Книга: Lod



Lod

Jacek Dukaj


Lód


My nie marzniemy.


Lod


Wydawnictwo Literackie 2007


www.wydawnictwoliterackie.pl






I WARSZAWA..


ROZDZIA Ł PIERWSZY  O synu tysiącrublowym..


O tym, czego nie można wypowiedzieć.


O prawach logiki i prawach polityki


O palcu pana Tadeusza Korzyńskiego.


O ciemności oślepiającej i innych niejasnościach.


O złudzeniach szronu.


II TRANSSYBERJA..


ROZDZIA Ł DRUGI O miazmatach luksusu.


O węgierskim hrabim, rosyjskiej władzy, angielskich papierosach i amerykańskim cieniu.


O potędze wstydu.


O piórach i rewolwerach.


ROZDZIA Ł TRZECI O , trójwartościowej i bezwartościowej, a także o logice kobiecej


O tym, czego nie można pomyśleć.


O bohaterach hazardu i prędkości Lodu.


O maszynie, która pożera logikę, i innych wynalazkach doktora Tesli


O kilku kluczowych różnicach między niebem Europy i niebem Azji


O mrozie jekaterynburskim..


ROZDZIA Ł CZWARTY O czterdziestu siedmiu półmordercach i dwojgu jeśli-śledczych.


O arsenale Lata.


O niektórych sposobach komunikacji Boga z człowiekiem..


O ukrytych talentach panny Muklanowiczówny i innych sprawach niejawnych.


O prawdzie i o tym, co prawdziwsze od prawdy.










I WARSZAWA 



Jeżeli żołnierz daje strzał z karabinu, to w tej chwili zaczyna istnieć rana, jaką kula w nieprzyjacielu wywierci za jakiś czas; jeśli kto zażywa dawkę nieuleczalnej trucizny, to w tej chwili zaczyna istnieć ostateczny proces śmiertelny, choćby jego chwila nadeszła dopiero za parę dni. Słusznie mówili starożytni: umarliśmy już z chwilą narodzin. Władzy nad dalszą drogą kuli i trucizny (i po części przeżywania się) nie mamy.








ROZDZIA Ł PIERWSZY  O synu tysiącrublowym


14  lipca 1924 roku, gdy przyszli po mnie czynownicy Ministerjum Zimy, wieczorem tego dnia, w wigilję syberjady, dopiero wtedy zacząłem podejrzewać, że nie istnieję. Pod pierzyną, pod trzema kocami i starym płaszczem gabardynowym, w barchanowych kalesonach i swetrze włóczkowym, w skarpetach naciągniętych na skarpety


— tylko stopy wystawały spod pierzyny i koców


— po kilkunastu godzinach snu nareszcie rozmrożony, zwinięty prawie w kulę, z głową wciśniętą pod poduchę w grubej obszewce, że i dźwięki docierały już miękkie, ogrzane, oblane w wosku, jak mrówki ugrzęzłe w żywicy, tak one przedzierały się w głąb powoli i z wielkim mozołem, przez sen i przez poduszkę, milimetr za milimetrem, słowo za słowem:


— Gaspadin Wieniedikt Jerosławski.


— On.


— Spit?


— Spit, Iwan Iwanowicz. Głos i głos, a pierwszy niski i ochrypły, a drugi niski i śpiewny; zanim uniosłem koc i powiekę, już ich widziałem, jak się nade mną pochylają, ten ochrypły od głowy, ten zaśpiewny od strony stóp, carscy aniołowie moi.


— Obudziliśmy panicza Wieniedikta


— stwierdził Iwan, gdy podźwignąłem powiekę drugą. Skinął na Biernatową; gospodyni potulnie opuściła izbę.            Iwan przysunął sobie taburet i usiadł; kolana trzymał razem, a na kolanach czarny melonik o wąskiem rondzie. Wysoki vatermörder, biały jak śnieg w południowem słońcu, raził mnie w oczy, biały vatermörder i białe biurowe mankiety, oślepiające na tle jednolitej czerni ich ubiorów. Mrugałem.


— Pozwólcie, Wieniedikt Filipowicz. Pozwolili sobie. Drugi przysiadł w nogach łóżka, swoim ciężarem pierzynę ściągając, aż musiałem ją puścić; złapawszy z koleji za koce, uniosłem się na barłogu, i tak oto odkryłem także plecy, powietrze zimne wcisnęło się pod sweter i kalesony, zadrżałem, rozbudzony. Narzuciłem na ramiona płaszcz, kolana podsunąłem pod brodę. Spoglądali na mnie z rozbawieniem.


— Jak zdrowie? Odchrząknąłem. W gardle zebrała się flegma nocna, żrący kwas na wszystkich treściach żołądka, z kiełbasy czosnkowej, korniszonów, czego tam jeszcze wczoraj zażywaliśmy, z ciepłej dereniówki i papierosów, mnóstwa papierosów. Wychyliłem się ku ścianie i charknąłem do kraszarki. Aż mnie zgięło. Zgięty, przez długą chwilę kaszlałem ciężko. Otarłem usta rozdartym rękawem płaszcza.


— Końskie.


— A to dobrze, to dobrze, baliśmy się, że z łóżka nie wstaniecie. Wstałem. Pugilares leżał na parapecie, wciśnięty za doniczkę z martwą pelargonią. Wyjąłem bumagę, pod nos Iwanowi podetknąłem.       Ani spojrzał.


— Ależ gaspadin Jerosławski! Czy my stójkowi jacy jesteśmy!


— Wyprostował się na tym taburecie jeszcze bardziej, myślałem, że to niemożliwe, ale jeszcze się wyprostował, teraz to ściany krzywemi się zdawały, szafa garbatą, futryna skoljotyczną; obrażony, unosił czynownik podbródek i pierś wypinał.


— Bardzo grzecznie prosimy pana do nas na Miodową, na herbatkę i słodkości, komisarz zawsze sprowadza sobie sorbety, babeczki, rożki śmietankowe, prosto od Semadeniego, prawdziwa rozpusta podniebienia, jeśli mogę się tak wyrazić, co, Kirył?


— Możecie, Iwan Iwanowicz, jak najbardziej


— zaśpiewał Kirył. Iwan Iwanowicz miał sumiaste wąsy, wypomadowane mocno i ku górze podwinięte; Kirył natomiast cały był gładziutko wygolony. Iwan wyjął z kieszonki kamizelki cebulę na dewizce splątanej i oznajmił, że jest pięć do piątej, komisarz Preiss wielce sobie ceni punktualność, a o której wychodzi na kolację? Umówili się z gienerałemmajorem we Francuskim. Kirył poczęstował Iwana tabaką, Iwan poczęstował Kiryła papirosem, przyglądali mi się, jak się ubieram. Chlusnąłem w miednicę wody lodowatej. Kafle pieca były zimne. Podkręciłem knot w lampie. Jedyne okno pokoju wychodziło na podwórko ciasne, szyby zaś tak brudem i szronem zarosły, że nawet w południe niewiele blasku słonecznego przez nie przecieka. Kiedy się goliłem


— kiedy jeszcze się goliłem


— musiałem byłem stawiać sobie przed lustrem lampę na pełny płomień odkręconą. Zyga rozstał się z brzytwą zaraz po przybyciu do Warszawy; wyhodował brodę godną popa. Zerknąłem na jego posłanie po drugiej stronie pieca. W poniedziałki ma wykłady, wstał pewnie o świcie. Na łóżku Zygmunta leżały czarne szuby czynowników, ich rękawice, laska i szal. Stół bowiem zastawiony był po brzegi brudnemi naczyniami, flaszkami (pustemi), książkami, czasopismami, zeszytami, Zyga suszył sobie skarpety i bieliznę, zwieszając je z krawędzi blatu, przyciśnięte atlasami anatomji i łacińskiemi dykcjonarzami. A na środku stołu, na rozczytanym, zatłuszczonym Über die Hypothesen welche der Geometrie zu Grunde liegen Riemanna i na stercie pożółkłych „Kuryerów Warszawskich”, trzymanych na podpałkę, do klajstrowania szczelin mrozem rozpartych i odwilgacania butów, a także na obwijkę butersznytów


— tam wznosił się podwójny rząd świec i ogarków, ruiny stearynowego Partenonu. Pod ścianą naprzeciwko pieca piętrzyły się natomiast równe stosy woluminów w twardej obwolucie, poukładanych według formatu i grubości, i według częstości lektury. Wiszący nad nimi na okopconej ścianie ryngraf z Matką Boską Ostrobramską


— jedyna pozostałość po poprzednich lokatorach, których Biernatowa wyrzuciła na bruk z powodu „nieprzystojnego prowadzenia”


— do reszty sczerniał i teraz wyglądał raczej jak element średniowiecznej zbroji dla liliputów. Iwan przypatrywał mu się długo, w natężeniu wielkiem, sztywno usadzon na stołku, z lewą ręką z papirosem odsuniętą w bok pod kątem czterdziestu pięciu stopni do ciała, prawą ułożoną na udzie obok melonika, marszcząc brwi i nos, strosząc wąsa


— wtedym zrozumiał, że on jest prawie ślepy, że to kancelaryjny krótkowidz, na nosie i pod oczodołami miał ślady po binoklach, bez binokli pozostało mu zdać się na Kiryła. Weszli prosto z mrozu i Iwan musiał był zdjąć okulary. Mnie samemu czasami łzawią tu oczy. Powietrze we wnętrzu kamienicy jest gęste, ciężkie, natarte wszystkiemi woniami ludzkich i zwierzęcych organizmów, okien nie otwiera nikt, drzwi zaraz się zatrzaskuje i zatyka szmatami szczeliny nad progami, iżby nie uciekło ciepło z budynku


— za opał trzeba przecie płacić, a kto by miał dosyć pieniędzy na węgiel, w ogóle nie gnieździłby się w takich ciemnych oficynach, gdzie powietrze jest gęste, ciężkie, oddychasz nim, jakbyś pił wodę wyplutą przez sąsiada i psa jego, każdy twój oddech miljon razy wcześniej przeszedł przez gruźlicze płuca chłopów, Żydów, wozaków, rzeźników i dziwek, wykrztuszony z czarnych krtani powraca do ciebie znowu i znowu, przesączony przez ich ślinę i śluz, przepuszczony przez zagrzybione, zawszone i zaropiałe ciała, oni wykaszleli, wysmarkali, wyrzygali go tobie prosto w usta, musisz połknąć, musisz oddychać, oddychaj!


— Przeprzepraszam. Wychodek na końcu korytarza szczęściem nie był akurat zajęty. Wymiotowałem w dziurę, z której wionęło mi w twarz smrodem lodowatym. Spod obsranej deski wyłaziły prusaki. Rozgniatałem je kciukiem, gdy podchodziły mi pod brodę. Wyszedłszy z powrotem na korytarz, zobaczyłem Kiryła stojącego w progu pokoju


— miał na mnie oko, trzymał straż, czy nie ucieknę im na mróz w kalesonach i swetrze. Uśmiechnąłem się porozumiewawczo. Podał mi chusteczkę i wskazał na policzek lewy. Wytarłem. Gdy chciałem mu ją oddać, odsunął się krok. Uśmiechnąłem się po raz drugi. Mam szerokie usta, bardzo łatwo się uśmiechają. Wdziałem jedyny mój strój wyjściowy, czyli czarny garnitur, w którym zdawałem egzaminy ostatnie; gdyby nie warstwy bielizny pod spodem, zwisałby teraz na mnie jak na szkielecie. Urzędnicy patrzyli, gdy sznurowałem buty, gdy zapinałem kamizelkę, gdy walczyłem ze sztywnym kołnierzykiem celuloidowym do ostatniej bawełnianej koszuli przypiętym. Zabrałem dokumenta i resztkę gotówki, trzy ruble i czterdzieści dwie kopiejki


— łapówka z tego będzie ledwo symboliczna, ale z pustemi kieszeniami w urzędzie człowiek czuje się nagim. Na stary kożuch barani nic natomiast nie mogłem poradzić, łaty, plamy, krzywe szwy, innego nie miałem. Przyglądali się w milczeniu, jak wciskam ramiona w niesymetryczne rękawy, lewy dłuższy. Uśmiechnąłem się przepraszająco. Kirył poślinił ołówek i skrupulatnie zanotował coś na mankiecie. Wyszliśmy. Biernatowa widać podglądała przez uchylone drzwi


— natychmiast pojawiła się przy czynownikach, zarumieniona i roztrajkotana, by poprowadzić ich z powrotem schodami z drugiego piętra i przez oba podwórkastudnie do bramy głównej, gdzie stróż Walenty, poprawiwszy czapkę z mosiężną blaszką i schowawszy fajkę do kieszeni, zamiótł pośpiesznie śnieg z chodnika i pomógł czynownikom wsiąść do sani, ujmując panów pod łokcie, aby nie poślizgnęli się na trotuarze zalodzonym, Biernatowa zaś już siedzących, gdy obwijali sobie nogi pledami, zasypała potokami skarg na lokatorów złośliwych, na bandy powiślańskich złodzieji, co włamują się do domów nawet za dnia, oraz na mrozy okrutne, przez które okna zwewnątrz nawilgotniałe się paczą, a rury pękają w ścianach, i żadna hydraulika ni kanalizacja nie przetrzyma długo w ziemi; na koniec zapewniła gorąco, że dawno podejrzewała mnie o rozmaite występki i bezeceństwa, i niechybnie doniosłaby stosownej własti, gdyby nie tysiąc i jeden innych frasunków na jej głowie spiętrzonych


— aż woźnica ze swego kozła za plecami Kiryła strzelił batem i konie szarpnęły sanie w lewo, zmuszając kobietę do odstąpienia, i tak ruszyliśmy w drogę do warszawskiej delegatury Ministerjum Zimy, do dawnego Pałacu Biskupów Krakowskich, Miodowa , róg Senatorskiej. Zanim skręciliśmy z Koszykowej na Marszałkowską, zaczął prószyć śnieg; naciągnąłem szapkę na uszy. Urzędnicy w swych futrach obszernych i melonikach podobnych łupinom orzecha, usadzeni na niskich ławach sań, Iwan obok mnie, Kirył tyłem do izwozczika, przypominali żuki, które widziałem w Zygmuntowym ucziebniku: grube, owalne tułowia, krótkie łapki, mała głowa, wszystko glancczarne, zamknięte w gieometrycznej symetrji elips i okręgów. Kształt tak bliski ideałowi kuli sam się ze świata wycina. Patrzyli przed się beznamiętnym wzrokiem, z zaciśniętemi ustami i podbródkami wysoko podniesionemi przez sztywne kołnierzyki, bezwładnie poddając się ruchowi sań. Myślałem, że czegoś się od nich dowiem po drodze. Myślałem, że zaczną się dopominać o datki za przychylność, za brak pośpiechu i pilności. Milczeli. Zapytam ich


— jak? o co? Udadzą, że nie słyszą. Płatki lepkiego śniegu wirowały między nami. Schowałem dłonie zimne w rękawach kożucha. W Cukierni Francuskiej paliły się światła, blask elektryczny bijący przez wielkie okna dziergał wokół sylwetek przechodniów aureole z wełny. Letnie słońce powinno było stać jeszcze hen na niebie, ale jak zwykle nad miastem wisiały ciężkie chmury, zapalono nawet latarnie


— bardzo wysokie, o zawiniętym spiralnie szczycie. Skręciliśmy na północ. Z cukierni Ostrowskiego, przy skrzyżowaniu z Piękną, wybiegały dziewczęta w czerwonych płaszczykach i białych pelerynach z kapturkami, ich śmiech przebił się na moment ponad gwar uliczny. Przypomniał mi się niedokończony list do panny Julji i jej ostatnie krzykpytanie. Obok Ostrowskiego, u Wedla, umawialiśmy się z Fredkiem i Kiwajsem na wieczory karciane. Tu zaraz, za kinem „Sokół”, u Kalki, Miły Książę wynajmował pokój na sesje nocne. Gdybym uniósł głowę i spojrzał w lewo, ponad melonikiem Iwana, dojrzałbym okno na drugim piętrze kamienicy pod numerem , okno, przez które wypadł Fredek. Przy skrzyżowaniu z Nowogrodzką wisiała przymarznięta do latarni tłusta krowa, ścięgno ciemnego lodu łączyło ją ze szczytem elewacji czterokondygnacyjnego budynku. Krowa musiała pochodzić z ostatniego spędu bydła do rzeźni na Ochocie, zimownicy jeszcze jej nie odrąbali. W perspektywie ulicy, nad dachem kamienicy „Sfinksa” majaczyło sinoczarne gniazdo lodu, skrzep wielki twardej jak djament zmarzliny, połączony siecią lodowych nici, sopli, przęseł i kolumn z kamienicami po obu stronach Marszałkowskiej i Złotej


— z kamienicami, z lampami, kikutami zamarzniętych drzew, balustradami balkonów, wykuszami, iglicami kopuł i wieżyczek, attykami i kominami. Kino „Sfinks” pozostawało oczywiście od dawna nieczynne; na najwyższych piętrach nie paliły się światła. Sanie zwolniły, gdy minęliśmy Nowogrodzką. Woźnica wskazał coś batem. Wóz przed nami zjeżdżał na trotuar. Kirył obejrzał się za siebie. Wychyliłem się w prawo. Na skrzyżowaniu z Alejami Jerozolimskimi stali dwaj policjanci, za pomocą gwizdków i krzyku spędzając ruch ze środka jezdni


— nad jezdnią przemarzał właśnie luty. Na kilka minut utknęliśmy w spowodowanym przezeń zatorze. Zazwyczaj lute przemieszczają się ponad dachami, w miastach rzadziej do ziemi schodząc. Nawet z takiej odległości zdawało mi się, że czuję płynące od niego fale zimna. Zadrżałem i odruchowo wcisnąłem brodę w kołnierz kożucha. Czynownicy Ministerjum Zimy wymienili spojrzenia. Iwan zerknął na zegarek. Po drugiej stronie ulicy, za słupem ogłoszeniowym oblepionym plakatami reklamującemi walkę zapaśniczą w cyrku na Okólniku, po angielsku ubrany mężczyzna rozstawiał archaiczny aparat fotograficzny, by zrobić zdjęcie lutego; zdjęcie najpewniej i tak nie ukaże się w gazecie, skonfiskowane przez ludzi z Miodowej. Iwan i Kirył nawet nie zwrócili na niego uwagi. Luty był wyjątkowo żwawy, przed zmrokiem powinien zdążyć przejść na drugą stronę Marszałkowskiej, przez noc wespnie się nad dachy, do piątku zdoła dotrzeć do gniazda nad kinoteatrem. Kiedy w zeszłym roku mroźnik przechodził z Pragi do Zamku Mostem Aleksandryjskim, Most zamknięto na blisko dwa miesiące. Tymczasem ten tutaj glacjusz


— poczekać kwadransik i pewnie mógłbym dostrzec jego ruch, jak przemarza z miejsca na miejsce, przesuwa się w lodzie, lodem, od lodu do lodu, jak pęka za nim jedna, potem druga nić krystaliczna i osypuje się powoli sinobiały rozkrusz, minuta, ksztr, dwie minuty, ksztr, wiatr porywał wraz ze śniegiem co lżejsze drobiny, lecz   większość wmarzała w czarną taflę ścinającą za lutym uliczne błoto, lód lodu; i ta ścieżka chropowatej zmarzliny jak ślad ślimaczego śluzu, ciągnęła się kilkadziesiąt metrów na wschód Jerozolimskich, i po trotuarze, i po elewacji hotelu. Resztę skuli już zimownicy lub sama odmarzła; wczoraj po południu termometr u Szniccera pokazywał pięć stopni wyżej zera. Luty nie poruszał się po linji prostej ani też nie utrzymywał się na stałej wysokości nad brukiem (wmarzają także pod powierzchnię ziemi). Trzycztery godziny temu, szacując podług skruszonej architektury lodu, luty jął zmieniać trajektorję: dotąd przemieszczał się ledwie metr nad środkiem ulicy, lecz wtedy, przed trzema godzinami, ruszył po ostrej paraboli wzwyż, ponad szczyty lamp i wierzchołki drzew zamrożonych. Widziałem pozostawiony przez niego szereg smukłych stalagmitów, lśniły odbijanym blaskiem latarni, refleksami neonów kolorowych, świateł bijących przez okna i wystawy. Szereg urywał się nad szynami tramwajowemi


— luty zawisł całym ciężarem na gwiaździstej sieci mrozostrun, rozpiętych w poziomie oraz sięgających wzwyż, ku fasadom narożnych budynków. Można było pod niego wejść, gdyby znalazł się ktoś na tyle szalony. Iwan skinął na Kiryła i ten wygramolił się z sań z niechętnym grymasem na twarzy od szczypiącego mrozu obrumienionej. Może mi się poszczęści, pomyślałem, może się spóźnimy, komisarz Preiss wyjdzie już na kolację z gienerałemmajorem umówioną, odprawią mnie z Miodowej z kwitkiem. Dzięki Ci, Boże, za tę sopelpokrakę. Przesunąłem się na ławie, opierając bark o bok sań. Podbiegł gazeciarz


— „Hirohito pobito!”, „Express specyjalny, Mierzow tryjumfalny!”


