'sciele ucho przyuczyly, i poczely niesfornymi glosami wrzeszcze'c:

'Swiety Boze, 'swiety mocny,

'swiety a nie'smiertelny[44]

Kilkakrotnie pan Wiechowski musial przerywa'c i zaczyna'c od poczatku, gdyz melodia 'Swiety Boze zaczynala bra'c g'ore nad Kol slawien. Chodzilo tam zapewne nie o nauczenie dzieci 'spiewu, lecz o wbicie, wciesanie w ucho pie'sni cerkiewnej. Nauczyciel zmuszony byl zwyciezy'c chlopska melodie, pociagna'c za swoja caly og'ol dzieci i wkrzycze'c ja w ich pamie'c. 'Spiewal tedy coraz glo'sniej. Marcinek z najwyzszym zdumieniem patrzal na to cale widowisko. Grdyka nauczyciela pracowala teraz forsownie, twarz jego z mocno czerwonej stala sie az brunatna. Zyly na czole nabrzmialy mu jak powr'ozki, czupryna spadala na oczy. Z zamknietymi powiekami, a usty otwartymi jak czelu's'c, wywijajac pie'scia, jakby bil w kark niewidzialnego przeciwnika, nauczyciel istotnie przekrzyczal caly ch'or glos'ow dzieciecych i ze wszystkiego tchu, wnieboglosy 'spiewal pie's'n:

Kol slawien nasz Gospod' w Sijonie


Stefan Zeromski Syzyfowe prace | Syzyfowe prace | cëåäóþùàÿ ãëàâà