— pokręciłem głową. Przy zatorach w centrum zaraz tworzą się zbiegowiska, pojawiają się handlarze uliczni, sprzedawcy papierosów i wody święconej, święconego ognia. Policjanci przeganiali przechodniów od lutego, przecież nie są w stanie upilnować wszystkich. Banda urwisów podkradła się od strony restauracji Briesemeistra. Najodważniejszy, z twarzą szalikiem przewiązaną i w grubych, nieforemnych rękawicach, podbiegł na kilkanaście kroków do lutego i rzucił w niego kotem. Kocisko leciało wysokim łukiem, rozłożywszy łapy, drąc się wniebogłosy… zaraz urwał się wrzask przeraźliwy. Spadło na lutego już chyba martwe, by powoli stoczyć się zeń w śnieg, zamarznięte na kość: lodowa rzeźba kota o kończynach rozcapierzonych i ogonie w drut wyprostowanym. Chłopcy odbiegli, z uciechy aż wyjąc. Pejsaty Żyd wygrażał za nimi z progu sklepu jubilerskiego Epsteina, klnąc siarczyście w jidysz. Kirył tymczasem dopadł starszego policjanta i, chwyciwszy go pod łokieć, by nie oddalił się w pościgu za ulicznikami, jął mu coś perswadować głosem przyciszonym, lecz z wydatną pomocą zamaszystych gestów drugiej ręki. Stójkowy odwracał głowę, wzruszał ramionami, w ciemię się drapał. Młodszy z policyjnej pary pokrzykiwał na towarzysza, rusz się, pomóż! Na Alejach sczepiło się płozami dwoje sań, jeszcze większy harmider powodując, wozy   wjeżdżały na chodniki, piesi, klnąc po polsku, rosyjsku, niemiecku i żydowsku, uciekali spod kół i kopyt, przed składem win przewróciła się na zmarzniętem błocie matrona o gabarytach szafy gdańskiej, trzech gentlemanów podnieść ją usiłowało, pośpieszył z pomocą oficjer brzuchaty, i tak dźwigali ją wczwórsił, na raz


— upadła


— na dwa


— upadła


— na trzy


— już pół ulicy pękało ze śmiechu, a kobiecina, na wiśnię skraśniała, piszczała przeraźliwie, majtając grubemi nóżkami w trzewikach drobnych… Nic dziwnego, że dopiero na dźwięk dartej blachy i trzask pękającego drewna spojrzeliśmy nazad ku skrzyżowaniu. Automobil zderzył się z wozem węglarza; jeden koń się przewrócił, jedno koło odpadło. Policjant odepchnął Kiryła, rzucił się biegiem ku kraksie. Uwięziony we wnętrzu krytej maszyny automobilista począł cisnąć trąbkę alarmową; na dodatek coś strzeliło pod maską bolidu, jakby z dubeltówy palnął. Tego było już za wiele dla siwka zaprzęgnionego do sani obok. Spłoszony, szarpnął w przód, wprost ku lutemu. Woźnica złapał za lejce, ale sam koń też musiał poczuć, w jaką ścianę mrozu wpadł


— jeszcze energiczniej wierzgnął w bok, zakręcając saniami w miejscu. Czy płoza o krawężnik zahaczyła? Czy siwek poślizgnął się na czarnej tafli lodu? Już stałem w saniach ministerjalnych, razem z Iwanem przyglądając się wypadkowi ponad szeregiem pojazdów przed nami, ale to wszystko szło za szybko, zbyt niespodziewanie, zbyt wiele ruchu, krzyku, świateł i cieni. Przewrócił się siwek, przewróciły się ciągnione przezeń sanie, spadł z nich ładunek, kilkanaście pękatych butli w koszach z trocinami, kosze i butle potoczyły się na środek skrzyżowania, część z nich musiała się rozbić, po lodzie rozlała się bowiem lśniąca seledynowo ciecz


— nafta, pomyślałem


— i już buchnął ogień, od czego, od iskry elektrycznej z automobilu, upuszczonego papierosa, uderzenia kopyta podkutego o bruk, nie wiem. Błękitny płomień skakał po całej szerokości kałuży, wysoko, coraz wyżej, na metr, półtora wzwyż


— prawie sięgając wmrożonego w napowietrzną sieć lutego. Fotograf, zgarbiony nad aparatem, powoli, metodycznie wypalał zdjęcie za zdjęciem. I co na nich potem ujrzy, co się zachowa na szkle i odbije na papierze: śnieg


— śnieg


— blade aureole latarni


— ciemne błoto, ciemny bruk, niebo ciemne


— szare elewacje kamienic w perspektywie szerokiego wąwozu miasta


— na pierwszym planie chaos kanciastych kształtów pojazdów zablokowanych w zatorze


— spomiędzy nich i spomiędzy sylwetek ludzkich bucha blask ognia czystego, tak jasny, że karta wydaje się w tym miejscu zupełnie nienaświetlona


— a nad nim, nad płomieniem bieli bielszej od bieli, w sercu wiszącej arabeski lodu rozpościera się luty, luty, masywny piorun mrozu, rozgwiazda szronu, żywe ognisko chłodu, luty, luty, luty nad futrzanemi toczkami niewiast, luty nad czapami i melonikami mężczyzn, luty nad łbami końskiemi i budami powozów, luty nad neonami kawiarń i salonów, sklepów i hoteli, cukierni i owocarni, luty nad Marszałkowską i Alejami Jerozolimskimi, luty nad Warszawą, luty nad Cesarstwem Rosyjskim.   Gdyśmy potem jechali do Saskiego, i Królewską, obok Ogrodu martwego pod wieloletnią zmarzliną i kolumnady soplami obwieszonej, obok przykrytych nawisami śnieżnemi wieży i soboru na Placu Saskim, ku Krakowskiemu Przedmieściu, tamten obraz


— powidok obrazu i wyobrażenia


— nawiedzał mnie raz za razem, natrętne wspomnienie o niejasnem znaczeniu, widok ujrzany a niezrozumiany. Urzędnicy wymieniali półgłosem uwagi burkliwe, woźnica krzyczał na nieuważnych przechodniów; śnieżyca zelżała, lecz robiło się coraz zimniej, oddech na wargach mi zamarzał, białym obłokiem przed twarzą zawisając, spocone konie poruszały się w chmurach lepkiej wilgoci


— Zamek Królewski był coraz bliżej. Przed skrętem w Miodową zobaczyłem go ponad kolumną Zygmunta: zamknięty w bryle cienistego lodu Zamek


— i wielkie gniazdo lutych nad nim. Fioletowoczarna skrzeplica sięgała połowy dachów Starego Miasta. W pogodne dni można zobaczyć dookoła Wielkiej Wieży stojące w powietrzu fale mrozu. Brak skali na termometrach dla pomierzenia tego zimna. Przy ogniskach na granicy Placu Zamkowego trzymają straż żandarmi. Kiedy z gniazda wymraża się luty, zamykają ulice. Gienerałgubernator ustanowił był tu kordon z dragonów z Czternastego Pułku Małorosyjskiego, ale pułk wyekspedjowano tymczasem na front japoński. Dach Pałacu Biskupów Krakowskich pozostawał wszakże wolny od lodowego narostu. W oficynie od strony ulicy Senatorskiej nadal mieściły się wytworne sklepy


— elektryczne reflektory oświetlały reklamy Ekskluzywnych Delikatesów Mikołaja Szelechowa i herbat Moskiewskiego Domu Handlowego Siergieja Bazylowicza Perłowa


— lecz główne skrzydło od Miodowej, pod rokokowem zwieńczeniem i w pilastrach z korynckiemi głowicami, należało do Ministerjum Zimy. Nad oboma przejazdami bramnemi wisiały czarne, dwugłowe orły pod koronami Romanowów, inkrustowane onyksowym tungetytem. Wjechaliśmy na wewnętrzny dziedziniec, płozy sań zazgrzytały na bruku. Urzędnicy wysiedli pierwsi, Iwan od razu zniknął w drzwiach, nasadzając na nos cwikier; Kirył stanął na schodach, przed progiem, i obejrzał się na mnie. Otworzyłem usta. Uniósł brew. Opuściłem wzrok. Weszliśmy. Woźny zabrał mi kożuch i szapkę, a odźwierny podsunął księgę wielką, do której musiałem się wpisać w dwóch miejscach, pióro wypadało ze zgrabiałych palców, może wpisać za wielmożnego pana, nie, ja, ja sam. Niepiśmienne pospólstwo też odwiedza korytarze naczalstwa Zimy. Wszystko lśniło tu czystością: marmur, parkiety, szkła i kryształy i tęczowe zimnazo. Kirył poprowadził mnie główną klatką schodową, przez dwa sekretarjaty. Na ścianach, pod portretami Mikołaja II Aleksandrowicza i Piotra Rappackiego, wisiały słoneczne pejzaże stepu i lasu, wiosennego Sankt Peterburga i letniej Moskwy, z czasów, gdy wiosna i lato miały jeszcze do nich wstęp. Personel nie unosił głów znad biurek, ale widziałem, jak radcy, referen  ci, biuraliści i pisarze ukradkiem odprowadzają mnie wzrokiem, a potem wymieniają między sobą spojrzenia krzywe. Kiedy kończy się czas urzędowania? Ministerjum Zimy nigdy nie zasypia. Komisarz nadzwyczajny Preiss W. W. zajmował obszerny gabinet z zabytkowym piecem i nieczynnym kominkiem, wysokie okna wychodziły na Miodową i Plac Zamkowy. Gdy wszedłem, mijając się w progu z Iwanem, który najwyraźniej już mnie zapowiedział, pan komisarz krzątał się przy samowarze, odwrócony plecami. Sam miał figurę samowara, korpus pękaty, gruszkowaty, i małą, łysą głowę. Poruszał się z frenetyczną energją, dłonie trzepotały nad stołem, stopy nie ustawały w tańcu, kroczek w lewo, kroczek w prawo


— byłem pewien, że nuci sobie pod nosem, że pod nosem się uśmiecha, z rumianej twarzy spoglądają na świat oczka wesołe, nie marszczy się gładkie czoło komisarza Zimy. Tymczasem, ponieważ się nie odwracał, stałem przy drzwiach z rękoma za plecami założonemi, i pozwalałem ciepłemu powietrzu wypełniać płuca, obmywać skórę, roztapiać krew w żyłach stężałą. W gabinecie było niemal gorąco, wielki, kolorowo malowany piec majolikowy nie stygł ani na moment, szyby w końcu tak zaparowały, że widziałem przez nie głównie rozmyte tęcze świateł ulicznych, dziwnie rozlewających się i zlewających na szkle. Jest kwestją wielkiej politycznej wagi, by w Ministerjum Zimy nigdy nie panowało zimno.


— No i czemuż nie siadacie, Wieniedikt Filipowicz? Usiądźcie, usiądźcie. Rumiana twarz, wesołe oczka. Usiadłem. Westchnąwszy donośnie, opadł po swojej stronie biurka, tuląc w dłoniach filiżankę z czajem parującym. (Mnie nie poczęstował). Niezbyt długo tu urzędował, biurko nie było jego, wyglądał za nim jak dziecko w ministry się bawiące, na pewno by mebel wymienił. Musieli go dopiero co przysłać, przysłali go, carskiego komisarza nadzwyczajnego


— skąd? z Peterburga, z Moskwy, z Jekaterynburga, z Syberji? Wziąłem głębszy oddech.


— Wasze Błagarodje pozwoli… Czy jestem aresztowany?


— Aresztowany? Aresztowany? Jakżesz myśl taka mogła postać w waszej głowie?


— Wasi urzędnicy



— Moi urzędnicy!


— Gdybym otrzymał wezwanie, na pewno bym sam



— Czy nie zaprosili pana uprzejmie, panie Gierosławski?


— On wreszcie wymówił nazwisko poprawnie.


— Sądziłem



— Boże mój! Aresztowany! Zasapał się.   Splotłem dłonie na kolanie. Jest gorzej, niż myślałem. Nie wsadzą mnie do ciurmy. Wysoki urzędnik carski chce ze mną p o r o z m aw i a ć.               Zaczął wyjmować z biurka papiery. Wyjął gruby plik rubli. Wyjął pieczęcie. Pot spływał po mnie pod bielizną.


— Taak.


— Preiss siorbnął głośno herbatę.


— Proszę przyjąć wyrazy współczucia.


— Słucham?


— W zeszłym roku zmarła wam matka, prawda?


— Tak, w kwietniu.


— Zostaliście sami. To przykre. Człowiek bez rodziny jest jak… no, sam jest. To źle, oj, źle.


— Przewrócił kartę, siorbnął, przewrócił następną.


— Mam brata


— mruknąłem.


— Tak, tak, brata na drugim końcu świata. Dokąd to wyjechał, do Brazylji?


— Peru.


— Peru! Co on tam robi?


— Kościoły buduje.


— Kościoły! Na pewno często pisze.


— No, częściej ode mnie.


— To ładnie. Tęskni.


— Ano.


— Wy nie tęsknicie?


— Za nim?


— Za rodziną. Kiedy ostatni raz słyszeliście od ojca?


— Kartka, kartka, siorbnięcie. Ojciec. Wiedziałem. O cóż innego mogło chodzić?


— Nie korespondujemy, jeśli o to pytacie.


— To fatalnie, fatalnie. Nie interesuje was, czy w ogóle żyje?


— A żyje?


— A! Czy Filip Filipowicz Gierosławski żyje! Czy żyje!


— Aż się poderwał zza swojego operowego biurka. Pod ścianą stał wielki globus na leciutkim stelażu z mokrego zimnaza, na ścianie wisiała mapa Azji i Europy; zakręcił tym globusem, trzepnął grzbietem dłoni w mapę. Gdy z powrotem na mnie spojrzał, na pucołowatem obliczu nie pozostał najmniejszy ślad niedawnej wesołości, ciemne głaza spoglądały z kliniczną uwagą.


— Czy żyje


— szepnął. Podniósł z biurka papiery pożółkłe.


— Filip Gierosławski, syn Filipa, urodzony w roku tysiąc osiemset siedemdziesiątym ósmym w Wilkówce, w Królestwie Pruskim, w Prusiech Wschodnich, powiat lidzbarski, od roku tysiąc dziewięćset piątego poddany rosyjski, mąż Eulagji, ojciec Bolesława, Benedykta i Emilji, skazany w roku tysiąc dziewięćset siódmym na śmierć za udział w spisku na życie Jewo Impieratorskawo   Wielicziestwa oraz w buncie zbrojnym; nu, w drodze ułaskawienia karę zamieniono na piętnaście lat katorgi z pozbawieniem praw stanu i sekwestrem majątku. W roku tysiąc dziewięćset siedemnastym darowano mu resztę kary, nakładając prikaz na żytielstwo w granicach gienerałgubernatorstwa amurskiego i irkuckiego. Nie pisał? Nigdy?




— Do matki. Może. Z początku.


— Ale teraz? Ostatnio? Od siedemnastego. W ogóle? Wzruszyłem ramionami.


— Na pewno sami dobrze wiecie, kiedy i do kogo on pisze.


— Nie bądź bezczelny, młodzieńcze! Uśmiechnąłem się słabo.


— Przepraszam. Przypatrywał mi się chwilę długą. Na palcu lewej ręki miał pierścień z jakimś ciemnym kamieniem w obejmie drogocennego tungetytu, z wygrawerowanym emblematem Zimy; postukiwał pierścieniem o blat biurka, truk, trukk, parzyste uderzenia były silniejsze.


— Ukończyliście Uniwersytet Imperatorski. Czym się teraz zajmujecie?


— Szykowałem się do rygorozum



— Z czego się utrzymujecie?


— Daję korepetycje z matematyki.


— I wiele zarabiacie na tych korepetycjach? Jako że już się uśmiechałem, pozostało mi opuścić wzrok na zaciśnięte dłonie.


— Wiele, niewiele.


— Jesteście częstym gościem u lichwiarzy, wszyscy Żydzi na Nalewkach was znają. Samemu Abiezerowi Blumsteinowi winniście ponad trzysta rubli. Trzysta rubli! Prawda to?


— Jak już mi Wasze Błagarodje powie, w jakiej sprawie jestem przesłuchiwanym, łatwiej będzie mi się przyznać. Truk, trukk, truk, trukk.


— A może wy naprawdę popełniliście jakieś przestępstwo, że się tu tak ze strachu pocicie, a?


— Wasze Błagarodje raczy rozemknąć okna. Stanął nade mną; nawet nie musiał się specjalnie nachylać, żeby mi wprost do ucha mówić, wpierw szept, potem warkotliwy ton żołnierski, na końcu krzyk niemalże.


— Wy hazardzista jesteście, mój Benedykcie, kartownik nałogowy. Co wygracie, przegrywacie


— co zarobicie, przegrywacie


— co pożyczycie, przegrywacie


— co wyżebrzecie od przyjaciół, przegrywacie


— nie macie już przyjaciół


— niczego już nie macie, a i to przegrywacie, przegrywacie wszystko. Oczko, bakarat, zimucha, poker, każdy sposób dobry. Raz wygraliście pół tartaku


— przegraliście je tej samej nocy. Musicie przegrywać, nie potraficie wstać od   stołu, póki nie przegracie się tak doszczętnie, że nikt już z wami nie chce grać. Nikt już z wami nie chce grać, Wieniedikt Filipowicz. Nikt już nie chce pożyczać. Zastawiliście się na dwa lata w przód. Bolesław do was nie pisuje, to wy piszecie do niego, błagacie o pieniądze, ale nie przysyła ich więcej. Do ojca nie piszecie, bo ojciec nie ma pieniędzy. Chcieliście się żenić, ale niedoszły teść was psami poszczuł, jak żeście zastawili i przegrali posag narzeczonej. Żebyście chociaż w łeb sobie palnęli, jak na szlachcica przystało, ale nie palniecie, tfu, i taki z was szlachcic, szumowina! Uśmiechałem się przepraszająco. Komisarz Preiss odsapnął, poczem poklepał mnie przyjacielsko po ramieniu.


— No, nie bójcie się, my się znamy i z szumowinami. Nic to, że ojciec rodzony tyle was obchodzi, co podagra cesarza Japonji


— za to obchodzi was tysiąc rubli! Prawda? Tysiąc rubli was obchodzi jak… no, bardzo was obchodzi. My wam damy tysiąc, a potem może i drugi, jak się dobrze sprawicie. Pojedziecie odwiedzić ojca. Tu zamilkł, widać czekając mojej odpowiedzi. Ponieważ się jej nie doczekał, wrócił za biurko, do parującej herbaty (ostygła nieco, teraz więc dłużej i głośniej ją siorbał), do papierów i pieczęci. Masywnem piórem złożył podpis na dokumencie, uderzył pieczatią, poprawił drugą; usatysfakcjonowany, zatarł rączki i rozparł się w fotelu skórą obitym.


— Tu macie paszport i naprawlienije do naszej delegatury w Irkucku, oni się wami zajmą na miejscu. Kupili wam od razu bilet, jutro wyjeżdżacie do Moskwy, inaczej nie zdążycie na ten Ekspres Syberyjski


— dzisiaj jest pierwszy lipca, bilet macie na piątego, odjazd o dziesiątej wieczorem z Dworca Jarosławskiego, w Irkucku będziecie jedenastego, tam was wsadzą do Zimnej na Kieżmę. Tu macie tysiąc, pokwitujcie. Kupcie sobie jakieś ubranie, cobyście wyglądali jak człowiek! A jakby wam przyszło do głowy wziąć pieniądze i przegrać wszystko


— a zresztą, przegrywajcie, byleście dojechali nad Bajkał. No, podpisujcie! Tysiąc rubli. Co oni chcą, żebym tam zrobił? Wyciągnął od ojca nazwiska, których nie zdradził na procesie? Tylko dlaczego zwraca się z tym do mnie Ministerjum Zimy, a nie Spraw Wewnętrznych?


— Pojadę


— powiedziałem


— odwiedzę ojca. I co? I tyle?


— Porozmawiacie z nim.


— Porozmawiam.


— Jak porozmawiacie, no, to już będzie dobrze.


— Nie rozumiem, co Wasze Błagarodje



— Nie słał listów, a was to oczywiście nie dziwiło.


— Komisarz Preiss otworzył oprawną w sukno i szyldkret teczkę.


— Irkuck nam pisze… Był gieologiem, prawda?


— Proszę?


— Filip Filipowicz studjował gieologję. Nie przestał się nią interesować i na Syberji. Donoszą mi tu… Od początku był bardzo blisko, jego rotę wzięli do drugiej czy trzeciej ekspedycji, co poszła tam na wiosnę tysiąc dziewięćset dziesiątego. Większość zginęła od odmrożeń. Albo zamarźli na miejscu. On przeżył. Potem wrócił. Do nich. Ja w to nie wierzę, ale tak mi tu piszą. Dali rozkaz, dali pieniądze, no to wysyłam człowieka. Wasz ojciec rozmawia z lutymi.






O tym, czego nie można wypowiedzieć


Moim życiem rządzi zasada wstydu. Poznaje się świat, poznaje język opisu świata, ale nie poznaje się siebie. Większość ludzi


— prawie wszyscy, jak sądzę


— do śmierci nie nauczy się języka, w którym mogliby siebie opisać. Kiedy mówię o kimś, że jest tchórzem, to znaczy, że uważam, iż zachowuje się tchórzliwie


— nie znaczy to nic więcej, ponieważ oczywiście nie zajrzę mu w głąb duszy i nie dowiem się, czy jest tchórzem. Tego języka nie mogę jednak użyć do opisu samego siebie: w zakresie mojego doświadczenia pozostaję jedyną osobą, dla której jej słowa, czyny, zaniechania stanowią zaledwie blade i w gruncie rzeczy przypadkowie odbicie tego, co kryje się pod nimi, co stanowi ich przyczynę i źródło. Istnienia owego źródła doświadczam bezpośrednio, podczas gdy części mych zachowań nie jestem w ogóle świadom, a wszystkie odbieram w sposób niepełny, skrzywiony. Sami zawsze ostatni się dowiadujemy, jakiego idjotę zrobiliśmy z siebie w towarzystwie. Lepiej znamy intencje naszych czynów niż owe czyny. Lepiej wiemy, co chcieliśmy powiedzieć, niż co naprawdę powiedzieliśmy. Wiemy, kim chcemy być


— nie wiemy, kim jesteśmy. Język do opisu naszych zachowań istnieje, ponieważ tej rzeczywistości doświadcza wielu ludzi i mogą między sobą omówić czyjąś ostentacyjną uprzejmość lub czyjeś faux pas. Język do opisu mnie samego nie istnieje, ponieważ tej rzeczywistości nie doświadcza nikt poza mną. Byłby to język do jednoosobowego użytku, język niewypowiadalny, niezapisywalny. Każdy musi sam go stworzyć. Większość ludzi


— prawie wszyscy, jestem przekonany


— do śmierci się na to nie zdobywa. Co najwyżej powtarzają w duchu cudze opisy własnej osoby, wyrażone w owym języku pochodnym


— w języku drugiego rodzaju


— albo wyobrażają sobie, co by w nim o sobie powiedzieli, gdyby dane im było spojrzeć na się z zewnątrz. Żeby cokolwiek o sobie rzec, muszą sami dla siebie uczynić się obcymi. Moim życiem rządzi zasada wstydu. Nie mam lepszych słów, by opowiedzieć tę prawdę.   Żebrak wyciąga dłoń w błagalnym geście, mam pieniądze, mogę mu dać, choćby pięć, choćby dwie, choćby jedną kopiejkę, nikt inny nie patrzy, jesteśmy tylko my dwaj, ja i żebrak


— nie daję nic, odwracam się i odchodzę szybko, chowając głowę w ramionach. Kto rozbił słój z konfiturami? Matka podnosi głos. Kto rozbił? Nie ja, i nie mam pojęcia, czy winien jest Bolek, czy Emilka, ale matka pyta raz jeszcze, i jeszcze, i wtedy wskazuję zdecydowanie na Bolka. On. Śmiech w towarzystwie, wyśmiewamy wszyscy wspólnego znajomego, którego teraz tu z nami oczywiście nie ma, jeden po drugim, przywołujemy wspomnienia jego kompromitacyj i słabości. Wstaję, nie śmieję się, zmarszczone brwi i zaciśnięte wargi, wstaję i


— jak wam nie wstyd! Krasawica klei się do mnie, przelewa przez ramiona, osuwa mi się na pierś, na podołek, gdy dorożka zwalnia i staje przed bramą kamienicy, gdzie wynajmuję pokój z Kiwajsem, Kiwajs jest u dalekiej rodziny na prowincji, pokój wolny, pijane dziewczę chichocze, gryząc mi guzik surduta


— dorożkarz obraca się, puszcza do mnie oko, pomóc jaśnie panu? Spoglądam przerażony. Wciskam mu w garść rubel zmięty. Odwieź bladź, dokąd chce! Zrzucam z siebie diewuszkę, wyskakuję z dorożki i uciekam w głąb ciemnej bramy. W lesie, za wsią dziadka, w wykrocie nad strumieniem leży truchło sarny. Nadjedzone przez drapieżniki i padlinożerców, pod czarnym baldachimem much. Nikomu nie mówię, przychodzę co rano i co wieczór, dźgam kijem, przewracam, przyglądam się, jak od nowa obłażą je owady, jak mięso zmienia kolor, a z ciała wypływają ciemne ciecze, wsiąkając powoli w ziemię. Gdzie spędzam tyle czasu, pyta dziadek. Kłamię. Widzi, że kłamię. Dokąd chodzę, pyta. Milczę. Łoi mnie pasem. Płaczę. Nie mówię prawdy, nie mówię nic. Przez całe lato chodzę po lesie, szukając martwych zwierząt. Noszę ze sobą gruby kij, jak maczugę. Biję padlinę tym kijem w tępem zapamiętaniu, aż zgnilizna odchodzi od kości. A masz! a masz! a masz! Osiemnaście i siedemdziesiąt cztery! Osiemnaście i siedemdziesiąt cztery! Krzykacz jarmarczny zdziera gardło, ogłaszając zwycięskie numery. Wszyscy kupiliśmy losy, wchodząc na jarmark. Roześmiani, czerwoni od mrozu i śliwowicy, szukamy teraz kartoników po kieszeniach. Znajduję, wyjmuję. Osiemnaście i siedemdziesiąt cztery. Odgrywając wielki zawód i wściekłość, ciskają losy w błoto, przeklinają pecha i nabijają się z głupca, który nie przychodzi po wygraną. Drę zwycięski los i robię to samo, co oni. Nocą, gdy nikt nie widzi, ćwiczę straszne miny, wytrzeszcz oczu i szczerz zębów, nazbyt dzikie, by znaczyły cokolwiek w mowie człowieczej fizjognomji; straszne miny, a także absolutną martwotę oblicza, bezruch najdrobniejszych mięśni czaszki, którego w świetle dnia i między ludźmi nigdy nie potrafię osiągnąć, nie mam wówczas władzy nad grymasami twarzy. Nocą, gdy śpię, widzę pod powiekami schemat, jak z pożółkłych rycin Zygi, anatomiczny schemat owej zdrady: dziesiątki twardych nici szpagatowych przewleczo  nych pod skórą policzków, brwi, podbródka, warg; a drugie końce tych nici trzymają otaczający mnie ludzie, w dłoniach, między zębami, zawiązane wokół dewizek zegarków i mankietowych spinek, na obrączkach, na główkach lasek i cybuchach fajek, niektórzy sami mają je wszyte w mięśnie mimiczne, albo i w serca, wprost przez pierś i kość mostka. Potem rycina ożywa


— jest dzień


— jest ruch


— ludzie


— ja


— Uśmiecham się


— uśmiecham się


— uśmiecham się. … Wspominam zachowania, posługuję się drugim językiem… Muszę sam dla siebie stać się obcym. Benedykt Gierosławski był dobrem dzieckiem. Kto nie chciałby mieć takiego dziecka? Był grzeczny


— zawsze słuchał się rodziców, słuchał się starszych, nie odzywał się niepytany, nie broił, nie bił się z innemi dziećmi, mówił przed snem pacierz, w szkole miał najlepsze stopnie. Inni chłopcy włóczyli się po mieście, spędzali czas na ulicach


— on czytał książki. Inni chłopcy podglądali dziewczęta i droczyli się z siostrami


— on uczył siostrzyczkę liter. Mył uszy. Kłaniał się sąsiadom i znajomym. Nie dłubał w nosie, nie pokazywał palcem. Nie chorował. Nie sprawiał rodzicom kłopotów. Któż nie chciałby mieć takiego dziecka? Kiedy skończył siedemnaście lat i wstąpił na Uniwersytet Cesarski, spotkał innych, którzy byli dobremi dziećmi. Rozpoznali się po uśmiechach. Czy było już za późno? Czy mogłem się cofnąć


— cofnąć do czego, do kogo, do jakiego mnie? Nie ma żadnego momentu w przeszłości, który, cudownie zmieniony, odwróciłby bieg mego życia, żadnej katastrofy, która mi się p r z y d a r z y ł a, wskutek czego jestem inny, niż być powinienem; niczego takiego nie potrafię wskazać. Jest wręcz dokładnie na odwrót: dokiedykolwiek sięgnąłbym wspomnieniem, zawsze odnajdę pod cienkim naskórkiem mych słów i czynów tę samą zasadę, muskuł niepokoju, nadzieji i wstrętu napięty w tym samym kierunku, gdy miałem lat trzy, trzynaście i dwadzieścia trzy. Nie uczucie, coś innego, nie myśl


— ucieka, wymyka się, wyślizguje, niematerjalne, nieopisywalne


— stój! spójrz mi w oczy!


— ty, ty


— nazwę cię Wstydem, choć nim nie jesteś, nazwę cię Wstydem, bo nie ma lepszych słów w języku międzyludzkim.






 O prawach logiki i prawach polityki

Alfred Tajtelbaum czekał na mnie w restauracji Herszfielda. Siedział samotnie przy wielkiem oknie wychodzącem na pasaż Simonsa, poczytując gazetę krzywo złożoną. Zamówił pejsachówkę z gęsiemi skwarkami i był już chyba przy drugiej porcji


— z Miodowej na Długą są trzy kroki, ale po tym, jak   do niego przetelefonowałem z sieni Pałacu, zatrzymali mnie znowu Iwan z Kiryłem: trzeba było wypełnić formularze, wydobyć świadectwo błagonadiożnosti, wypisać pomniejsze dokumenty podróżne… Gdy wchodziłem do Herszfielda, zegary wskazywały siódmą.


— Masz. Alfred spojrzał na rzucone na blat stolika banknoty. Czy w ogóle jeszcze pamiętał o długu? Czy też przestał już mieć nadzieję, że kiedykolwiek go ureguluję? Powiesiłem kożuch i czapkę. Liczył ruble, powoli przekładając je między palcami. Usiadłem.


— Wyjeżdżam. Uniósł głowę.


— Na ile?


— Nie wiem.


— Dokąd?


— Na Syberję. Odchrząknął.


— Co się stało? Opowiedziałem mu o ojcu, pokazałem papiery.


— Bałeś się, że ci nie uwierzę


— mruknął.


— Od miesiąca straszysz, że przeniesiesz się do Lwowa. Zapalił papierosa. Zamówiłem wódkę dla rozgrzania. Za oknem naprzeciwko nas, przy drzwiach pod szyldem modystki, rozmawiały dwie młode kobiety w szykownych etolach. Mówiliśmy wpółobróceni ku szybie, przez siny dym i przez szum głosów innych gości, o tej porze lokal Herszfielda był wypełniony; mówiliśmy głośno i wyraźnie, jakbyśmy deklamowali teatralne kwestje, zeznawali przed wysokim trybunałem. Kobiety pod szyldem modystki śmiały się, zakrywając czerwone usta dłońmi w czarnych rękawiczkach. Mróz czynił ich twarze jeszcze piękniejszemi, wyiskrzał światło w oczach, różowił lica, rzeźbił nozdrza.


— Leśniewski i Sierpiński zapraszają mnie oficjalnie, w imieniu Uniwersytetu Lwowskiego.


— Akurat się pogniewali z Kotarbińskim.


— Zrobię tam doktorat w rok, dwa.


— Zaczniesz od nowa?


— Ba! Myślałem, czy nie zmienić sobie nazwiska.


— Żarty. Alfred wzruszył ramionami.


— Bieżkow słyszał, że będę się starał o docenturę i posadę na uczelni. A sam dobrze wiesz, co on wygaduje o Żydach.


— Od jesieni Łukasiewicz ma wykładać na Cesarskim. Może



— Polski język wykładowy to nie wszystko. Ten bojkot za długo się ciągnął. Uniwersytet Cesarski ma ponad pół wieku, trzeba się liczyć z tradycją.


— Więc za granicę, do Lwowa? Zdecydowałeś się?


— Sam mówisz, że nie wiesz, kiedy wrócisz. Zresztą przyznaj, utknęliśmy z tą pracą.


— Sięgnął do wsuniętej pod krzesło teczki, wyjął gruby plik papierów, dobre pół ryzy.


— Proszę, wszystko, łącznie z moimi ostatniemi wypocinami. Przekartkowałem w roztargnieniu. Rzeczywiście, był tam nawet artykuł Kotarbińskiego z „Przeglądu Filozoficznego” sprzed jedenastu lat i ostatnia, odrzucona wersja naszych Teoryi i zastosowań logik ponaddwuwartościowych.


— I co, teraz tylko teorja mnogości i Boole?


— burknąłem zgryźliwie.


— Na Zasadę sprzeczności to ja nie mogę już patrzeć. Pewnie wgryzę się od nowa w wyrazy pierwotne dla logik Principia mathematica. Jeśli weźmiesz kwantyfikatory zmiennych zdaniowych i funktorowych… Zresztą mówiłem ci


— westchnął. Rozmowa zdechła. Miąłem w dłoniach Alfredową gazetę. Wojna prawie wygrana, Rosja bierze się za wrogów bliższych sercu Imperjum. W Peterburgu głośny proces polityczny. Oskarżenie zarzuca Wilinkowiczowi A. D. przynależność do stronnictwa dążącego do zaprowadzenia w Rosji demokratycznej republiki. W ogniu pytań prokuratora na koniec trzeciego dnia procesu oskarżony się przyznał. Na szpaltach gospodarczych kwestje taryf celnych i wystąpień w parlamencie brytyjskim przeciwko wolnemu handlowi, a także bankructw w przemyśle ciężkim. Miljarder amerykański, Morgan, pertraktuje z bankami niemieckiemi i francuskiemi o założenie wielkiego trustu antyzimnazowego i wspólnie z temi bankami przedłożył już rządom krajów przez Lód nietkniętych ofertę na wyłączny handel po cenach gwarantowanych, domagając się wszakże przeciwrosyjskich zapór celnych. Powiadamy: niech sobie mister Morgan własne państwo ufunduje! Pff, trudno o rzecz, która mniej by mnie obchodziła. Wychyliłem kieliszek wódki. Kolumnę dalej, pod reklamą Szkoły Dobrego Zachowania J. Joujou


— karykatura niewiast na automobilach szalejących. Nowe wybryki sufrażystek. Sufrażystki angielskie posługują się w agitacji wyborczej coraz gwałtowniejszemi środkami. Jedna z nich wpadła onegdaj do biura wyborczego ministra Carra, w chwilę po wyjściu ministra i oblała gorącą cieczą wszystkie dokumenty i odezwy leżące na stole. Kropla cieczy prysnęła w oko sekretarza ministra i sparzyła go boleśnie. Mimo dotkliwego bólu sekretarz zaczął ścigać napastniczkę, ta jednak wybiegłszy z lokalu, wsiadła na automobil i pomknęła pod prąd ulicą ciasną. Dzielny sekretarz kontynuował pościg na pożyczonym bicyklu, lecz zwarjowana niewiasta rozpędziła maszynę bez respektu dla zdrowia i życia ludzi i zwierząt, i tak uszła spod sprawiedliwości. Dzięki Bogu obce są nam w Królestwie i Imperjum Rosyjskim podobne obyczaje wulgarne. Miąłem gazetę, z myśli własnych pusty.   Od modystki wychodziły ostatnie klijentki; kobiety odstąpiły od wejścia do sklepu, znikając nam z pola widzenia. Pasmanterję obok też zamykano, gasły światła wewnątrz. Zacisnąłem powieki, jakby mi nagle płatek śniegu wprost na źrenicę opadł.


— Nie potrafię zapomnieć tego widoku, gdy jechałem na Miodową… Wiesz, że na skrzyżowaniu Marszałkowskiej i Jerozolimskich stoi teraz luty.


— Aha.


— Był wypadek, rozlała się nafta, ogień buchnął na dobry metr, wyżej, dwa metry. Tylko że, uważasz, luty wisiał ponad tym, przymroził się już do budynków, latarni, słupów. Wcześniej ciągnął po ziemi


— nad skrzyżowaniem poszedł w powietrze. Musiał zacząć się podnosić dobre pół dnia wcześniej. Ale, Alfred, ten wypadek był kompletnie nie do przewidzenia! Przypadek spiętrzony na przypadku! Przyglądał mi się z miną na pół rozbawioną, na pół przestraszoną.


— Co to ma być, polowe testy logiki?


— Aa, czy logika jest nauką zbudowaną na empirji? Z pozoru cóż może być bardziej od empirji oderwanego? A jednak wszyscy opieramy się w tych rozważaniach na naszem doświadczeniu, na obserwacji zdarzeń zachodzących w świecie


— naszym świecie i naszej obserwacji. Prawda i fałsz nie istnieją na zewnątrz naszych głów. Bez języka, w którym je wypowiadamy, bez wrażeń zmysłowych, na których wszystkiego się uczyliśmy


— nie byłoby ani prawdy, ani fałszu. Rozgniótł niedopałek w popielniczce.


— Bez języka… Właśnie w tym języku! W tym języku, którym mówimy, nie ma prawdy ani fałszu.


— W języku, którym mówimy…


— zacząłem i urwałem, po raz tysięczny doświadczywszy tej jednej prawdy niełamliwej: że w języku, w którym mówimy, nie wypowie się wszystkich tych tragicznych kalectw i ograniczeń języka, którym mówimy. Nie da się nawet opowiedzieć, dlaczego pewnych rzeczy nie da się opowiedzieć.


— Nadal prześladuje cię antynomja kłamcy


— cmoknąłem z desgustu. Staje przed wami człowiek i mówi, że kłamie. Powiedział prawdę? Więc nie kłamie. Skłamał? Więc powiedział prawdę. Jaką wartość przypisać takim zdaniom? Skoro nie prawdy i nie kłamstwa.


— Pomóż mi!


— Alfred Tajtelbaum zastukał popielniczką w blat.


— Gdzie tu tkwi błąd?


— Zakładamy, że język ludzki w ogóle wiążą prawa logiki. Tymczasem jest na odwrót: to język krępuje logikę.


— Przykroić język do logiki


— ale to już nie będzie nasz język.


— Cóż z tego? Jeśli logika jest odbiciem obiektywnej rzeczywistości, a nie jedynie uświęconym przez tradycję przesądem żyjącym w naszych głowach


— to powinniśmy tu postępować tak samo jak fizycy, stopniowo przykrawający język matematycznego opisu świata do tego świata.


— Znaleźć taki język, w którym da się wypowiedzieć prawdę… To znaczy: w którym wszystko, co da się wypowiedzieć, będzie albo fałszem, albo prawdą. Mhm.


— Znowu zapatrzył się przez okno na pasaż śnieżny.


— Po pierwsze, w takim języku logicznym nie mógłbyś mówić o samym sobie. Ażeby ominąć antynomję kłamcy, musiałbyś wyrzucić poza język wszystkie stwierdzenia prawdy bądź fałszu o zdaniach tego języka. Parsknąłem.


— Więc znowu byłby to język nienadający się do wysłowienia prawdy.


— Nie! Powiedziałbyś, że śnieg pada


— machnął ku szybie


— lecz nie powiedziałbyś, iż rzekłeś prawdę, mówiąc, że śnieg pada. Nie w tym samym języku. Pojmujesz?


— Ale to z koleji nie bardzo przystaje do naszego świata. Czy rzeczywiście mamy w nim tylko prawdę lub fałsz?


— Aa, to inna para kaloszy! Kotarbiński ma rację: pewne twierdzenia mogą nie być ani prawdziwe, ani fałszywe, dopóki nie zaszły zdarzenia, o jakich mówią. Leśniewski jest ortodoks Laplace’a, tylko dlatego ma całą przyszłość za już ziszczoną. Ale zdanie „Car Mikołaj Drugi nie dożył swoich sześćdziesiątych urodzin” nie będzie ani prawdziwem, ani fałszywem jeszcze przez cztery lata. Lecz gdy już zdarzenia zajdą, i gdy owe twierdzenia staną się prawdziwemi lub fałszywemi, nie mogą z czasem przestać takiemi być.


— Bo ty patrzysz jak na proces, jak na jakąś logiczną maszynkę do mięsa, do której z jednej strony


— z przyszłości


— wpychasz nieforemne kawały mięcha zdarzeń, łupcup, przekręcamy je przez Teraźniejszość i z drugiej strony maszynki


— w przeszłość


— wychodzi mielonka logiczna w dwóch równo oddzielonych wstęgach: prawdy i fałszu.


— No, to się mniej więcej zgadza…


— A teraz zamróź to. Żachnął się.


— Co?


— Zamróź, zatrzymaj, zastopuj. Możesz być pewien tylko twojego Teraz. Cała reszta


— wszystko, co do Teraz przylega, lecz nie mieści się w jego granicach


— jest wątpliwa, istnieje tylko jako domysł zbudowany na Teraz, i tylko właśnie o tyle, o ile możesz się tego domyślić. Tajtelbaum patrzył na mnie już z politowaniem.


— Ty istotnie uważasz, że sądy o przeszłości czynimy prawdziwemi lub fałszywemi


— odkrywając ją? I że odbieramy im fałszywość i prawdziwość


— zapominając, tracąc wiedzę? Benek!


— Tak przecież się dzieje z sądami o przyszłości, co do tego się zgadzamy, nie? Bóg nie posługuje się logiką trójwartościową, bo On wie wszystko; Jego język jest językiem „taktak, nienie”. Jak powiada Pismo i doktor Einstein. A że ludzie mogą poznać tylko te zdarzenia, które dotykają ich Teraz… Co mam w takim razie powiedzieć o lutych? Ten na skrzyżowaniu dzisiaj… Powiedz mi: gdybyśmy postrzegali rzeczywistość zupełnie inaczej, gdybyśmy żyli w innej rzeczywistości, w innym nurcie czasu


— czy posługiwalibyśmy się tą samą logiką? Wiesz, że nie! Alfred zamówił kawę. Rozpiął kołnierzyk i nawet odchylił się na oparcie krzesła.


— Czyli bez kogoś, kto by tę prawdę wysłowił, nie można by stwierdzić, że świat istnieje, tak? Zdanie „Świat istnieje” nie będzie prawdziwe


— ani fałszywe


— dopóki ktoś go nie wypowie.


— Wcześniej w ogóle nie będzie takiego zdania, więc  jak to się zatem dzieje, że we wszystkich kulturach, we wszystkich czasach wszystkie języki tworzą te same kategorje prawdy i fałszu, ba!, że wszystkie odwołują się do zasady niesprzeczności?


— Bo nadal są to kultury ludzkie, zbudowane na doświadczeniu wchodzącem przez dwoje oczu, dwoje uszu, w małpim mózgu obracanem… Studjowałeś przecież biologję. Pomyśl: ile jest gatunków ziemskich w inne aparaty czuciowe obrośniętych, w innych środowiskach zasadzonych.


— Jakże więc: masz jedną, obiektywną logikę, zakorzenioną w samej rzeczywistości


— czy setki różnych logik zależnych od aparatu myślowego i czuciowego gatunku?


— A każda w innym stopniu i od innej strony zbliża się do logicznych zasad wszechświata.


— Ach! I według ciebie lute



— Nie postrzegają świata jak my. W innym świecie żyją.


— Masz na myśli świat w pełni deterministyczny? Bezwolne zwierzęta znające całą swoją przyszłość?


— Nie, nie, gdyby znał przyszłość, w ogóle by tamtędy nie lazł!


— O co zatem



— Zagadka: świat, który najlepiej opisuje logika Kotarbińskiego


— i świat opisywany przez moją logikę, w której tylko sądy o teraźniejszości są zamrożone: albo fałszywe, albo prawdziwe. Po czym odróżniłbyś te światy?


— Mhm, po płynności prawdy o przeszłości?


— Co to znaczy? Porozmawiaj z kimkolwiek o tysiąc dziewięćset dwunastym albo o powstaniu styczniowem.


— Co innego fakt, a co innego pamięć, opinja o nim.


— Pamięć!


— parsknąłem gniewnie.


— Taka pamięć to nie dar, lecz przekleństwo: ponieważ pamiętamy tylko przeszłość, i pamiętamy jedną przeszłość, każdy swoją, ulegamy złudzeniu


— także doktor Kotarbiński mu   uległ


— że zdarzenia minione pozostają na wieczność ustalone, zamrożone w prawdzie. I wszystkie logiki budujemy opierając się na tym złudzeniu.           Alfred w zamyśleniu zwijał i rozwijał białą chusteczkę.


— Po czym odróżniłbym te światy… Czyżbyś sądził, że są nie do odróżnienia? Ależ w twoim świecie istniałoby jednocześnie wiele przeszłości równie prawdziwychnieprawdziwych, podobnie jak w tej chwili istnieje wiele przyszłości naszego tu rendezvous: w niektórych ty wychodzisz pierwszy, w niektórych ja, w niektórych spotykamy



— Pan Tajtelbaum! Pan Gierosławski! Kogo widzą piękne oczy moje! Otóż i objawił się nam Miczka Fidelberg ze Stowarzyszenia Wzajemnej Pomocy Subiektów Handlowych Wyznania Mojżeszowego Warszawy, sekretarz Koła Socjalistów Warszawskich i pociotek Abiezera Blumsteina. Dobrze już podpity i obficie spocony pod świeżo krochmaloną koszulą, z twarzą alkoholowym blaskiem rozświetloną, aż mu się kinkiety odbijały na gładkich jagodach, niczym słońce na kopułach Soboru Aleksandra Newskiego


— gdy się nade mną pochylił, z chuchem ognistym prosto w mój nos wymierzonym, to jakby się reflektor gorący zapalił mi przed oczyma, jakby roztworzył się przede mną piec huczący. Miczka ważył blisko dwieście kilo, słusznego był również wzrostu. Kiedy się oparł o blat stolika, usłyszeliśmy trzeszczenie i trzask drewna, zagrzechotało szkło; kiedy się na powrót wyprostował, zaćmiły się za jego plecami neony uliczne.


— Uszanowanie, uszanowanie, niechże uściskam jeniuszy moich, panie Benedykcie, morda ty, nu



— Miczka, co ci? Zionął na mnie czosnkiem i skondensowaną euforją.


— No jakże! Nie słyszeliście?


— Capnął gazetę zmiętoloną i załopotał nią nad głową niczym sztandarem.


— Mierzow pobił Japońców pod Yule!


— Być to bardzo może, gazeciarze coś tam wykrzykiwali


— ale czemuż to akurat u ciebie rozkosz taką budzi?


— Będzie rozejm zimowy! Amnestyja wielka! Pójdą nowe ukazy o ziemstwach! Podatki w dół, ottiepielnicy w górę! O!


— Wygarnął z kieszeni rulon cienkich broszur agitacyjnych i wcisnął nam po kilka.


— Macie! Macie!


— A dobry komunista się cieszy z trjumfu Imperatora, ponieważ?


— Iiitam, trjumf


— trjumf czy klęska, cokolwiek, byle nie trzynasty rok wojny bez końca, celu i sensu. A teraz się ruszy!


— Ucałował mnie zamaszyście z prawej i z lewej i z prawej.


— Teraz się ruszy! Odwilż! Wiosna! Alfred odepchnął od siebie propagandę, otarł chusteczką usta i czoło, wyjął drugiego papierosa.


— Rewolucję najłatwiej zapalić od ognia wojny, nieprawdaż? Lud nie wyjdzie na ulice umierać za słowa i ideje, ale za chleb, pracę i parę kopiejek dniówki więcej


— owszem. Zatem im lepiej stoi gospodarka, tem wątlejsze szanse na powstanie ogólnorosyjskie. Przewlekła wojna dwóch mocarstw za  wsze daje nadzieję na krach ekonomiczny. Ale kto powstanie przeciwko zwycięskiemu Gasudariu Impieratoru w czas pokoju? Miczka przysunął sobie krzesło, poczem usiadł z przeciągłem westchnieniem, jakby z samowara parę spuszczono, pfffch!


— i już podwija rękawy koszuli, luzuje kołnierzyk, rozstawia szerzej nogi słoniowe, krzesło trzeszczy, Miczka Fidelberg nachyla się ku interlokutorowi, nadyma pierś, będzie własną tą piersią Rewolucji bronił.


— Tysiąc dziewięćset piąty!


— ryknął.


— Tysiąc dziewięćset dwunasty! Ile razy można, panowie! Ile razy te same błędy! Bolszewicy i eserowcy nigdy się nie nauczą, przynajmniej Bund poszedł już po rozum do głowy. Gdybyśmy mieli klasę robotniczą jak w Anglji czy Niemczech


— ale kto tu ma robić rewolucję, się zapytowywuję, chłopi ciemni? Jak narodnicy na tym wyszli, wiemy; łatwiej im zwerbować dla ideji agientów ochrany niż chłopstwo, lud przywiązany do ziemi sam jest klasą reakcyjną. Co z tego, że nawystrzelają carskich ministrów, zbombardują jenerałów? Jenerałów u cara mnogo!


— Znaczit, szto?


— przyłączacie się do struvowców i socjalistów dworskich?


— Plwam na nich!




— Plunął.


— Nie idzie o takie i owakie kamaryle, ale o Historję! Bo cała rzecz w tym, że w obecnym stanie kraju rewolucja nie ma szans powodzenia. Przekonaliśmy się na własnej skórze, dwakroć płacąc krwią robotniczą, w piątym i dwunastym właśnie, a też samodzierżca zdawał się wtenczas osłabionym wojnami japońskiemi i wszystko niby przemawiało na naszą korzyść. Ale tak samo nie zrobilibyście panowie rewolucji socjalnej w starożytnym Rzymie! Marks to dobrze wiedział: Historja toczy się podług żelaznych reguł logiki dziejów i nie można po prostu przeskoczyć jednego czy drugiego etapu


— toż nie od razu rodzi się motyl, trzeba wpierw larwy, trzeba kokonu.


— Lenin



— Lenin już tylko kąsa po łydkach szwajcarskie pielęgniarki.


— Miczka


— nachyliłem się ku zasapanemu Fidelbergowi


— czy ja cię dobrze rozumiem? Będziesz popierał burżuazję i kapitalistów, bo dopiero po nich może przyjść prawdziwa rewolucja proletarjatu?


— Musisz mieć proletarjat, żeby zrobić rewolucję proletarjatu! Chyba że uwierzysz w bagastraitielstwo albo mrzonki Bierdiajewa et consortes albo tych socjalistów narodnickich, co im Hercen i Czernyszewski na umie zakwitli i do dziś prawią o dziejowem posłannictwie Rosji i że nie trzeba wcale gonić Zachodu i powtarzać jego błędów, jeno bez burżuazji i mieszczaństwa, omijając meandry kapitalizmu, wyhodują tam sobie rdzennie rosyjski socjalizm z nieskażonego ludowego ducha wspólnoty, ech. Ruska mistyka! Co zaś mówi Trocki? Nawet gdy jakimś sposobem cudownym


— spisek Czterystu, szaleństwo władcy, katastrofa naturalna, nienaturalna


— nawet gdy jedno państwo wpadnie pod rząd ludu pracującego, zaraz wszystkie bliższe i dalsze   państwa starego porządku rzucą się na nie i rozbiją w drebiezgi, nie dozwalając socjalizmowi wyjść na dojrzałość silną. Musiałaby Rewolucja wraz objąć sobą państwa wszystkie, a przynajmniej ich większość, tę większość po mocy gospodarczej, militarnej mierzoną. Nie dość bowiem obliczyć historję jednego kraju; liczyć skutecznie można tylko Historję, to znaczy system dziejów wszechobejmujący, wszechregulujący. Czy widzą to panowie matematycy? Widzicie przecie! …Co więc należy zrobić? Otworzyć tę konserwę! Wciągnąć Rosję w dwudziesty wiek, choćby wbrew jej samej! Tak, tak: przemocą rozmrozić Historję! Rozmrozić Historję, powiadam! Najpierw Ottiepiel, potem Rewolucja! Ale nie Ottiepiel z nadania boskiego, z cyklów metafizycznych zesłana, lecz


— zacisnął piąchy maczugowate


— naszemi, człowieczemi rękami zrobiona! Z pracy, z rozumu, z nauki, z pieniądza! Ot


— odsapnął, dech na koniec łapiąc


— taki ja ottiepielnik nowy…


— Przestałem już śledzić perturbacje w Dumie


— czy trockiści nie są teraz w jakimś sojuszu taktycznym ze struvowcami i trudowikami stołypinowskiemi? Zresztą, na dobrą sprawę, co to wszystko zmienia? Jaka różnica dla Polaka? Taka władza rosyjska, insza władza rosyjska.


— Odrodzona Polska musi być Polską socjalistyczną! Będzie!


— No, ale to i tak się nie kalkuluje.


— Tajtelbaum zaciągnął się dymem tytuniowym.


— Jeśli wejdziecie w alianse skutkujące rozmiękczeniem polityki reakcyjnej, to właśnie utrudnicie robotę rewolucyjną: o to przecież chodzi, żeby carstwo i burżuazja uciskały proletarjat, nie? Uniosłem palec.


— Djalektyka, Alfred, djalektyka!


— Dlaczego zatem nie możemy się doczekać rewolucji także w Niemczech, w Anglji, w Ameryce?


— Się nie znają na ucisku, zapadnyje kapitalisty. Tylko Rosjanin umie tak uciskać słabych i biednych, żeby im nawet na życiu zależeć przestało.


— Co za bzdury gadacie!


— Miczka aż walnął piąchą w blat.


— Tam burżuazja trzyma się jeszcze silniej, bo miała więcej czasu, żeby się wkorzenić i okopać! Za to w Rosji


— w Rosji, w Królestwie od początku jesteśmy gotowi! Niech tylko Historja ruszy z miejsca, niech osiągniemy konieczne warunki


— rewolucja jest nieunikniona!


— Bo ja wiem… Z Piotrem Struve u steru rządu i socjalistami od dwudziestu lat zasiadającymi w Dumie…


— Może jednak lepiej liczyć na jakąś masakrę na froncie i zamieszki uliczne… I głód na wsi. Chociaż do tej pory umierają z głodu dosyć pokornie, szlachty ani czynowników nie rzezają, Pugaczowa nie pomną.


— Alfred skrzywił się sceptycznie.


— No i wojsko, wojsko przede wszystkiem


— nie jeden czy drugi okręt zbuntowany, ale pułki, armje.


— Które właśnie zaczną wracać do kraju.


— Gospodarka powinna ruszyć, to na pewno


— przyznałem.


— Chociaż nie wiem, czy akurat dla lichwiarzy to taka dobra wiadomość.            Fidelberg pacnął się w spocone czoło, co zabrzmiało jak soczysty klaps.


— Ach, panie Benedykcie, dziadek już



— O, właśnie, Miczka!


— rozpromieniłem się.


— Będziesz tak dobry i zapytasz starego, czy nie pożyczy mi w nagłej okoliczności życiowej choćby dziesiątaka? Czeka mnie długa podróż, wydatki



— Brońcie mnie, archanioły!


— Fidelberg podskoczył i, cofając się przez restaurację, machał przed czerwoną twarzą wielkiemi dłońmi, czyniąc znaki przeciw złemu.


— Mało to już mnie kosztowały takie pośrednictwa! A idźże! Alfred odprowadzał go wzrokiem.


— Naprawdę, Benek, nie musiałeś mi teraz oddawać, jeśli



— Atam! Zanim zdążą się upomnieć o zwrot, trzeba poprosić o następną pożyczkę


— cieszą się, że uszli z portfelem.


— No tak.


— Zdusił peta, zapiął marynarkę, podniósł teczkę.


— To kiedy wyjeżdżasz? Obracałem w dłoniach legalnąnielegalną bibułę Miczki, drukiem drobnym, niewyraźnym zapełnioną, z tuzinem artykułów wątpliwej ortografji, wykrzyknikami gęsto upstrzonych, z jedną karykaturą bohomazowatą i jednym wierszem Jesienina na dole ostatniej strony.


— Jutro.


— Na Syberję, powiadasz. Przez Tiumeń i Irkuck, tak?


— Co znowu?


— Nie, nic…


— Zawahał się, zamyślił.


— Kiedy dostałem tę nagrodę z Kasy Mianowskiego… Ich głównie finansują wschodnie fortuny, Polacy z Azji, z Kaukazu, z Dalekiego Wschodu. Czy ty byłeś wtedy na bankiecie…? Nie, chyba nie. Poznałem jednego z owych magnatów futer, złota, węgla i zimnaza, fundował kilka stypendjów dla młodych matematyków z Kongresówki, Bielecki czy Bielawski…


— No więc?


— Rozserdecznił się przy wódce, aż myślałem, że drzewo rodowe zacznie mi recytować; ledwom się go pozbył, taka natura, nieba ci przychyli i w gardło wepchnie. Przysyła mi na każde święta niewymownie brzydkie kartki z powinszowaniami i obiecuje, że jak znowu zawita do Warszawy… Taak, znajdę jego adres, napiszę ci list polecający. Może się na coś przyda. Pociąg odchodzi z Terespolskiego?


— Mhm.


— Głowa do góry! Nie daj się lutym, Benek! Nie daj się Lodowi! Przygryzłszy język, składałem broszurę w gieometryczne figury, Jesieninem do wierzchu.


 Śnieżysta równina, biały krąg Księżyca,


 Pod lodem zamknięta cała okolica,


I zachodzą nas wkrąg mroźniki nieludzkie.


 Zasnąć tu? Zamarznąć? Śnię o Rewolucji.






O palcu pana Tadeusza Korzyńskiego

Nie wobec każdego wierzyciela można sobie pozwolić na taktykę, która się sprawdza wobec Abiezera Blumsteina; nie wobec każdego warto tak postępować. Prosto od Herszfielda poszedłem na Bielańską, do domu Korzyńskich. Zastałem pana, poproszono mnie do salonu. Długo czyściłem buty ze śniegu i błota pod okiem pokojowego, zanim wpuścił mnie na parkiety i dywany. Przeszliśmy z jasno oświetlonej sieni po szerokich, drewnianych schodach na pierwsze piętro. Pachniało cynamonem i wanilją. Z głębi korytarza słyszałem głosy kobiece i chyba głos Stasia. Tu paliły się lampy gazowe, ale w salonie nie zaciągnięto jeszcze na oknach rolet drelichowych ani stor z angielskiego kretonu. Pod ciemnem niebem zasnutem śniegowemi chmurami łatwo zapomnieć, że w istocie mamy lato, że Słońce wschodzi i zachodzi w porach letnich. Przez aurę zimową nie przedostaje się do ziemi tyle ciepła i światła, ile w lipcu powinno, niemniej to nadal jest słońce lipcowe


— wystarczy spojrzeć, pod jakim kątem uderza przez chmury, jak odbija się od śniegu, jakiemi kolorami szyby maluje. Okna salonu wychodziły na zachód i panował tu przedziwny półmrok zimowoletniego wieczora, szara jasność. Tadeusz Korzyński wyglądał na ulicę


— stąpałem cicho po grubym dywanie, ale musiał mnie usłyszeć


— odwrócił się, wskazał wyściełane czerwonym rypsem krzesła.


— Coś się stało, panie Benku? Zazwyczaj przychodzę do Staszka we wtorki, czwartki i soboty.


— Ja nie w sprawie lekcyj, proszę pana.


— Wyjąłem plik rubli; wcześniej już odliczyłem dokładną sumę.


— Muszę zwrócić zaliczkę.


— Nie poruszył się ani nie wyciągnął ręki, więc położyłem ruble na stole.


— Bardzo przepraszam, polecę panu innego tutora.


— Czy Staś


— Nie, skądże, to nie ma nic do Staszka. Czekał, z rękoma założonemi za plecami, wyprostowany, w ciasno skrojonym surducie tout jour. Stał między dwoma wysokiemi oknami, na tle zwierciadła w złoconych ramach


— sylwetka mężczyzny lub ciemne odbicie sylwetki w lustrze, nie do odróżnienia. Światło zimowego lipca obkreślało go z lewa i z prawa, jak figurę świętego na witrażu. Czekał w milczeniu, potrafił tak czekać długie minuty. Czułem, jak wargi rozciągają mi się w przymilnym uśmiechu: kauczuk, legumina, smalec roztapiany na gorącej blasze.   Opowiedziałem mu o ojcu, piłsudczykach, wyroku i Syberji. Milczał dalej. Opowiedziałem mu o wizycie na Miodowej i bilecie do Irkucka. Milczał. Opowiedziałem mu o ojcu i lutych. Milcząc, wyszedł z salonu bocznemi drzwiami. Siedziałem z dłońmi splecionemi na kolanach, przede mną na stole


— czerwone dieńgi, nade mną na ścianie


— huzar i panna z kwiatami, wkoło


— profuzja bibelotów delikatnych i rodzinnych memorabiljów państwa Korzyńskich. Wielki zegar stojący wybił ósmą. Pan Korzyński wrócił z księgą pod pachą i szkatułką w dłoni. Zawołał na służącą, żeby zapaliła lampę. Usiadłszy przy stole, przypatrywał mi się chwilę spod grubych brwi; lewą, zdrową ręką, ozdobioną masywnym sygnetem z okiem w trójkącie i Słońcu, gładził machinalnie wieko szkatułki, pokrywały je zawiłe symbole roślinne. Gdy służąca zamknęła za sobą drzwi, otworzył księgę. Był to album z fotografjami.


— Nie znałem twojego ojca, młodzieńcze, ale wiedz, że nie przez przypadek zostałeś mi polecony na nauczyciela Stasia. Staramy się pomagać rodzinom starych towarzyszy. Napisał o tobie znajomy znajomego; ja napisałem znajomym. Przerwał. Opuściłem wzrok.


— Chyba się już trochę domyślałem



— W tysiąc dziewięćset dwunastym


— podjął, wchodząc mi w słowo


— brałem udział w akcji odbicia towarzyszy z ZWC transportowanych na Jekaterynosław i Sewastopol, na Procesy Czarnomorskie. Jak pan zapewne wie, akcja się powiodła, ale z tym większym uporem nas potem ścigano. Rozdzieliliśmy się; miasta nie były bezpieczne; większość z nas próbowała się przedostać do Galicji, wielu wyłapano. Mój oddział wybrał kierunek na Rumunję, w końcu został przegnany przez Kresy i odcięty nad Dniestrem, uciekaliśmy trzeci tydzień, był już październik i wiedzieliśmy, że Piłsudskiego schwytano, rewolucja w Rosji padła, a Japończycy cofają się na całym froncie. Chodziło teraz o to tylko, żeby zgubić kozaków; na koniec sami prawie się zgubiliśmy. Jechaliśmy w step, z dala od ludzi. Wioski widać było z daleka po dymie na niebie. Na tamtą natknęliśmy się po zmierzchu i z zaskoczenia. Sądziliśmy, że i tak nas zobaczyli, a że potrzebowaliśmy prowiantu… Nędzny chutor, kilka chałup, po prawdzie ziemianki, lepianki. Nigdzie ognia, żadnego dymu, żadnych świateł, i cisza, taka cisza stepowa, że ciarki po człeku przechodzą, ani pies zawyje, ani bydło zaryczy, ani wóz zaskrzypi. Nic. Wjeżdżamy, kurki odwiedzione. Zaraz widać, że coś jest na rzeczy, bo ni jedna chałupa nie stoi prosto: ściany pochyłe, drzwi z futryn wypchnięte, obsunięte dachy. Ze sprzętami tak samo, jakby je kto wypaczył na imadle, deski krzywe, koła koślawe, słupy rozpękłe. Jedziemy do studni


— studnia zawalona. Patrzymy do zagród. Bydlęta martwe, tylko muchy się roją nad truchłami. Zaraza, ktoś szepcze. Dowódca   każe sprawdzić, co z ludźmi. Patrzymy do chałup. Z ludźmi to samo, trupy. Odganiamy muchy. Twarze, jakby się wszyscy potopili, rozpuchłe, rozmiękłe. A przytem czerwone i czarne niczym od oparzeń. Objeżdżamy wioskę, patrzymy po ziemi. Idzie ślad z północy na południe, szeroki na cztery wozy: ziemia rozkopana, wywrócona, rozryta, ale nie od orki, jeno jakby się sama rozsypała, rozmyła, rozumiecie, nie ma śladu narzędzia. Nawet kamienie na tym trakcie są rozłupane, żwir pomiażdżony. Patrzymy po sobie. Na południe, mówi dowódca. Jedziemy


— ale noc, trzeba stanąć. Rano zaraz ślad się urywa. Jest, a potem nie ma


— pośrodku stepu, miejsce jak miejsce, ale tu ziemia wywrócona, a kilkanaście kroków dalej już trawa się zieleni. Północ, mówi dowódca, nazad. Jedziemy. Mijamy wioskę, ślad jest wyraźny, można iść kłusem. Po południu, jakieś trzydzieści mil dalej, widzimy to na horyzoncie. Zaraz robi się zimno. Jeszcze trochę i oddech zamarza na ustach. Luty, miarkujemy. Pamiętacie, w tysiąc dziewięćset dwunastym na zachód od Buga o lutych tylko się słyszało. Luty, mówimy sobie, i sznurujemy kurty, obwijamy się płaszczami, popędzamy konie. Potem dopiero, jak wróciłem do Królestwa i poczytałem gazety z Galicji, zrozumiałem, co to było. Królewiecka eskpedycja znalazła wtedy podobne w Wielkim Księstwie Finlandzkim, w guberni nylandzkiej. Pierwsze soplicowo. Obrócił album ze zdjęciami w moją stronę. Teraz, gdy paliła się na stole lampa, wszystko, co znajdowało się poza kręgiem jej blasku, kryło się w podwójnych cieniach; raz spojrzawszy w plamę światła, całe zewnętrze oddawało się we władanie nocy. Za to tu, w świetle, przedmioty były bliższe, cieplejsze, przyjazne człowiekowi, same podsuwały się pod dotyk, podnosiły ku oczom. Wyciągnąłem rękę po album. Ręka Tadeusza Korzyńskiego, prawa, ta zdeformowana, wskazywała fotografję na pierwszej karcie. Ośmiu mężczyzn pozuje do zdjęcia, stoją w polu z karabinami w dłoniach lub opierając się o lufy, w szeregu. Kurtki przypominają szare mundury Strzelców, ale reszta


— reszta przypomina łachmany. Zarośnięci, lecz o czystych twarzach. Nie uśmiechają się. Jest dzień, nad nimi jasne niebo. Za nimi


— masyw lśniącej bieli. Czarny kikut wskazuje kolejne fotografje. Tu już widać samo soplicowo. Rozciąga się na pięćdziesiąt metrów, może więcej. Fotografja nie jest najwyższej jakości, ktokolwiek z nich zabrał ze sobą aparat, nie zabrał z pewnością sprzętu najlepszego. Nie mógł też ująć soplicowa w panoramie z góry, to równina bez większych wzniesień. Są tylko ujęcia z wysokości człowieka, z siodła może, i tylko ujęcia warstw zewnętrznych. Nie jest to budynek ani rzeźba ani żywy organizm. Lute wchodzą w to i wychodzą, ale równie dobrze można powiedzieć, że soplicowo ich połyka i wypluwa. Tak samo nie sposób rzec, czy wiszące nad miastami Azji i Europy gniazda lutych to po prostu miejsca, gdzie kilka, kilkanaście lutych zmroziło się razem


— czy też coś więcej, coś zupełnie innego.   Soplicowo jest tym w stosunku do gniazda, czym gniazdo w stosunku do pojedyńczego lutego. Lecz w przypadku soplicowa wiemy już z pewnością, że stanowi ono coś ponad proste złożenie lutych. Na zdjęciach uwieczniono uwięzione w lodzie fragmenty rolniczych sprzętów, przedmioty domowego użytku, pół stołu, garniec, ikonę, ułamek kowadła, i rzeczy mniej trwałe, placek zbożowy, wiązkę cebuli, pęto kiełbasy, i części ciał, zwierzęcych oraz ludzkich, i ich organy wewnętrzne, i obiekty, których zupełnie się nie da na tym czarnobiałym obrazie rozpoznać. Formacje lodu zdają się korespondować swym kształtem z zamkniętemi w nich rekwizytami. Wyrastający z ziemi pochyły sopel, w którym wisi nad równiną ćwiartka otyłej kobiety, zwieńczony jest dziwną karykaturą ludzkiej stopy. Odbijające się w lodzie stepowe słońce zamazuje jednak szczegóły soplicowa białemi refleksami.


— Bez szkła powiększającego nie zobaczysz, ale ten tu fragment


— szpon, który kiedyś był kością palca wskazującego, dotyka fotografji


— to coś jakby twarz, z drugiej strony ma nawet warkocz, tylko że całe jest rozciągnięte w pionie, zobacz, nos, usta. Tu, tu. Siedem metrów, co najmniej. Pokazuje następne zdjęcia. Nachylam się, prawie dotykając nosem albumu. Światło lampy ogrzewa mi twarz i kark.


— Więcej fotografij nie mamy, kamera nie wytrzymała mrozu. To miała być kronika wolności, nie panopticum lodu. Zamyka księgę. Na powrót siadam prosto; dłonie pozostają w kole drżącego blasku


— cofam je, gdy Korzyński obraca na nie oczy.


— Dalej, za tym fragmentem


— podejmuje, odchrząknąwszy


— była zatoka, to znaczy przerwa w lodu formacji zewnętrznej i wyłom prowadzący do jego wnętrza, niby korytarz między białemi ścianami. Chciałem spróbować tam wjechać, przynajmniej zobaczyć, co się kryje w soplicowie, jeśli kryje się cokolwiek więcej niż to, co już widzieliśmy. Dowódca zabronił. …Wtedy, za wlotem korytarza, w drugiej ścianie, ścianie wschodniej, zobaczyliśmy tego młodzieńca uwięzionego w lodzie. Nie ma fotografij, musisz zawierzyć mojej pamięci. Był pogrążony w soplicowie aż do żeber. Ale nie uwiązł w pozycji stojącej, raczej leżał


— jakieś trzy metry nad ziemią. Nad nim jeszcze zwieszał się czub zmarzliny z zamkniętą w nim połówką garncarskiego koła; cały ten masyw był z grubsza półkolisty. Na młodzieńca w lodzie od razu zwróciliśmy uwagę, ale dopiero jak ktoś krzyknął: „Oddech!”, zobaczyliśmy obłoczki pary przed sinem obliczem, pod zwieszoną na pierś głową zakrytą włosami w szronie. Żył. Oddychał. …Rozkuć soplicowo! Ledwo mogliśmy się na tyle doń zbliżyć, by dotknąć nieszczęśnika, mróz szedł ostremi falami; głębszy wdech i dusza w człowieku zamarza. Ktoś strzelił w ścianę, metr pod uwięzionym. Kula ugrzęzła w lodzie; nawet rysa się nie pokazała. Co robić? Dowódca kazał rozpalić ognisko   pod chłopcem. Zwieźliśmy drewno i chrust. Dzięki temu można było stać tam przez dłuższą chwilę, podprowadzić do ściany konia. Miałem jeszcze odrobinę samogonu, chciałem z siodła napoić nieszczęśnika. Wciąż był nieprzytomny, zwisał tam bezwładnie. Nie mogłem otworzyć mu ust, a wlać do gardła trunku nie było jak, głowę miał opuszczoną w dół, na ile było to możliwe w zgodzie z anatomją; leżał w tym lodzie plecami do nieba, twarzą do ziemi, jak przytrzaśnięty przeźroczystemi taflami od dołu i od góry, zanim zdążył się był spomiędzy nich wyczołgać. Wówczas zmiarkowałem, że w najlepszym razie podarujemy mu kilka godzin życia więcej


— albo skrócimy męki, czy to byłoby wyjście gorsze? Jeśli istotnie miałby odzyskać przytomność przed śmiercią… Ginący od mrozu zazwyczaj po prostu zasypiają, ponoć nie są świadomi nadchodzącej śmierci, tak mi mówiono. Po cóż więc go budzić? Połowę organów wewnętrznych, jelita, wątrobę, trzustkę, nerki, ma już najpewniej zmienione w twarde grudy lodu. Co oddycha


— nie człowiek


— trupowi też jeszcze rosną paznokcie i włosy. …Przesunąłem dłonią po jego piersi (był w szorstkiej koszulinie konopnej), by sprawdzić, dokąd sięga życie. Dłoń


— tu Tadeusz Korzyński uniósł prawą rękę ku umbrze lampy i rozcapierzył przed nią czarne kikuty


— osunęła się ku lodowi, może koń poruszył się pode mną, może straciłem orjentację w ogłupiającem zimnie… dotknąłem lodu. Przymarzłem. Musiałem strasznie krzyczeć, mówili mi, że darłem się niczym obdzierany ze skóry. Prawda, skóra odchodziła od ciała jak darty papier. Koń się spłoszył, skoczył od lodu i od ogniska. Spadłem. Palce


— poruszył przed lampą tym, co z nich pozostało, jakby igrając rzucanemi cieniami


— pozostały w lodzie. Spadłem na sopel, wybiłem sobie kilka zębów, rozciąłem skórę. Ot, i blizna. Pochylił się ku mnie, uśmiechnięty. Blizna wykrzywiała się na jego obliczu symetrycznie do pozbawionego radości uśmiechu, gruba krecha jak ślad po pojedynkowej kuli.


— Odciągnęli mnie. Obwiązali rękę. Mróz spiekł rany. Napoili tą wódką, którą chciałem napoić chłopca w lodzie. Spałem. Rano młodzieniec już nie oddychał, ciemny szron zarósł mu powieki, nos, usta. Poszedłem tam z wysoką pochodnią, wypaliłem palce z lodu, odpadły po kilku minutach. Cały kciuk, kawałki trzech innych. Przez noc zdążyły głęboko wmarznąć w soplicowo. Czy odcisnęłyby się w nim także ich kształty? Przyjrzałem się kciukowi. Został odgryziony, ślady były wyraźne, rozszarpany mięsień u podstawy i jeszcze tkwiący w nim, wklinowany między kość i chrząstkę, ząb, mój ząb trzonowy, który straciłem przy upadku. Tadeusz Korzyński otworzył japońską szkatułkę lakową. W niej znajdowało się zamszowe zawiniątko o kształcie i rozmiarach cygara. Wyjął je, poczem delikatnie rozsupłał materjał. Kciuk wyglądał jak zmumifikowany, spetryfikowany


— jednolicie czarny, prosty, z paznokciem wtopionym w skórę, mocno i gładko naciągniętą. Pan   Korzyński przeturlał go na zamszu, obracając ku woskowemu światłu lampy naftowej drugą stronę podstawy palucha, gdzie


— aż się nachyliłem nad stołem


— gdzie z ciemnej kości wystawał żółty korzeń zęba. Zegar domowy wybił pół do dziewiątej. Pan Tadeusz zaśmiał się cicho. Spojrzałem na niego pytająco


— czy objaśni teraz żart? Nie żartował, sam spoglądał na kciuk z ponurem zamyśleniem.


— Szukałem tych wybitych zębów w trawie i błocie i śniegu, ale nie znalazłem. Po powrocie zdałem o wszystkim relację mojemu mistrzowi, przekazałem zdjęcia. Bracia z Francji bardzo się już interesowali lutymi, zostałem poproszony o zbieranie dalszych informacyj. Z początku Rosjanie nie nakładali w guberniach frontowych Lodu takiej nań cenzury. Nie mogłem poświęcić temu zajęciu wiele czasu, ale odkąd lute dotarły do Warszawy…


— Podniósł wzrok na mnie.


— Co dokładnie powiedzieli ci o ojcu? Powtórzyłem mu. Pokręcił głową.


— Rozmawia… Zimownicy


— ci, co przeżyli bliskość lutego


— to zazwyczaj po prostu biedacy, którzy mieli szczęście w nieszczęściu po tym, jak zasnęli na ulicy pijani. Ministerjum Zimy wykorzystuje ich i opłaca, żeby utrzymywali w mieście porządek po lutych, skoro ten dotyk uodpornił ich na zimno.


— Może też być inaczej, może być na odwrót.


— Proszę?


— Nachylił się ku mnie sztywno, znowu zanurzając ściągnięte oblicze w obłoku żółtego blasku ponad ciemnym blatem.


— Mówię


— zająknąłem się


— mówię, że to jest fałszywe rozpoznanie. Wiemy tyle, że ci, co przeżywają, są wyjątkowo odporni na mróz


— no ale właśnie nie przeżyliby, gdyby odporni nie byli, prawda?


— Nie jestem pewien, do czego


— Czy katorga też czyni sybiraków nadzwyczaj odpornymi i wytrzymałymi? Czy też po prostu ci mniej silni nie wracają, więc nie bierzemy ich w ogóle w rachubę? Być może nie ma żadnej cudownej zmiany


— jeno selekcja. Wyprostował się, na powrót niknąc w cieniu.


— Tak, rozumiem, ma pan rację.


— Przyczyna i skutek to iluzje słabego umysłu


— mruknąłem pod nosem. Oddychał powoli w półmroku.


— Panie Benku


— podjął po chwili łagodnie


— nawet jeśli pana ojciec jest zimownikiem… Po prawdzie, nie wiem, co gorsze. Niech pan posłucha. Dlaczego to panu opowiadam. Wiosną dwudziestego pierwszego doszła mnie wieść, że ktoś poszukuje ochotników do ciśnięcia bomb w gniazdo lutych. Zamknęła go ochrana: ten eserowiec, który miał mu sporządzać bomby, okazał się ochrany agientem. Ale już się ponoć zgłosili chętni, utrzymujący, że są w stanie tak podejść do gniazda, ba, włożyć bombę do środka, i że zrobią to za stosowną opłatą, marcynowcyrenegaci. Wtedy to usłyszałem o sekcie świętego Marcyna. Idą w uścisk lutego z zamysłu. Umierają, oczywiście, zmrożeni   na śmierć. Są stopnie, progi wtajemniczeń, progi szaleństwa raczej. Na ile się zbliży taki wyznawca. Dwa metry. Metr. Na sekundę; czy zdzierży dłużej. Można wstrzymywać oddech, to pomaga, jeśli powietrze od lutego nie wchodzi ci do płuc. Podejdziesz za blisko i weźmiesz wdech głęboki


— padasz trupem, serce staje. Oni się w tym ćwiczą. Biorą kąpiele w przeręblach. Śpią w śniegu. Spowalniają krew w żyłach, spowalniają tętno. Poruszają się powoli, nie mówią, nie jedzą, przyjmują tylko płyny, regularnie upuszczają sobie krew, regularnie lód łykają. Ponoć należy do nich także Rasputin


— dla umartwienia w Newie pod krą pływa. Ponoć marcynowcy najwyższego wtajemniczenia naprawdę dotykają


— nie soplicowa puste, ciepłe, ale samych lutych. Nikt takowych mistrzów Zimy nie spotkał. Może żyją tam, na Syberji. …Powiadasz, że Filip Gierosławski rozmawia z lutymi. Tak ci rzekli.


— Zawinął kciuk martwy w miękki materjał, schował do szkatułki.


— Jeśli nie musisz, jeśli masz wybór… być może rozsądniej by było, gdybyś sobie oszczędził tego spotkania. Wstał.


— A pieniądze zabierz.


— Dziękuję. Różne taktyki skutkują wobec różnych wierzycieli. Są i tacy, wobec których najlepiej sprawdza się szczerość.






O ciemności oślepiającej i innych niejasnościach

Luty nadal wisiał nad Marszałkowską. Zajrzałem do „mleczarni” na rogu, ale Zygi nie zastałem. Przełknąłem szybko ziemniaki z koperkiem, kefirem popijając. Wypełniające jadłodajnię gorące, wilgotne powietrze


— tłusta mgła


— wciskało się do płuc, nasączało ubranie zapachami taniej kuchni. Drapiąc się pod kożuchem, pomyślałem, że być może osiągnąłem już ów stopień abnegacji, gdy czując cudzy, nie czuję odoru własnego. Te spojrzenia i uśmieszki czynowników Zimy… Czy i Tadeusz Korzyński nie odsuwał się dyskretnie ode mnie, nie odchylał od stołu? Potrafię nie zauważać, czego zauważyć nie chcę; potrafię się uśmiechać przez smród. Poszedłem do łaźni pod Messalką. Niedawno odnowiono wychodzącą na kościół Świętego Krzyża elewację wysokiej kamienicy, w witryny frontowych biur wstawiono marostiekłowe witraże w mrożonem zimnazie, bliźniacze łaziebnym. Sylwetki przechodniów odbijały się w kolorowem szkle, przepływając falami, niby egzotyczne obrazy podmorskiego życia, dziwna flora i fauna pod przebarwioną taflą wody


— palta, szuby, kożuchy, etole, mufki, peleryny, kapelusze, meloniki, czapy, twarze jasne, twarze z zarostem czarnym, owinięte szalikami, w binoklach… Przystanąłem. Tam: melonik, błękitne oczy pod czarnem rondem, gładkie lica


— odwróciłem się


— zniknął między ludźmi.   Przywidzenie, czy rzeczywiście był to Kirył z Miodowej? A jeśli nawet


— dlaczego od razu zakładać, że Kirył mnie śledzi? Po cóż miałby? I czemu on, a nie jakiś anonimowy szpicel ochrany? Nie chciało mi się w to wierzyć. Mocząc się w gorącej wodzie, powtarzałem w myślach słowa opowieści Korzyńskiego. Zdjęcia robiły mniejsze wrażenie niż słowa właśnie


— widziałem już niemało zdjęć lutych, ich gniazd i nawet soplicowów, w gazetach austryjackich i pruskich; zresztą jeszcze za Stołypina Gebethner & Wolff wydało poświęconą im monografję autorstwa peterburskich przyrodników, Ministerjum Zimy nie skonfiskowało całego nakładu, tam były fotografje znacznie lepszej jakości. Ale zmrożony na czarno paluch Korzyńskiego z wbitym weń zębem


— kciuk, którego nie odgryzł


— lecz który odgryzł


— Z drugiej strony, może być to zwykła przypadłość ludzi starych: połyka ich własna pamięć, coraz mniej żyją tym, co doświadczane na co dzień, coraz bardziej tym, co pamiętane. Szala przeszłości przeważa szalę teraźniejszości i przyszłości, i zdarza się, że w odpowiedzi na pytanie o pogodę za oknem człowiek opisuje burzę zapamiętaną z dzieciństwa


— po raz piąty, dziesiąty


— nie zdając sobie nawet sprawy z powtórzeń; bo że już rzecz opowiadał


— tego właśnie nie pamięta. Ile razy opowiadał swoją historję Tadeusz Korzyński? Zawsze zapewne w ciemnym pokoju, po zmroku, przy jednej zapalonej lampie, w ciszy. Ile razy wyjmował szkatułkę i pieczołowicie rozwijał miodowy zamsz? Nie ma fotografij, musisz zawierzyć mojej pamięci. Zwykła przypadłość ludzi starych. Na pewno ma ponad pięćdziesiąt lat. Przypomniała mi się matka Fredka Welca, niewiele przecież starsza. Od śmierci Fredka jej pamięć zatrzymała się jak widok w fotoplastikonie, nie przesuwa się do przodu, nie akumuluje nowych obrazów


— nie akceptuje świata, w którym Fredka nie ma pośród żywych. Jest to rodzaj dobrotliwego obłędu, który u schyłku życia często dotyka ludzi ufnych, pogodnych i łagodnego serca. Nigdy nie kładzie się spać przed północą, potem za to podrzemując przez większość dnia; wiedziałem, że mnie przyjmie. Zazwyczaj zachodzę do niej właśnie w drodze od Korzyńskich


— jak minął dzień, jak się pani czuje, pani Marjo, czy gospodarz nie zapomniał znowu przynieść węgla, a te parę rubli to od Fredka, sam nie mógł, niestety, jutro przyjdzie na pewno, był przecież wczoraj, prawda? Otworzyła mi, ledwo zapukałem, jakby czuwała przy drzwiach albo wypatrywała mnie przez okno. Gosposia wróciła już do Niemców, którzy wynajmowali sześciopokojowe mieszkanie na czwartem piętrze; do wdowy zachodziła tylko na dwietrzy godziny. Resztę dnia pani Welc spędzała w samotności. Nie opuszczała kamienicy. Czasami przychodzili do niej sąsiedzi lub sąsiadów znajomi


— wróżyła im z kart, z ręki, objaśniała sny. Cóż innego pozostaje na starość kobiecie z dobrego mieszczańskiego domu? Plotkować, na tamburku haftować, swatać młodych, wspominać młodość własną. Kie  dyś wywróżyła mi, że poślubię kobiet pięć czy sześć, spłodzę czterech synów i zgromadzę fortunę światową, na dodatek młodo bardzo umierając.


— No niechże pan wejdzie, panie Benku, zaleję herbatkę, znowu mróz okrutny, widział pan te chmury na zachodzie, w nocy spadnie taki śnieg, że



— Ja tylko na chwilkę, jutro nie będę mógł, więc



— Rano wstąpił na śniadanko Fryderyk, zostawił coś dla pana, proszę, tam, na kredensie.


— Ach, Fryderyk… tak. Pani Welc wciągnęła mnie z przedpokoju do saloniku prawie przemocą, drobna, lekko przygarbiona kobieta w czarnej sukni, czarnym czepku, cała w czarnych koronkach


— od dziewięciu lat nosiła żałobę po inżynierze Welcu, który zszedł był na zapalenie płuc podczas pierwszej zimy lutych. Ucałowałem suchą, pomarszczoną skórę jej dłoni (pachniała rumiankiem i naftaliną). Zaraz wyrwała się z uśmiechem i podreptała do kuchenki. Paczuszka na kredensie była wielkości portcygara. Rozwinąłem papier. Wiener Spielkartenfabrik


— Ferd. Piatnik & Söhne. Talja kart, używana. Fredek przeważnie grywał Piatnikami, kupował po pół tuzina talij naraz, tych tańszych.


— Skąd pani to ma?


— spytałem, gdy wróciła z herbatą i ciasteczkami na tacy.


— Co, karty?


— spojrzała bystro.


— A mówiłam mu, żeby przestał się hazardować, nic dobrego z tego nie będzie, doprawdy, panie Benku kochany, nie mógłby mu pan jakoś do rozumu przemówić, z pana jest taki rozsądny młody człowiek, a Fryderyk, mój Boże, żeby on się w swojego świętej pamięci fatra wrodził, ale nie, to chyba po babce Horacji ma, dobre serce, ale lekkoduch i roztrzepaniec


— jak wie, że nikt go nie pilnuje, to zaraz słucha, co mu tam zły duch podszeptuje… Skąd ona wzięła tę talję? Pewnie znalazła w rzeczach po synu


— akurat dzisiaj? czy też czekała z nią


— na co? Schowałem karty do kieszeni kożucha. Sięgnąłem po pugilares, odliczyłem dwadzieścia rubli, po namyśle jeszcze pięć.


— Pani Marjo, muszę je zwrócić Fredkowi, byłaby pani tak dobra i przekazała mu je, jak zajdzie następnym razem? Wyjeżdżam na parę tygodni, proszę się nie niepokoić, że nie



— Ucieka pan do słońca, na wieś, co, panie Benku?


— Odmierzyła z dzbanuszka łyżeczkę miodu.


— Wcale się wam nie dziwię, doktor też mi mówił, że to niebezpieczne dla mojego zdrowia, i żebym się przeprowadziła z Warszawy, ale dokąd miałabym się przeprowadzić, i czy to warto, mnie i tak niewiele życia już zostało, ale wy, młodzi, rzeczywiście, skończył się już semestr na uniwersytecie?


— Cesarski przerwę wakacyjną ma w zimie. Pani Marjo



— To gdzie pan jedzie?   Zacisnąłem zęby.


— Odwiedzić ojca. Zamrugała, speszona.


— A nie mówił pan, że ojciec pański nie żyje…?


— Jakże, nic podobnego. Żyje. Jeszcze. Chyba.


— Ach. Przyglądała mi się uważnie, przechyliwszy kościstą głowę w czarnym czepku, z łyżeczką z miodem wpółuniesioną do ściągniętych w zamyśleniu warg. Teraz powinienem był odwrócić się i wyjść


— uciec


— nie zważając na jej prośby i błagania. Tylko że ona właśnie milczała


— patrzyła na mnie szeroko otwartemi oczyma, jakby czekając znaku jakiegoś


— zawieszona w powietrzu dłoń drżała coraz wyraźniej. W końcu odłożyła łyżeczkę i cmoknęła głośno.


— Ale czego ty się tak boisz, synku? Uśmiechnąłem się niepewnie.


— Chodźno


— skinęła zachęcająco


— no chodź, nie zjem cię. Złapała mnie za rękę.


— Pokaż. Zdążyła tylko wyprostować mi palce i pokręcić głową nad obgryzionemi do krwi paznokciami; zanim obróciła mi dłoń wnętrzem do góry, wyrwałem się.


— Nie puszczę cię tak


— sarknęła, wstając.


— Chcesz, żebym się zamartwiła na śmierć? Fryderyk też mi nic nie mówi, nigdy mi nic nie mówicie. Gdyby Wincenty, świeć Panie nad jego duszą, mnie posłuchał i nie chodził wtedy na Pragę



— Nie mam czasu na te pasjanse!


— Ćśśś, dziecino, zaraz sobie szybciutko wszystko wyjaśnimy


— wyjaśnimy, objaśnimy, odciemnimy


— zaraz zobaczymy, lux in tenebris, już, już.      Nucąc raźno pod nosem, pani Marja wyjęła z kredensu słoiczek z czarnym ogarkiem, uprzątnęła ze stołu tacę z filiżankami i spodeczkami, koszyczek z zasuszonemi kwiatkami, robótkę i włóczkę do robótki, a także zwitek rubli, poprawiła koronkowy obrus i przestawiła lampę na przysadzistą komódkę, która za ornamentowemi drzwiczkami kryła zepsuty orkiestron. Wyjąwszy ogarek, usadziła go pośrodku stołu na odwróconej przykrywce słoika. Poczem ujęła mnie za rękę, za rękaw kożucha i pociągnęła energicznie naprzeciw okna.


— Tu


— oznajmiła, ustawiwszy mnie jakiś metr od ściany pokrytej wyblakłą tapetą o wzorze z trzcin i żurawi.


— I proszę się nie ruszać, no, bardzo proszę.


— Mruknąłem coś na znak zgody. Stałem tam z dłońmi wciśniętemi w kieszenie kożucha rozpiętego, z nogą cofniętą do kroku ku drzwiom. Wróciła do stołu. Pośliniwszy opuszki palców, skręciła między nimi czarny knot ćmieczki, skręciła, wyprostowała i aż zamruczała z zadowolenia. Bawiła się doskonale, nie miałem wątpliwości, dla takich chwil żyła. Przysunęła pło  nącą zapałkę do knota. Widziałem panią Marję z boku, pochyloną nad mahoniowym stołem, jak ostrożnie sięga ku ćmieczce od góry, płomień niemal dotykał jej palców. Rozległ się cichy trzask, niczym pęknięcie drobnej kości albo uderzenie rzemienia o drewno, i ogień przeskoczył na ćmieczkę, w ułamku sekundy odwracając barwę. Pokój wypełniła jaskrawa ciemność. Drżące ćmiatło rozlało się na świat, połykając w gęsty cień stół okrągły, przygarbioną nad nim Marję Welc, empirowe krzesła, orkiestron, złotooprawny obraz Maryji z Dzieciątkiem, stary kredens, fotografje zmarłego inżyniera, serwis porcelany berlińskiej, tuzin glinianych dzbanuszków na niskiej żardinierce, gramofon z pękniętą tubą, rolety, firany i paproć pod oknem. Ćmiatło zapewne wyciekło dalej, za okno


— nad ulicą Chłodną musiało zrobić się ciemniej i jeśli któryś z przechodniów uniósł głowę, ujrzał na drugim piętrze czynszowej kamienicy, między prostokątami rozświetlonych żółto szyb, jedno okno smoliście czarne. Natomiast tu, wewnątrz, granice mroku wyznaczały przedmioty znajdujące się na drodze ćmiatła


— rzucane przez nie świecienie kładły gieometryczne plamy światłości: pod stołem, w kącie za szafą, za panią Welc. Gdy się poruszyła, poruszył się jej jasny świecień. Ćmiatło nie stanowiło jednak prostego rewersu światła; nie opływało przeszkód po linjach prostych, a same granice mroku i świecienia nie pozostawały niezmienne. Szafa się nie poruszała, ćmieczka nie zmieniała położenia, a przecież prostokąt blasku na tapecie za boczną ścianką mebla to kurczył się, to rozdymał, linja światła i ciemności wyginała się elipsoidalnie, to na zewnątrz, to do wewnątrz, z górnego rogu świecienia wyrastało co chwila lejkowate przedłużenie blasku, rozszerzające się aż na sufit, by zaraz zwinąć się w siebie i wbić krzywym kłem ciemności w głąb świecienia… Gorączkowe łopotanie światła i ćmiatła nie zwalniało ani na sekundę.


— Stój.


— Stałem. Pani Marja, mamrocząc pośpiesznie litanję do Matki Boskiej, obeszła stół dookoła i skryła się w blasku w kącie za szafą. Stąd widziała dokładnie świecień tańczący na tapecie za moimi plecami. Odruchowo chciałem się obejrzeć przez ramię, odczytać kształt światła rzucanego na ścianę.


— Stój!


— Zamarłem. Zmuszony patrzeć teraz prosto przed siebie, nierozważnie spojrzałem w czarny płomień ćmieczki i na długą chwilę zostałem ociemniony, tłusta smoła oczy mi zalała. Zacisnąłem powieki. Pani Marja nadal mamrotała pod nosem, słowa zlewały się w melodyjne mruczenie. Jakie to obrazy wyświetlałem na wyblakłym papierze z trzcinami i żurawiami? W dzień świętego Andrzeja leją wosk przez klucze, te kształty również nie znaczą nic, dziecinna wieszczba, zabawa, przesąd.


— A teraz myśl o nim.


— Co?


— O ojcu. Myśl! Przywołaj przed oczy! Powtarzaj!


— Zdjęła mnie irytacja. Obróciłem się na pięcie, twarzą do swego świecienia, i otworzyłem oczy. Sylwetka zimnego ognia rozłożyła przede mną ramiona, w krzaczastej koronie iskier, na splątanych korzeniach piorunów, jak w wiktorjańskiej sukni z elektrycznych nici, z iglicą długą wskos pod się wbitą. Zatoczyłem się, porażony.


— Pani to zgasi!


— Marja popędziła do stołu, nakryła dłonią ćmiecz  kę, dusząc węglowy płomień. Do pokoju wróciło światło lampy i szary blask zimowolipcowego wieczora zza okna. Tarłem oczy, dwakroć oślepione


— od ciemności i od jasności


— pewny, że pod powiekami źrenice jeszcze mi pulsują niczym błędne ogniki ćmiatła.               Wdowa Welc napoiła mnie gorącą herbatą, podsunęła ciasteczka.


— Nikt sam nie może sobie wróżyć od ćmieczki, panie Benku, nie trzeba  było. Co pan zobaczył?


— Oćlepiło mnie.


— Niedobrze, niedobrze. Pan jest pewien, że jego ojciec żyje?


— Bo co?


— Nic, nic, mam nadzieję, że jest cały i zdrowy, proszę mi wybaczyć, nie chciałam pana straszyć



— Straszyć?


— zaśmiałem się sucho.


— Czym? Po raz pierwszy uciekła ode mnie wzrokiem. Schowała ćmieczkę do słoika, zakręciła pokrywkę, słoik odstawiła na półkę do kredensu, zamknęła go na kluczyk. Poruszała się z charakterystyczną dla ludzi starych przesadną ostrożnością, jakby każdy ruch musiała wpierw przemyśleć, zaplanować i dopiero wykonać. Rzadkie były momenty


— jak ten, jak teraz


— gdy wyraz radości opuszczał jej twarz, wiotka skóra ujawniała wtedy wszystkie zmarszczki, ptasie fałdy rozciągały się pod brodą i gardłem, opadały powieki.


— Kiedy Fryderyk mnie odwiedza, też mu wróżę, jak tylko mogę. Staram się zapomnieć, a skoro nie mogę zapomnieć, staram się odwrócić los


— ostrzec go, żeby losu uniknął. Znam światło śmierci, ten świecień, który on rzuca, to jest jego przeznaczenie


— mówię mu, ale mnie nie słucha, może pana posłucha, proszę mieć na niego baczenie, panie Benku, błagam pana


— gdyby on jeszcze zginął, jak ćmiatło pokazuje, nagle, młodo, tragicznie, w gniewie, gdyby on zginął, nie wiem, co bym zrobiła. Przysiadła ostrożnie na krześle, zgarbiona prawie wpół; trzęsącą się ręką uniosła do twarzy batystową chustkę.


— A teraz pan wyjeżdża i też


— też


— znam to światło!


— kto na pana będzie baczył? Z każdem słowem coraz bardziej kurczyła się na tym krześle, coraz bardziej krucha, bezsilna, nieszczęśliwa, coraz bliższa małej, zagubionej dziewczynce


— pod miljonem zmarszczek, w czerni żałobnej.


— Będę się za pana codziennie modliła. Panie Benku. Niech pan już idzie.






 O złudzeniach szronu

 Na Żelaznej z rozbitego wozu wylała się gnojówka, płynny nawóz zamarzał na bruku, na trotuarze. Stąpałem uważnie wzdłuż muru. Zza rogu,   z Ceglanej wypadła wtem grupa pijanych robotników, omal się nie przewróciłem. Obrzucili mnie rubasznemi wyzwiskami i pohalsowali w swoją stronę. Z szynków, knajp, melin i mordowni wtórowały im echa ochrypłych śpiewów, knajackie okrzyki, wydobywały się z oficyn i suteren dźwięki mandoliny i harmonji. W głębi Żelaznej, gdzie nad śniegiem płonęły ognie w koszach węglowych, bity metal huczał niczym dzwon pęknięty. Tramwaje przynajmniej w lecie powinny były normalnie kursować, tymczasem tory obmarzały twardym lodem, a wystarczało jedno przejście lutego, by najlepsza stal kruszyła się jak kreda. Prezydent Miller podjął więc decyzję o wymianie wszystkich szyn na zimnazowe, podpisano z Sibirchożetem miljonowy kontrakt i teraz w dzień i w noc uderzenia młotów niosły się ulicami Warszawy. Mijałem grupki pracujących mężczyzn, mimo mrozu rozebranych do koszul. Będą musieli wymienić także trakcje. Tramwaje konne wracały do łask. Odkąd lute przeszły Powiślem, by zagnieździć się na Leszczyńskiej opodal elektrowni, Compagnie d’Electricité de Varsovie przeżywała ciągłe kłopoty, raz była już bliska plajty; a warszawski oddział Towarzystwa Elektrycznego Schuckerta i Spółki regularnie płacił miastu kary licencyjne, gdy oświetlenie uliczne raz po raz odmawiało posłuszeństwa i całe kwartały pozostawały ciemne. Akurat zachodni cyrkuł nadal był słabo zelektryfikowany. Oparty o gazową latarnię stójkowy ćmił fajkę, zabijając smród przemysłowej spalenizny. Z kuchni, pralni, z głębokich rynsztoków i ciemnych podwórek również płynęły wonie ostre, niezduszone niską temperaturą. Tę okolicę starałem się przebyć możliwie szybko. Gdzieś za mną inny przechodzień spotkał się z wesołą kompaniją proletarjatu; rozległy się wołania po rosyjsku, wpierw pełne oburzenia, potem


— przerażenia. Nawet nie spojrzałem. Śnieg przestał prószyć; wszystkie płaszczyzny, poziome i pochyłe, pokrywała warstwa czystej bieli, skrzącej się krystalicznie w gazowych i elektrycznych światłach metropolji


— w takich chwilach Warszawa jest naprawdę piękna: gdy mniej przypomina Warszawę, a bardziej pocztówkę z Warszawy. Żyłem w tym mieście, ale miasto żyło poza mną. Nie łączyły się nasze krwiobiegi i nie przecinały myśli. Tak żyją obok siebie, na sobie


— ofiary i pasożyty. Lecz kto pasożytuje tu na kim? Pewną wskazówkę może stanowić zachowanie lutych: gnieżdżą się w największych skupiskach ludzkich. Pod Dworcem Kaliskim kupiłem chleb, kiełbasę, słoik żuru i suszone śliwki. Wczoraj żebrak kawiarniany


— dzisiaj niemal bogacz; wczoraj jeden z warszawskich wiecznych studentów, z prospektem kolejnego tysiąca wieczorów spędzonych nad wódką, papierosami i kartami, na drodze ku wczesnej starości zwieńczonej mniej lub bardziej romantycznem zejściem na gruźlicę lub syfilis


— dzisiaj… kto? A przecież już od ponad roku, od śmierci matki tylko czekałem na okazję, czekałem na pieniądze


— by uciec. Precz z tego miasta, precz od tych ludzi, precz ode mnie w tym mieście. Jakimż błogosławieństwem są dla nas nieznajomi: powiem im, że jestem niewinnym młodym na  uczycielem matematyki gnębionym przez kongresowych rusyfikatorów, i tym dla nich będę, i zaraz tym stanę się też dla siebie samego, Benedykt Gierosławski zejdzie ze mnie jak zliniała skóra z węża


— albowiem tylko tak możemy się odrodzić jeszcze za tego życia, ponownie narodzić na tym świecie


— jakież błogosławieństwo


— nieznajomi, obcy. Więc Kraj Przylądkowy, Antypody, Indje Zachodnie, Konstantynopol może. Tysiąc rubli


— starczy. Wędlinę wywęszył zaraz bezpański kundel, obszczekiwał mnie od stacji filtrów do Koszar Artylerji. A pod samą bramą dopadł mnie jakiś suchotniczy kurdupel w kolejarskiej czapce; wyrwałem się, chowając zakupy za pazuchę. Suchotnik machał papierem, kaszląc chrapliwie. Już chciałem krzyknąć na Walentego, gdy nieznajomy uspokoił się; przyciskając dłoń do piersi, oddychał płytko, rytmicznie głową kiwając, jakby naprawdę łykał powietrze, para wydobywała mu się z ust w krótkich upustach. Spostrzegłem wtedy, że nie ma on lewego ucha, pod czapką pozostała czerwona blizna i opuchnięty strzęp ciała. Najpewniej odmrożone.


— Ppan Benedykt Gieerosssławski


— zaświszczał.


— Zaszczyconym


— mruknąłem, przesuwając się pod murem ku bramie.


— Sssyn Filipa. Mamy prośśbę do pana.


— Ostatniego kopiejansa właśnie przepiłem. Przepuść mnie pan, do licha, bo zawołam strupla! Wcisnął mi w kieszeń kożucha ten papier


— zaklejoną kopertę.


— Przekaże mu jją pan, on będzie wiedział.


— Co?


— Wyszarpnąłem kopertę na śnieg.


— Zabieraj się pan! Suchotnik spojrzał z wyrzutem. Podniósł ją, otrzepał, obtarł rękawem.


— Myśśślisz pan, że nie wiemy, co ssię dzieje na Miodowej? Czynowniki mówią.


— Znowu zakaszlał.


— Bierz! Krzyknąć? Uciec? Grzmotnąć go słoikiem w łeb? Ostrożnie ująłem kopertę w orękawicznioną dłoń.


— Jeśli to jakieś przeklęte piłsudczykowskie



— Nie sstrachaj ssię, ssynu. Kilka ssłów od przyjaciół ze Sstrzelców.


— Nie macie swoich ludzi na Syberji?


— Będzie pięć lat, jak naśśsi ludzie się z nim widzieli. Wzruszyłem ramionami.


— Cóż. Tak okrutnie wam zależy, kopnijcie tam z listem umyślnego. Jednouchy nic nie odparł


— spojrzałem, odwrócił wzrok


— i wtedy pojąłem, że pepeesowcom i piłsudczykom zależy na ojcu z dokładnie tych samych względów, co carskim. Rozglądnąłem się po ulicy; noc była młoda, chodnikami nadal przemykali piesi, ciągnęły po oblodzonym bruku sanie i wozy. Cofnąłem się ku cienistej bramie.


— Zima mnie śledzi.


— Już nie. Cofałem się, aż wszedłem na pierwsze podwórko kamienicy. Mały suchotnik pozostał przed bramą, chuda postać w półkolistej ramie ciemnej sieni. Patrzył na mnie spod krzywego daszku, z rękoma w kieszeniach długiego płaszcza.


— Przekaż mu. On będzie wiedział.


— A może ty agient ochrany jesteś!


— No, nie sstrachaj ssię. Nasunął czapkę na bezucho i odszedł. Zyga jeszcze nie wrócił. Przegryzłem kiełbasę z chlebem, popijąc żurem zimnym. Kopertę rzuciłem na stertę książek, prostokąt czystej bieli przyciągał wzrok. Zszedłem do Biernatowej, kupiłem wiadro węgla i napaliłem w piecu. Uprzątnąwszy ze stołu część bałaganu, otworzyłem teczkę Alfreda


— ale zaraz przypomniał mi się niedokończony list do panny Julji, znalazłem go włożony w ostatni numer „Mathesis”. Trzeba jej będzie teraz wperswadować coś zgoła przeciwnego… Chuchałem na pióro, maczałem stalówkę w ciepłej ślinie. Zapomnij panna, com wyżej tu napisał. Zaszły tymczasem zdarzenia, które czynią niemożliwem spełnienie naszych planów do końca, jak sobie to byliśmy zamyślili. Wyjeżdżam i nie będzie mnie w Królestwie przez miesiąc, zapewne dłużej. Ojciec mój, którego panna nie znasz, choć, jak teraz mi wraca w pamięci, spotkałaś go przecież raz i dwa, gdyśmy jeszcze dziećmi byli


— W Wilkówce, tysiąc dziewięćset piąty lub szósty, wczesna wiosna, zieleń świeżych traw i lodowata rosa poranna na jabłoniach w sadzie, białe obłoki na niebie i gładkie skiby ziemi na polach, ziemi tak czarnej, że niemal fioletowej, wiosna, i o świcie za oknami ptaki rozświergotane, młode pajączki w szparach drewnianych ścian, w powietrzu zapach świeżego masła, i świeżej gnojówki, kiedy krowy wychodzą z obory, i co jeszcze: zapach dzieciństwa, gdy budzę się z gorącem słońcem na wargach, pod lnem czystym, na gęsim pierzu, a dwór już trzeszczy i skrzypi i jęczy i strzelają stare deski pod stopami Grety, gdy wspina się ona do nas na piętro, by pobudzić dzieci i przypilnować porannego pacierza, a za oknem


— drdzyńdrdzyń, łańcuch studni, kłękłęgłyk, kaczki, gęsi i kury, i czasami krótkie szczeknięcie psa, pokrzykiwania parobków, stukot kopyt i terkot wozu, gdy zajeżdżają goście. …Przyjechało kuzynostwo Trzcińscy, i wuj Bogasz, i krewni matki z Prus Zachodnich, i mnóstwo ludzi, których nigdy wcześniej nie spotkałem, aż dwór zmienił się w obcy dom wypełniony obcemi osobami, obcemi głosami, gdzie wszyscy byli po równo gospodarzami i gośćmi. Przewijały się przezeń i przez gajówkę całe rodziny, z dziećmi, służącymi, psami i dziećmi służących. Z początku bardzo to było ekscytujące


— trzeba jeździć na jarmarki, do miasta, żeby ujrzeć co nowego, a tu nowe przyjeżdżało do nas, ludzie, których nie znaliśmy, ubiory, jakich nie widzieliśmy, mowa, jakiej nie słyszeliśmy, ani polska, ani niemiecka, ani francuska, ani łacina; zajechał też pod dwór automo  bil, w wielkim smrodzie i huku, to już było święto, głaskaliśmy lśniącą carrosserie z czcią nabożną, Andrucha przeganiał nas, krzycząc z ganku… Lecz po kilku dniach przeważyło dziecięce znużenie, zmęczenie tym ciągłym naporem atrakcyj, nie rozróżniałem krewnych, nie liczyłem gości, czy oni właśnie przyjechali, czy tylko wracali z przejażdżki nad jezioro


— leżałem na stryszku w stodole, spoglądając na podwórze przez pusty sęk, i tak zasypiając w sianie chłodnem; aż zjawiała się pod drabiną matka, która zawsze wiedziała, gdzie jesteśmy, i to był czas, ażeby umyć ręce i siąść do kolacji. …Na tydzień bądź dwa pojawiła się też z rodzicami Julka; nawet bawiliśmy się razem. Nie pamiętam, jak wyglądała


— mówi, że była niezgrabnem dzieckiem


— za to pamiętam, jak to panna Alicja zawsze spełniała jej najdrobniejsze zachcianki. Pamiętam, że pytałem matkę, czy Julka nie mogłaby z nami zostać na dłużej


— o ileż łatwiejsze byłyby lekcje, gdyby guwernantka przychylała się choćby do części naszych kaprysów. Widać matka zachowała to w pamięci jako dowód mojej do Julki sympatji. …Emilka jeszcze wtedy żyła, chodziła wszędzie za nami, a za nią chodził kulawy jamnik Michałka


— stawali z dala i przypatrywali się naszym zabawom wielkiemi, wilgotnemi oczyma. Sad w szczególności nadawał się na gry w chowanego, w Indjan i kowbojów, w podchody. Przeganiał nas tylko przygięty do ziemi Tatar Uczaj, który dnia każdego obchodził zagajniki, obejmując pnie i głaszcząc wiotkie gałązki, listki nowowyrosłe. Starsze dzieci, dzieci przyjezdnych, przedrzeźniały go okrutnie. Wygrażał im brzozową laską. Dla Emilki chował w kieszeni cukierki ślazowe; Julka to podpatrzyła i nuże przymilać się i łasić, obracać błękitne oczka i gryźć warkoczyki


— aż stary przepędził i ją. Dąsała się potem dzień cały. …Ojciec pojawił się dopiero, gdy rady rodowe miały się ku końcowi, gdy część wizytantów już wróciła do siebie. Nachyliwszy się nad łóżkiem, cień w księżycowej poświacie, Bolek szepnął mi któregoś wieczora:


— Przyjechał!


— i pamiętam, że całą noc nie mogłem potem spać, leżałem z szeroko otwartemi oczyma, wsłuchując się w przeciągły oddech domu i szept owadów nocnych. Ojciec przyjechał! Zobaczyłem go rano, krzyczącego w gniewie na zebranych w salonie krewnych; podpatrywaliśmy przez okno, dopóki matka nas nie przepędziła. Nie pamiętam, co pamiętałem uprzednio


— czy ojciec był inny od wyobrażenia o ojcu, czy też zlał się z nim w jedno w mojej pamięci, aż żadne cechy przygodne nie mogły go odmienić, w koszuli czy w surducie, z brodą czy bez brody, w krzyku czy w śmiechu, zdrowy czy wynędzniały, ten czy inny


— Ojciec. Ponieważ widywaliśmy go tak rzadko, raz na kilka miesięcy, o ileż silniej musiałem pamiętać wyobrażenie o nim. Gdyby się nie pojawiał w ogóle, pozbawiony ciała, twarzy, głosu i cech charakteru, czy byłby mniej prawdziwy? Istnienie nie jest koniecznym atrybutem dobrego ojca. …Przed obiadem wszyscy wyszli jeszcze do ogrodu, tam podzielili się na grupki, frakcje wewnątrzfamilijne, które stopniowo rozeszły się między drze  wa. My, dzieci, nie mieliśmy oczywiście pojęcia, o czym dorośli tak zawzięcie dyskutują. Nie obywało się bez wygrażania pięściami, wznoszenia ramion ku niebu, wzywania imienia boskiego nadaremno i nawet rękoczynów, gdy ten i ów zamierzał się na oponenta, akurat na tyle wolno, by inni wąsaci i brodaci wujowie mogli złapać i zatrzymać w powietrzu zaciśniętą w kułak prawicę. Rozchodzili się i schodzili. Greta i Michałkowa przynosiły z dworu zimne mleko i limoniady, piwo w studni chłodzone i samą studzienną wodę. Oni spacerowali potem między drzewami z kuflami i szklanicami w dłoniach, z kubkami metalowemi i porcelanowemi filiżankami, gdy nie starczyło innych naczyń. …Kryłem się za jabłoniami, wyglądając zza pni i spod gałęzi


— tak ich teraz podglądałem, tak podsłuchiwałem, Indjanin w białych bucikach i słomkowym kapelusiku, kowboj z gładko przylizanym przedziałkiem. To też była zabawa; chichotałem bezgłośnie, przebiegając od jabłoni do jabłoni. Zapatrzony na gestykulującego fajką ojca, niemal wpadłem na Uczaja. Chciał mnie capnąć na kołnierz, umknąłem, gubiąc kapelusz


— umknąłem w złą stronę.


— Czyje to szczeniaki!


— wybuchął ojciec.


— Nawet tu człowiek nie ma spokoju! Muszą się plątać pod nogami!


— Syna własnego nie poznajesz?


— Bolek?


— Benedykt


— poprawił go chrapliwie stary Uczaj.


— A tak, tak


— mruknął ojciec, uśmiechnął się i zmierzwił mi dłonią włosy. Uniosłem głowę, uśmiechając się szeroko w odpowiedzi. Patrzył już ponade mną, na wuja Bogasza, który perorował coś o cenach ziemi i o czynszach w Warszawie, i że tak byłoby lepiej dla całej familji, i nie mogą wszyscy cierpieć za jednego aufbrausend Dummkopf.


— Nie przeszkadzaj tacie


— matka odciągnęła mnie na bok. Stanąłem potulnie przy Emilce.


— Bolek!


— chichotała mała Emilja, wskazując mnie palcem.


— Bolek!


— Jamnik, też rozbawiony, wywalił jęzor długi. Kopnąć tego psa! Wyrwać Emilji złote loki! Wepchnąć ją w gnojowicę! Zadusić! A jeśli nie można


— uciec stąd, zanim cały zrobię się czerwony, zanim się rozpłaczę. A jeśli nie można


— Bolek!


— śmiałem się razem z nią.


— Bolek!


— śmialiśmy się


— z czego? Nie potrafiłem się powstrzymać, zasada wstydu była silniejsza nawet od gniewu, nawet od



— Ale chleba na podłogę rzucać nie musiałeś! Podźwignąłem się ze stołu, rozespany. Ostatnia kartka listu przylepiła mi się do policzka; dmuchnąłem


— poszybowała na podłogę, gdzie Zyga, przyklęknąwszy, otrzepywał z brudu połówkę bochenka. Ziewnąłem głośno.


— Wychodzę


— ciebie nie ma; przychodzę


— ciebie nie ma; wczoraj urżnąłeś się z nami w trupa, a dzisiaj znowu ranny ptaszek, uuu, obrzydzenie bierze. Zygmunt położył chleb na świeżej gazecie, powąchał drugą laskę kiełbasy, uniósł brew.


— Wypuścili cię, ha.


— Już się zdążyłeś nasłuchać.


— Ano. Uważasz, pół Cytadeli przyjechało tu po ciebie, wywlekli cię w kajdanach prosto do Dziesiątego. Znalazłem czystą kartkę, podstrugałem kozikiem ołówek.


— Zapiszę ci nazwiska i sumy. Tylko im dasz, nikomu innemu, choćby się krzyżem tu zaprzysięgali; i tylko tyle, ni kopiejki więcej. Niech wypisują pokwitowania, koniecznie. Aha, i nie wiesz, kiedy wracam.


— Kiedy wracasz? Wyjąłem pugilares, przeliczyłem banknoty. Zyga zrzucił kożuch wierzchni, przewiązał mocniej bekieszę fuksowską i już miał iść do kuchni Biernatowej wodę zagotować


— ale na ten widok spoczął, zapalił papierosa, podkręcił wąsa.


— Nie myślałem, że ty takich szczodrych znajomych masz.


— Nie pytasz o procenty?


— Takich miękkodusznych szajloków. No dobra, gadaj. Opowiedziałem mu o wyroku ojca i o propozycji Ministerjum Zimy. Szarpał się za brodę, aż mu w oczach łzy stanęły.


— I ty tam jedziesz? Wzruszyłem ramionami.


— Tysiąc rubelków, no i ojczulkowi kochanemu do nóg upaść…


— Jakbym cię nie znał, tobym może dał wiarę.


— Strzepnął popiół z papierosa między stare świeczki.


— To dieńgi dla Żydów


— ale zostawiasz coś na komorne? Czy mam zacząć szukać na uczelni współlokatora? Ty w ogóle zamierzasz wrócić z tego Sybiru?


— Bo co?


— Oj, niewyraźnie ci z oczu patrzy.


— Nie kombinuj.


— Odliczyłem jeszcze szesnaście rubli.


— Masz, zapłać z góry. Jakby co, zatelegrafuję. Przysunął się do mnie.


— Szantażują cię czymś?


— szepnął.


— Co, Benek? Uśmiechnąłem się.


— Powiedzmy, że mam złe przeczucia. Pokiwał głową.


— Złe przeczucia! Sam się przed sobą nie przyznajesz do oczywistości, więc co zostaje? Przeczucia. Bardzo dobrze wiesz, o co tu idzie. Zamiarują cię użyć przeciwko niemu, nie mają widać innego sposobu. Ludziom po procesach z czternastego i piętnastego zaraz będą się kończyć wyroki, a wygodniej by ich tam przetrzymać na zesłaniu. Jakaś prowokacja, podrzucony list z planem zamachu albo bomba w bagażu… Pamiętasz sprawę kapuścianych eserowców? W co ty się pchasz, Benek, na rany Chrystusa!


— Miodowa mówi, że idzie o lute.


— I ty w to wierzysz!


— Chcesz śliwkę? Po raz ostatni szarpnął za brodę i poszedł zagotować wody. Wyciągnąłem spod łóżka sakwojaż stary. Delegatura Zimy z Irkucka kupiła mi miejsce w wagonie pierwszej klasy, taki bilet kosztuje prawie trzysta rubli, myślałem, czyby nie wymienić go na tańszy i nie zarobić na różnicy. Trzeba się będzie rozpytać w Moskwie. Tak czy owak, komisarz Preiss miał rację: muszę sobie obstalować jakieś ubranie porządne, w tej chwili nie bardzo mam co pakować. Wyciągnąłem spod łóżka skórzane półbuty. Kiedy ostatnio w nich chodziłem? Brązowa skóra zawilgotniała i porosła jakąś pleśnią czy mchem… No i trzeba kupić też coś nadającego się na prawdziwą zimę. Niby jest lato, ale z drugiej strony


— Syberja, i z trzeciej strony


— Lód. Jak to właściwie wygląda? Świat lutych. Powinienem był dopytać się na Miodowej… Trzasnęły drzwi.


— Zyga, ty na pewno słyszałeś coś na wydziale…


— A?


— O lutych. Co mówią profesorowie?


— Na jaki temat?


— Noo, jak to żyje.


— Nie żyje.


— Co?


— Nie może żyć, to jest taki mróz, że nic tam żyć nie może, zatrzymuje w żywych organizmach wszelki ruch.


— Ale przecież poruszają się



— No i co z tego? Ruch, zmiana


— o czym to miałoby przesądzać?


— Zalał wrzątkiem fusy, ujął garnuszek gorący w dłonie, zasyczał.


— Popatrz, jak szron zarasta okna.


— Mhm?


— Popatrz na szron.


— Skinął głową.


— Nawet kształtem przypomina żywą roślinę.


— To właśnie mówią przyrodnicy o lutych? Wzruszył ramionami.


— Nie wiem. Miały być gościnne wykłady Bondarczuka z Sankt Peterburga, ale odwołali. Różne są domysły. Czasami słyszę jedno, czasami drugie. Spółki syberyjskie i car sypią pieniędzmi na badania, Sibirskoje ChoładŻeliezapramyszliennoje Tawariszcziestwo ufundowało w Peterburskim Instytucie Technologicznym katedrę Lodu, z Cesarskiego i Lwowskiego też tam jeżdżą ludzie, prędzej czy później się wyjaśni.


— Jeśli to w ogóle można wyjaśnić badaniami.


— Co? Oderwałem wzrok od szyby okiennej.


— Kwestję istnienia.   Zygmunt tylko prychnął.


— A idź! Ja jestem prosty felczer. Złożyć złamaną nogę


— złożę, ale czy ta noga istnieje


— eta prabliema triebujet drugich daktarow.    Wiedziałem, że naciągnie taką maskę. Ja jestem prosty felczer. Zaraz zacznie zawodzić jak chłop niegramotny i drapać się po tyłku. Wstyd rządzi nami na różne sposoby; teraz już widzę go, gdzie nie spojrzę. Odwróciłem się od Zygi, ostentacyjnie go ignorując, pochyliłem się nad sakwojażem. Nie patrzę, nie słucham, nie pamiętam. To jedyny sposób. Ojciec Zygmunta urodził się w chacie węglarzy, dziadek Zygmunta giął się w pas przed moim dziadkiem, całował pańskie dłonie i czapkował u dworu. Gdybym Zygę spytał, czy nazwałby to wstydem? Zapewne także nie


— w języku drugiego rodzaju inaczej musimy opowiedzieć objawy: to gniew, zazdrość, nienawiść, pogarda, to współczucie, to jest przyjaźń. Nikt nie nazwałby tego wstydem. Ale ja wiem, ja widzę. Jego troska o mnie, jak się zaniepokoił i zaczął wypytywać, czy aby nie szantażują, czy nie prowokacja, ta szorstka kordjalność, jakbyśmy od dziecka w zażyłości wielkiej byli, a przecież ledwo drugi rok pod tym dachem żyjemy, wcale nieczęsto się widując; jak się zawsze zamartwia moimi kłopotami i zaraz chce pomóc… Czy nie szczerze? Ależ szczerze jak najbardziej! I komu mógłbym powierzyć tyle pieniędzy, pewien, że dla siebie nie zatrzyma ni kopiejki? Tylko jemu, tylko Zydze


— nigdy nie miałem i nie mógłbym mieć lepszego przyjaciela. Owa przyjaźń jest z jego strony niezaprzeczalnie prawdziwa


— wzniesiona na kamiennych fundamentach zasady wstydu. Poszedł spać, przeniosłem lampę na stół, zmiotłem na podłogę okruszyny i wyciągnąłem spod zwału gazet i zatłuszczonych papierzysk dwie grube teczki szpagatem przewiązane. Pomagając sobie krzywozębym widelcem, rozsupłałem węzły. Nie otwierałem tych teczek od Wielkiejnocy. Może lepiej od razu wrzucić je do pieca? Uniosłem do oczu pierwszą stronę. W niniejszej pracy staramy się pokazać, że nie są słuszne nietylko logiczne ujęcia prawdy i fałszu wychodzące z myśli starożytnych, ale zarówno słuszne nie są ich formułowania nowe. Pokazaliśmy, że nasze również niewiele wartają. Uchyliłem pogrzebaczem drzwiczki pieca i cisnąłem zeszyt w żar. Drugi


— poznałem po kleksie na okładce


— był brudnopisem mojej nieukończonej polemiki z Kotarbińskim; w myślach zwałem go „Księgą Zmarłych”. Czy prawdziwie „pozycja umarłego jest tak silna, że wyrugować go z przeszłości ludzie nie mogą, chociażby wszyscy o nim umyślnie zapomnieli”? W jakim więc sensie „istnieje” to, co już nie istnieje? Czy wszystkie twierdzenia o przeszłości są w sposób konieczny albo prawdziwe, albo fałszywe? Gdzieś tu powinny być też notatki Alfreda do jego wersji. Być może coś z tego nadaje się jeszcze do publikacji. Rozwiązałem teczkę. Przynajmniej miałbym się czym zająć w podróży. Alfred jednak ma rację: straciliśmy do tego serce, ja straciłem. Czuję, że nadal coś tu szwankuje


— wszystkie te logiki są ułomne, a my, a ja widzę   to tym wyraźniej, że już wyzwoliłem się ze starych schematów. Nie potrafię wszakże wskazać lepszego rozwiązania, które obroniłoby się w rygorach matematyki. Co więc mi pozostaje: przeczucia, ulotne skojarzenia, obrazowe impresje


— jak owo powracające wspomnienie lutego zawieszonego ponad ogniem w centrum miasta. A także intuicje, których nawet w ten sposób


— obrazem, słowem


— nie mogę opisać: wiedza budowana w języku pierwszego rodzaju, na zawsze zamknięta w moim sercu. Zyga mamrotał coś do siebie przez sen (czasami prowadził z marami sennemi konwersacje długie), poszczególnych słów nie szło zrozumieć, lecz intonacja była wyraźna: zdumienie, lęk, irytacja. Zamknąłem drzwiczki pieca. Kominiarz dopiero co przetykał ciąg, mimo to powietrze gryzło w oczy, drapało w gardle, rano ściana i sufit nad lufcikiem znowu będą szaroczarne od dymu. Sąsiad z dołu wrócił ze zmiany w stacji pomp i filtrów miejskich, poznałem jego chrapliwy zaśpiew, z jakim klął teściową i jej rodzinę; zaraz do robotniczej opery przyłączy się żona. Wyciągnąłem zza pieca szmaty, któremi pogardził handełes, i zatkałem nimi szparę między drzwiami i progiem


— przynajmniej tędy nie wejdzie nocą mróz. Za oknem rozbuchała się już sroga śnieżyca, na pewno było dziesięć stopni poniżej zera. Mimo woli zadrżałem, wspomniawszy kota zamrożonego na twardo. Na początku próbowano mierzyć temperaturę lutych termometrami rtęciowemi


— ale brakowało skali. Zimownicy tak naprawdę przecież nie dotykają lutych. Marcynowcy mogą utrzymywać, co chcą


— jeśli to prawda, co mówił Korzyński


— ale człowiek jest człowiek, musi oddychać, krew musi krążyć w żyłach, mięśnie muszą pracować. Podniosłem rurę lampy naftowej, zapaliłem papierosa od błękitnego płomienia. Jak, u licha, można r o z m aw i a ć z lutymi? Równie dobrze mógłby prowadzić dialogi z formacją gieologiczną. Równie dobrze mógłby konwersować z równaniem matematycznym. Zaciągnąłem się, odkaszlnąłem. Ruch, zmiana


— o czym to miałoby przesądzać? Spojrzeć na szron na szybie, na te nibykwiaty zarastające ją od okiennicy ku środkowi… Jest tylko mróz, presja zewnętrznych warunków; pod nią wilgoć objawia się w tej i innej postaci. Gdyby szron przyjmował jeszcze bardziej skomplikowane formy, gdyby szybciej reagował na zmiany warunków zewnętrznych, gdyby w jego zawiłościach ukazywały się sensy głębsze


— czy wówczas uznalibyśmy go za niepodległą, świadomą istotę? Dlaczego więc o lutych mówimy „oni”? Dlaczego o sobie mówię „ja”? O ile bardziej, o ile prawdziwiej istnieję niż wymalowana na szybie paproć szronu? Że potrafię sam siebie objąć myślą? Cóż z tego? Zdolność do samooszustwa to tylko jeden więcej zakrętas w kształcie lodu, wymrożony na wiwat barokowy ozdobnik. Tak powstaje iluzja bytu: narzucony przez nieznane prawa wzór organizuje przypadkowe elementy, domarzają do niego kolejne, w obu kierunkach,   w przyszłość i w przeszłość, coraz dłuższe gałęzie szronu, powielające tę samą złudną regularność: że był, że jest, że będzie, że żył, że żyje, że żyć będzie


— kwiat lodu


— luty


— ja. Trzeba w końcu spróbować wyzwolić się z języka drugiego rodzaju, wypowiedzieć prawdę tak, jak można ją wypowiedzieć. N i e  i s t n i e j ę.  Nie istnieje się. Ja tego nie myślę. Ja tu nie stoję, nie patrzę przez omrożone okno na zawieję śnieżną nad dachami Warszawy, na wiry białej kurzawy wsysane w pułapkę podwórkowej studni, na światła brudne błyskające przez zamieć z okien naprzeciw


— nie wrzucam peta do pieca


— nie naciągam na grzbiet włóczkowego swetra, nie wdziewam drugiej pary skarpet, barchanowych kalesonów, przetartego płaszcza


— nie zbieram ze stołu pożółkłych notatek, listu niedokończonego, Tajtelbaumowych papierów, nie kartkuję zapisków i maszynopisów. Każda ta czynność zachodzi i dzieje się, co się dzieje


— ale przecież to nie kwiat lodu poruszył się na szybie, jeno mróz stężał. Oziębia się. Oziębia się, trzeba dorzucić do pieca. Dorzuca się. Przykręca się knot lampy. Za oknem wyje wiatr, klekoczą dachówki. Sika się do nocnika. Się przykrywa się pierzyną, trzema kocami. Chucha się w grabiejące dłonie. Zyga chrapie głośno, słyszy się, jak on się przewraca z boku na bok i przez sen mlaska. Zamyka się oczy i wtedy powracają obrazy, słowa i myśli. Czerstwe oblicza czynowników Zimy nad sztywnemi kołnierzykami. Luty ponad naftowym ogniem na skrzyżowaniu Marszałkowskiej i Jerozolimskich. Komisarz Preiss z ręką na globusie starym, rumiana twarz, wesołe oczka. Grzmiący prawdy nieubłaganej rewolucji Miczka Fidelberg. Pan Korzyński wypływający z mroku w obłok żółtego światła, czarny kikut dłoni na albumie lodu. Wściekły świecień na tapecie salonu Marji Welc. Zarys sylwetki bezuchego piłsudczyka


— i koperta biała jak sybirski śnieg. Nie sstrachaj ssię. Ojciec z rewolwerem w dłoni, podwójna plamka krwi na czystym gorsie jego koszuli niczym czerwony cudzysłów domykający krzyk, strzał i masakrę. Wiatr huczy i gwiżdże. Robactwo biega po ciemnej izbie. Jechać? nie jechać? Jeżeli nie wszystkie drogi prowadzą do absurdu, to jednak niema może takiej udeptanej, któraby nie prowadziła tam, jeżeli wiedzie po niej ktoś dziwaczny. Ktoś, kto tam, gdzie go nie potrzeba, jest,


— w chwilach zmęczenia rękę nam podaje,


— gdy go szukamy, w nas samych się chowa i wzrokiem naszym badawczym kieruje,


— idzie przed nami niepostrzeżony i ciemnym światłem drogę nam oświeca,


— dziwny przewodnik, wróg, przyjaciel?








 II TRANSSYBERJA


 Naprawdę jest jeszcze poza istnieniem i nieistnieniem trzecia ewentualność, podobnie, jak poza tym, że lampa jest zwierzęciem żywym, i tym, że lampa jest zwierzęciem nieżywym, leży jeszcze trzecia ewentualność, że lampa wcale nie jest zwierzęciem. Oczywiście, jeśli lampa jest zwierzęciem, to musi być albo żywa albo nieżywa w sensie umarłości. Zarówno wtedy, gdy mówimy o czymś, że żyje, jak że jest umarłym, suponujemy, że jest wogóle organizmem. Podobnie wtedy, gdy mówimy o czymś, że istnieje, to coś stwierdzając, oraz gdy mówimy, że „nie istnieje”, gdy negujemy, wydając sąd przeczący, — suponujemy pewien warunek wspólny istnieniu i t. zw. nieistnieniu. Ale można i ten warunek zanegować; powiedzieć, że lampa nie jest ani zwierzęciem żywym, ani zwierzęciem nieżywym, tylko że nie jest żadnym zwierzęciem, powiedzieć, że przedmiot dany wogóle ani jest, ani „nie jest”, tylko że „nie jest” w innym, szerszym sensie, że nie istnieje nawet to, co jest warunkiem, aby można było słusznie orzec, że dany przedmiot „nie jest” w pierwszym sensie. Język tych rzeczy nie odróżnia.








ROZDZIA Ł DRUGI O miazmatach luksusu



17  marca  1891 roku według rachuby juljańskiej ukazał się reskrypt cara Aleksandra III nakazujący budowę linji kolejowej prowadzącej od stacji Miasy przez Czelabińsk, Pietropawłowsk, Omsk, Tomsk, Krasnojarsk, Irkuck, Czytę, Błagowieszczeńsk i Chabarowsk do Władywostoku.  maja we Władywostoku następca tronu, przyszły Impierator Wsjerassijskij Mikołaj II, położył kamień węgielny pod drogę żelazną znaną potem jako Wielikij Sibirskij Put’, Transsibirskaja Żelieznadarożnaja Magistral, Transsib. Oddawano ją do użytku etapami


— tak jak postępowała budowa prowadzona jednocześnie od różnych stacyj


— ostatecznie przyłączając do linji także Moskwę i Sankt Peterburg; w październiku  linja sięgnęła od brzegu Oceanu Spokojnego do Bałtyku. Transsib liczy sobie blisko dziesięć tysięcy kilometrów długości. Położenie tej magistrali uszczupliło Skarb cesarstwa o ponad półtora miljarda rubli. W broszurze historji i szczegółom budowy Koleji Transsyberyjskiej poświęcono kilkanaście stron, a o kwestji mandżurskiej i wojnach rosyjskojapońskich ledwie wspomniano. Najkrótsza droga do Władywostoku prowadzi nie przez Błagowieszczeńsk i Chabarowsk, lecz przez Mandżurję, przez Zabajkalsk, Charbin i Ussurijsk. Mandżurja po zdobyciu przez Japończyków Port Artura i klęsce floty rosyjskiej pod Wyspami Czuszimskimi została w sierpniu  roku, w traktacie pokojowym zamykającym pierwszą wojnę, oddana „w wyłączne władanie Chin”. Jednak na początku drugiej wojny Rosja ją odzyskała, koncentrując następnie zmagania wokół kontroli niezamarzających portów amurskich i Sachalinu oraz problemu zabezpieczenia Kamczatki i północnych tras syberyjskich; sprawa Koreji, Półwyspu Liaotuńskiego i Port Artura zapadła w plan dalszy. W traktacie rosyjskochińskim z roku  Mandżurja przeszła oficjalnie pod władztwo cara; kosztowało to rosyjską dyplomację dwa miljony rubli łapówki dla ministrów Państwa Środka. Czymże jednak były owe miljony w porównaniu z budżetem budowy Transsibu? A nareszcie cała trasa Magistrali znalazła się na terytorjum Rosji. Ostatnie strony broszury, jaką znajdował w swym przedziale każdy pasażer w klasie Luks, zajmował opis projektu Koleji Dookołaświatowej, w którą miał się przeobrazić Transsib po zapewnieniu połączenia z linją biegnącą z Półwyspu Czukockiego przez Cieśninę Beringa na Alaskę; Transsib stanie się wówczas Trójkontynentalną Koleją Paryż  Nowy Jork. Koncesję na tę linję otrzymało konsorcjum Edwarda Harrimana, finansowane w większości przez   inwestorów z Wall Street, i w  roku rozpoczęło budowę tunelu pod Cieśniną, od wschodu i od zachodu. Budowa, sama w sobie niezwykle trudne przedsięwzięcie inżynieryjne, była ciągle opóźniana i wstrzymywana przez rozmaite czynniki zewnętrzne: a to wojnę z Japonją, a to intrygi dworskie kilku Wielkich Książąt, którzy


— jako udziałowcy Lenzota


— byli bezpośrednio zainteresowani w utrzymaniu Amerykanów z dala od syberyjskich bogactw, a to przez petycje Dumy, gdzie co chwila odzywały się resentymenty po sprzedaży Stanom Zjednoczonym Alaski, a to wreszcie mniej lub bardziej jawne akcje sabotażowe konkurencyjnych wobec Harrimana Societes Anonymes, Aktiengesellschaften i Companies Limited, których pod rządami Stołypina i Struva rozmnożyło się w carskiej Azji co niemiara


— które wszakże coraz mocniej i głębiej zrastały się z organizmem gospodarczym Rosji i w dużej mierze to im zawdzięczała ona poprawiającą się sytuację ekonomiczną, mimo krachów na światowych rynkach. Jedno, co w czas kryzysu nie traci na wartości, to właśnie kamienie i metale szlachetne, a dobywanie bogactw naturalnych ziemi to najpewniejszy interes ze wszystkich. Tylko podczas budowy Transsibu znaleziono kilkadziesiąt pokładów rud metali i węgla. Cudzoziemscy gieologowie spekulowali zresztą także na temat ukrytych w zachodniej Syberji złóż ropy. Eksport zimnaza rósł co roku o kilkadziesiąt procent; irkucka wieża Sibirchożeta była ponoć najwyższym budynkiem w Azji. W grudniu  roku na giełdzie w Nowym Jorku za uncję tungetytu płacono  dolarów i  centów, więcej niż dwudziestokrotność ceny uncji złota. Bez wątpienia sporo było w tym carskiej propagandy


— ale że z Syberji płyną wielkie bogactwa, o tym świadczył chociażby wystrój wagonów pierwszej klasy w Ekspresie Transsyberyjskim, „najbardziej luksusowym pociągu świata”. Z broszury się dowiedziało się, że obecny tabor


— trzecia gieneracja po imponującym przepychem składzie prezentowanym na Wystawie Światowej w Paryżu w roku


— był dziełem Sanockiej Fabryki Wagonów L. Zieleniewskiego oraz Lwowskiej Fabryki Maszyn, Kotłów i Pomp. Przynajmniej więc podwozia i stalowy szkielet wyszły spod ręki polskiego inżyniera; wnętrza projektowali Rosjanie, po części wzorując się na wypełnionej lustrami empirowej salonce Mikołaja I, zresztą też zbudowanej przez Polaków. Ściany ponad boazerją i sufit atdielienja obito ciemnozieloną croisą, ozdobioną złotemi i szaremi motywami roślinnemi. Mosiężne wykończenia


— guzy, klamki, zamki, zatrzaski, ramy, okucia, kraty, uchwyty i haki


— wypolerowano, aż lśniły w świetle elektrycznem, przypominając raczej zawieszone w powietrzu krople i kleksy metalicznej cieczy. Wszystkim nadano finezyjne, cokolwiek niepraktyczne kształty, niekiedy tak skomplikowane, że zupełnie maskujące ich rzeczywiste funkcje. Dobrą minutę studjowało się symetryczne rączki okna, odlane w formie ryczących lwów z uniesionemi ogonami. Otóż aby otworzyć okno w przedziale, należało szarpnąć lwy za ogony; aby zamknąć


— wcisnąć metalowe języki w paszcze zwierząt. Żarówki skryte za kolorowemi   kloszami włączał naścienny pokrętnik: złote Słońce z grubemi, spiralnemi promieniami. Potem pomyślało się, że pokrętnik najpewniej rzeczywiście wykonany jest ze złota. Pościel uszyto wyłącznie z najlżejszej bawełny i jedwabiu. Podłogę pokrywał gruby dywan koloru rdzy. Zzuło się buty i stanęło się na nim w samych skarpetach, potem boso


— pieszczota nagich stóp. Czuło się, jak dotyk, zapach i barwy luksusu przenikają przez skórę, w powietrzu i w świetle, fala za falą, osadzając się w mięśniach, we krwi, w kościach


— maleńkiemi molekułami rozkoszy. Ekspres Transsyberyjski opuścił Dworzec Jarosławski w Moskwie  lipca, w piątek, o godzinie dziesiątej wieczorem, co się zgadzało z rozkładem jazdy wydrukowanym w Putiewaditielu. W ścianie, obok minisekretarzyka i szafki na ubrania, naprzeciwko ukrytej za lustrem umywalki, znajdował się niewielki barek. Ledwo pociąg się rozpędził, nalało się z butelczyny powitalnej ładnie przechłodzone szampanskoje. Do dna! Za Benedykta Gierosławskiego, jakim się będzie pośród tych, co nie znają Benedykta Gierosławskiego! Za oknami przemykały cienie zabudowań przedmieść, potem wsie i drzewa


— pociąg wyjechał z moskiewskiej zimy, nagle szybę zalał czereśniowy karmin letniego słońca, zorzy posłonecznej, bo samo Słońce schowało się już pod horyzontem, ale i tak zalśniły płomiennie w przedziale wszystkie glancwypolerowane stalunki, zajaśniała boazerja i obicia sukienne. Szarpnęło się lwie ogony, otwierając okno, i lato wlało się do środka, ciepły wiatr nadął haftowane zazdrostki i firanki aksamitne. Stało się z głową wsuniętą w strumień tego wiatru, pod kataraktą słonecznego różu, z półprzymkniętemi oczyma i wpółotwartemi ustami. Minuta, dwie, i więcej, aż się utraciło poczucie czasu


— pozostała tylko jedna miara: tuktuktukTUK, tuktuktukTUK, tuktuktukTUK. Nie rozpakowało się bagaży. Miało się trzy walizy i torbę podręczną


— sfatygowany sakwojaż sprzedało się w moskiewskim lombardzie, podobnie jak kożuch i resztę starej odzieży, to jest tę niewielką jej część, jaką chcieli tam wziąć. W tym samym lombardzie, w którym kupiło się gustowną laskę z główką z kości słoniowej w kształcie delfina, pióro Watermana (złocony Eyedropper), a także zegarek markowany przez Uhrenfabrik von J. Rauschenbacha, z posrebrzaną dewizką


— oraz sygnet z Korabiem w heliotropie. Skąd w arbackim zastawie sygnet z polskim herbem? Skoro się go znalazło w takim zbiegu okoliczności, nie kupić go, to jak odwrócić się plecami do miłości od pierwszego wejrzenia. Gierosławscy pieczętują się Lubiczem, ale jaka to różnica pośród tych, co Gierosławskich nie znają? Szlachcic a szlachcic, jeden pies, byle sygnet dobrze na palcu leżał. Wsunęło się walizy do schowków, wyjąwszy tylko pyjamę, schlafrock i łaziebne utensylja. (W klasie Luks znajdowały się obszerne, w pełni wyposażone łazienki). Zanim zmierzchło na dobre, do drzwi zapukał prawadnik wagonu, grubas o chłopskiej twarzy, w przypominającym kozacki mundurze z szamerunkami złotemi i lśniącemi galonami. Witał wszystkich nowych pasażerów,   wypytując, czy czego im nie trzeba, czy znajdują przedziały wygodnemi, a gdyby jednak coś


— do usług, do usług, Wasze Wielmożności. Wsunęło się mu w paluchy trzyrublówkę. W dzień i w nocy, Wasze Błagarodje! Przyniósł potem dzbanek gorącego czaju; jednym z głównych zadań prawadnika jest pilnowanie ognia w wagonowym samowarze. Czaj się przydał: natrafiwszy w papierach na kopertę bezuchego piłsudczyka, pogwizdując i bijąc obcasem do rytmu, otwarło się ją nad parą. Benedykt Gierosławski spaliłby kopertę bez otwierania


— ale tamten Benedykt Gierosławski oddalał się z każdym obrotem kół Ekspresu, tuktuktukTUK, trzeba zapomnieć o Benku biedaczynie. W kopercie znajdowała się pojedyńcza kartka papieru, wtrójzłożona, na której grubą, tłustą czcionką maszynową wybito w dwunastu rzędach bezsensowne ciągi liter.


 XROZOJLBEXWABTXVEFIS


 AMOKOREWSDXWFCEYTKUY


HVOZLFARJSODLAYTOREE


KJPVORAABTXWBATFBAOG


LJZBKNCGBBKVNYEUTJCF


JCARSXSFBYOKMXDLNGWZ


AHSALREZSXDRJCARYDWH


HJMSPMZPJXCPFYILMWIR


JYRGFLIDARMPFGBYPWLB


UNXUJNWPFAZZUJRLNDXR


VAYLSYRGZKEKAREEAHJL TI


Ha, wiedzieli, że nie mogą zawierzyć posłańcowi! Każdy by otworzył kopertę


— cud, że wytrzymało się tak długo. A jednak zaraz pojawia się zażenowanie i coś jakby złość


— na kogo? Spodziewali się nieuczciwości i, proszę, mieli rację! Przepisawszy zakodowany list, przygryzło się skuwkę pióra. Jak złamać ten szyfr? Czy w ogóle jest do złamania? Matematycy nie zajmują się szyframi, to domena lingwistów, specjalistów od struktury języka, zwłaszcza klasycy z upodobaniem się w to bawią, łacinnicy, helleniści. Na czym taki szyfr się zasadza? Na podstawianiu jednych liter za inne, zamienianiu ich kolejności, dopisywaniu liter zaciemniających treść? Może znaczenie ma układ znaków na stronie, te jedenaście wierszy po


— policzyło się


— po dwadzieścia liter, i dwunasty z dwiema. Spróbowało się czytać co którąś kolejną literę. Spróbowało się wykreślać słowa w poziomie, i w pionie, i na ukos, i nawet ruchem konika szachowego. Bez skutku, bezsens tłómaczył się na bezsens, xvzafy robllr ozkrig zlnedz…   Bfuchch! Się obudziło się dopiero po nagłem szarpnięciu pociągu, Ekspres hamował gwałtownie, piszczały na szynach zablokowane koła; list, pióro i błaknot wypełniony zdaniami niewymawialnego bełkotu zsunęły się z wąskiego blatu sekretarzyka. Spojrzało się na zegarek. Dziesięć do drugiej czasu moskiewskiego. Według broszury pociąg powinien był już minąć Włodzimierz nad Klaźmą i wyjeżdżać z Załatowo Kalca, nie były tu przewidziane żadne przystanki. Otworzyło się okno, wyjrzało się w noc. Skład stał w szczerem polu, jedyne światła dobywały się z okien wagonów. Z okna obok, po prawej, wychylała się okrągła głowa starszego pana, w okularach drucianych, z niedorozwiniętą łysiną, imponującemi wąsami. Wymieniło się uśmiechy i grzecznościowe powitania. W łamanym rosyjskim pytał, skąd ten alarmowy postój, czy zdarzył się jakiś wypadek. Przedstawił się jako inżynier WhiteGessling, Anglik zatrudniony w jednej ze spółek Sibirchożeta. Przeszło się na niemiecki.


— Tam dalej widzę chyba szosę, są jakieś zabudowania. Pewnie maszynista po wódkę wyskoczył.


— Pan żartuje, panie Gerosasky.


— Tak, oczywiście. Ekspres ruszył, powoli przyśpieszając. W tyle zostały światła zakręcającego na owej drodze automobilu.


— Zdaje mi się, że ktoś się do nas dosiadł, panie inżynierze.


— Że aż specjalnie dla niego zatrzymali Ekspres? Kto to, cesarzewicz?


— Albo ulubiona baletnica Rasputina. Się musiało się cofnąć do przedziału, zasunąć okno, nocny wiatr bił po oczach. Ktoś zapukał


— inżynier przyszedł pogadać. Podniosło się zasuwkę i otworzyło. Przez korytarz szedł prawadnik, w tyle za nim zostało trzech panów w ciemnych garniturach, najstarszy


— siwy, o obliczu dostojnem


— nasadzał właśnie na nos binokle i rozwijał wyjęte zza pazuchy papiery. Inżynier nie przyszedł pogadać


— teraz dopiero wystąpił ze swojego przedziału, też wywołany pukaniem. Sponad ramienia wyglądała mu rozespana małżonka.


— Sprawdzają dokumenty


— rzekło się.


— Co, policja?


— Jeśli nie gorzej. Wszyscy pasażerowie trzeciego wagonu Luksu wyszli już na korytarz. Zaprojektowano naprzemiennie atdielienja jedno


— i dwuosobowe: po drugiej stronie, spod numeru czwartego, wyłoniły się dwie niewiasty, grubokoścista matrona z chuderlawem i chorobliwie bladem dziewczęciem pod skrzydłem, dalej, za nimi, legitymował się szpakowaty gentleman ze szklanem okiem.


— Pozwolisz, moja droga


— inżynier WhiteGessling, nie bacząc na noc, pyjamy, dezabile i niezwyczajne okoliczności, wziął się do formalnych prezentacyj


— Benedykt hrabia GeroSasky.   Zawinięta w biały schlafrock, sięgnęła ręką zza pleców korpulentnego męża.


— Miło mi pana poznać, panie hrabio. Skąd, do stu djabłów, wyskoczył mu ten hrabia?! Nie padło w ogóle takie słowo w rozmowie przezokiennej. Co też durnemu Anglikowi do łba strzeliło? Zanim miało się możliwość zaprzeczyć fałszowi, ledwo się uniosło głowę znad szponiastej dłoni pani inżynierowej


— przystąpili policjanci, opowiedzieli się grzecznie jako funkcjonariusze specjalnego poruczenia z Atdielienja pa achranienju abszcziestwiennoj biezapasnosti i pariadka, siwy nawet się przedstawił: Paweł Władimirowicz Fogiel


— i poprosili o dokumenty podróżne. Fogiel mówił po niemiecku; na pytanie Anglika o powód nocnej kontroli, rzekł coś wymijająco o terrorystach


— ale nie ma powodu do obaw, proszę spać spokojnie, na wszystko mamy baczenie, za kłopot bardzo przepraszamy. Wróciło się z bumagami i ten drugi pan za Fogielem, skoro tylko rzucił okiem na nadruki i pieczęcie i zamaszyste podpisy na dokumentach Ministerjum Zimy, prawie że stanął na baczność; zwróciwszy je z przymilnym uśmiechem i ukłonem, życzył wylewnie dobrej nocy. Inżynier, nie rozumiejąc do końca rosyjskiego słowotoku, tem pilniej obserwował zachowania. No i cóż teraz, już na pewno nie wyperswaduje się w dwóch zdaniach tego hrabiego, trzeba będzie naprostować rzecz rano. Się zamknęło się w przedziale. Na podklejonej aksamitną ciemnością szybie okiennej migotał portret młodego mężczyzny. Bordowa bonżurka z zielonemi obszyciami, z białym sznurem plecionym z chwostkami, nad szerokiemi wyłogami lica blade, wąski nos, czarne włosy przycięte do pół karku i zaczesane do tyłu od wysokiego czoła, przyklejone do czaszki pod lśniącą pomadą nałożoną przez moskiewskiego parikmachiera, czarny wąs schodzący ku podbródkowi wzdłuż ust szerokich


— a gdy uniosło się dłoń do gładko wygolonego policzka, błysnął jeszcze w odbiciu masywny sygnet herbowy. Patrzyło się w zdumieniu. Cóż za przekleństwo


— nieznajomi.






O węgierskim hrabim, rosyjskiej władzy, angielskich papierosach i amerykańskim cieniu

— Hrabia GyeroSaski, pan pozwoli, panie hrabio: państwo Blutfeld, pan doktor Konieszyn, pan Verousse, kapitan Priwieżeński. Się ukłoniło się.


— Je suis enchanté.


— Ach, co za towarzystwo, pan hrabia to spod Franciszka Ferdynanda, tak?   Kelner podsunął krzesło. Usiadło się.


— Droga pani



— Tylko akcent coś mi nie brzmi, ja mam ucho, prawda, panie Adamie?              Małżonek Frau Blutfeld mruknął potakująco z pełnemi ustami.


— Niech zgadnę


— ciągnęła Blutfeldowa na tym samym wydechu


— krew  węgierska po mieczu i przez przodków z Prus koligacja z polską szlachtą, prawda? O, panie hrabio, proszę nie robić zdumionej miny, ja się nie mylę w takich sprawach


— w zeszłym roku w Marienbadzie po linji ust rozpoznałam hrabiankę von Meran, a jak mnie błagała, żebym nie skompromitowała jej incognito, powiadam panu


— Nie jestem hrabią.


— A nie mówiłam! Kobieca intuicja!


— Rozglądała się z dumą, jakby cały wagon restauracyjny Luksu podziwiał właśnie w niemym zachwycie jej biegłość gienealogiczną.


— Proszę się nie obawiać


— szepnęła teatralnie, pochyliwszy się nad stołem, koronkowa kokarda zawisła nad śmietaną, potężny gors ozdobiony ciężką broszą groził zmiażdżeniem porcelany


— nikomu nie zdradzimy pana sekretu, panie hrabio. Prawda?


— Powiodła wzrokiem wokół stołu.


— Prawda? Czy można było żywić jakąś wątpliwość, że do południa nawet młodszy pomocnik maszynisty usłyszy o węgierskim grafie GyeroSaskim?            Zawinęło się serwetę pod brodą.


— Załóżmy


— powiedziało się z namysłem


— ale tylko załóżmy, że naprawdę nie jestem żadnym hrabią, a nazywam się tak, jak stoi w papierach, Gierosławski, Gierosławski, ot, szlachciura zubożały


— cóż mógłbym rzec lub uczynić, by przekonać panią, że pozostaje w błędzie?


— Nic!


— zawołała trjumfalnie.


— Nic! Poza tym śniadanie upłynęło przy mniej i bardziej ożywionej konwersacji na aktualne tematy polityczne, na błahych plotkach towarzyskich. (W których celowała niezawodna pani Blutfeldowa). Za oknami rozpędzonego Ekspresu migały zagajniki bieriozowe, gorąca zieleń nad białoczarnemi kreskami szczupłych pni, wszystko rozmazane w tym pędzie, niczym na płótnach francuskich impresjonistów, kolory, światła, cienie, kształty: las brzozowy w lipcowem słońcu


— wyobrażenie lasu. Daniłow i Buj dawno zostały w tyle, pociąg odpoczywał tam zaledwie po kwadransie; gdy opuścił Buj, prawadniki przeszli korytarzami Luksu, stukając do drzwi przedziałów i przypominając pasażerom o śniadaniu. Myślało się, czyby nie wcisnąć obsłudze jeszcze paru rubli i nie poprosić o przynoszenie posiłków do atdielienja, choćby zimnych. W ten sposób się nie musiałoby się stykać z innemi pasażerami; tyle, co na korytarzu w drodze do łazienki i z powrotem. Już przeczuwało się tę spiralę wstydu: każdy dzień w zamknięciu tem bardziej utrudniałby wyjście, narastałyby lęki i wstręty chorobliwe


— hrabia GyeroSaski zwinięty za drzwiami w drżący kłąb, zaszczute zwierzę, gryzie palce i przyciska ucho do ściany,   by dosłyszeć przez stukot kół kroki nadchodzących


— po tygodniu podróży istotnie mogło się osiągnąć podobny stan, nie było to nie do pomyślenia. Należało zatem już pierwszego ranka wyjść na świat z uśmiechem na ustach, w białym angielskim garniturze i z zawadiacko przekrzywionym goździkiem w butonierce, swobodnym krokiem podążyć do wagonu restauracyjnego, który zresztą przylegał bezpośrednio do trzeciego wagonu pasażerskiego Luksu, i bez mrugnięcia przyjąć zaproszenie do stołu inżyniera WhiteGesslinga, ukłoniwszy się szarmancko, a jakże


— panie, panowie, enchanté. Konwersacja toczyła się po niemiecku, z dłuższemi lub krótszemi wtrętami we francuskim, gdy na germańskiej składni potykał się Jules Verousse. Monsieur Verousse na dodatek jąkał się i w ogóle mówił bardzo niewyraźnie: zaczynał zdania, mamrocząc cicho pod nosem, lub też tak je kończył, czasami słychać było ponad stołem tylko środkową część wypowiedzi, czasami kilka wyrazów pozbawionych orzeczenia. Się dowiedziało się, że Verousse jest słynnym i majętnym żurnalistą, wykupionym przez Maurice’a BunauVarillę z „Le Petit Parisien” za jakąś horrendalną sumę. Jedzie na Syberję, by napisać do „Le Matin” serję reportaży z Kraju Lutych. Z pochodzenia był Flamandczykiem, miał w głębokiem niepoważaniu wszystkie rody panujące i gabinety rządzące, podobnie zresztą jak samego BunauVarillę z jego fortuną ostentacyjną i głośną pasją antykomunistyczną. Owe kilkuwyrazowe dogadki Verousse’a to zazwyczaj były polityczne szyderstwa lub francuskie aforyzmy. Chudy jak szczapa i bardzo wysoki, służył wszystkim przy stole zasięgiem swych patykowatych ramion, podając ten i ów półmisek, salaterkę, dzbanek, łabądki do soli i pieprzu. Stół był ośmioosobowy, na cztery i cztery miejsca, a monsieur Verousse zajmował krzesło drugie od przejścia


— miało się go wprost naprzeciw: końską szczękę, garbaty nos i druciane okularki na tym nosie. Ponieważ kapitan Priwieżeński nie odzywał się w ogóle, a pan Blutfeld ani na sekundę nie przestawał jeść


— jadł, jadł i jadł, zgoła jakby jedzenie zastępowało mu oddychanie, przestanie napychać sobie otwór gębowy i zaraz padnie martwy z obliczem purpurowo obrzękłem od bezjadła


— ponieważ więc oni się nie odzywali, a pani inżynierowa ograniczała się do przytakiwania małżonkowi, dialog krążył między inżynierem WhiteGesslingiem, Gertrudą Blutfeld, hrabią GyeroSaskim oraz doktorem Konieszynem. Doktor Konieszyn


— mieszczanin o surowej twarzy obramowanej ogniście rudemi faworytami


— jechał do Władywostoku, by przeprowadzić badania Białej Zarazy nawiedzającej kolonialne społeczności wschodniej Syberji i portów nadpacyficznych.


— Boją się, żeby resztka Floty Pacyfiku im nie pomarła


— pośpieszyła z szeptanem objaśnieniem pani Blutfeld, ledwo wymieniło się spojrzenie z krępym doktorem.


— Ministerjum Wojny pewnie nie zamierzało dawać im przepustek na powrót do domu, ale teraz, po wiktorji Marzowa, medycyna musi przyjść Ministerjum z pomocą. Żeby się znowu marynarzyki   nie pobuntowały. Rozerwą tam biednego doktora na strzępy.


— Szept Gertrudy Blutfeld był bardziej przenikliwy od najgłośniejszego zwischenrufa monsieur Verousse’a, Konieszyn musiał go słyszeć. Ale tylko przetarł pincenez i wrócił do metodycznego krojenia jajka na ćwierć, osiem i szesnaście (potem te płatki białka i żółtka układał na białem pieczywie w symetryczne wzory). Pani Blutfeldowa szeptała informacje ze swojego plotkarskiego Who is who, czy kto chciał słuchać, czy nie; węgierski hrabia był tak samo dobrą ofiarą


— no, bądźmy szczerzy, jednak trochę atrakcyjniejszą. Blutfeldowie jechali od Sankt Peterburga, niektórych pasażerów zdążyli już poznać, historyj innych pani Gertruda dowiedziała się swoimi tajemnemi sposobami (frenologja, gienealogja, kieliszek wina i sen o świcie, jak się przypuszczało). Tak więc słuchało się opowieści najpierw o towarzyszach stołu, potem o innych pasażerach klasy Luks właśnie śniadających, potem o tych nieobecnych. Bankier z siostrzeńcem


— matka z dzieckiem, żona potentata futrzarskiego


— prokurator z amurskiej obłasti, wracający z ministerjalnej odprawy


— pannagruźliczka z ciotką, w drodze do sanatorjum Lodu (były to owe sąsiadki ujrzane nocą), ale bez obaw, panna już nieprątkująca


— oficer carskiej marynarki z przydziałem na okręt w Nikołajewsku


— bracia utracjusze z piwowarskiego rodu z Moraw, w trakcie podróży dookoła świata


— emerytowany rotmistrz huzarów kajzera


— stary amerykański inżynier chemik czy elektryk, wraz z żoną, także zakontraktowany przez Sibirchożeto


— podróżująca samotnie młoda wdowa o zbyt wyzywającej urodzie, by mogła być w oczach pani Blutfeld przyzwoitą kobietą


— starzec jadący na Sachalin na groby synówzesłańców


— pastor z Lotaryngji z rodziną, wysiadający jeszcze przed Uralem


— A dwa stoły dalej


— tylko niech pan teraz nie patrzy!


— popijał poranną kawę książę BłuckiOsiej, ponoć udający się do Władywostoku z osobistego poruczenia Mikołaja II.


— I niech mnie tu apopleksyja ściśnie, jeśli to nie z jego powodu te nocne alarmy cierpieliśmy!


— Policja tajna, Korpus Żandarmów, Trzeci Oddział, albo i ochrana


— na pewno przydzielili mu kogoś


— mruknął doktor.


— Przecież wiedzieli, gdzie i kiedy jedzie, nie musieli nocą ścigać pociągu. Na pewno też ma swoich ludzi.


— Może informacje o zamysłach terrorystów zdobyli w ostatniej chwili


— zasugerował inżynier.


— …przecieki w ostatniej chwili wygodne bardzo zawsze…


— Wczoraj wieczorem objaśniono nam tu rzecz z detalami. Oficjalnie książę udaje się do Ameryki, by odwiedzić swoją młodszą córkę, Agafję, co wyszła za wiceprezesa Kompanji RosyjskoAmerykańskiej, ale tak naprawdę książę jedzie negocjować traktat pokojowy z Japończykami. Wyobrażacie so  bie państwo, gdyby negocjacje nie doszły do skutku, ile osób by się ucieszyło, w Rosji i w Europie.


— Ile?


— spytało się w naiwnem zdumieniu.


— Komu tak naprawdę zależy na tej wojnie? Komu spośród tych, co rzucają bomby i strzelają do dygnitarzy?


— Wszystkim


— rzekł doktor.


— Przecie te anarchisty i socjalisty wszelkiej maści tylko na nieszczęściu i chaosie żerują. Jaką mieliby szansę, gdyby nie wojna? Pomnijcie piąty i dwunasty.


— Otóż ponieśli wtedy krwawe porażki, czyż nie?


— Ba, wtedy byli powodzenia rewolucji najbliżsi. Wielka wojna, niezadowolenie ludu, krwawe masakry właśnie


— tego im trzeba. Takoż rozmaitym narodnikambuntowszczikam, Polaczkom cholernym, excusezmoi, mon comte, Czerkiesom i Gruzinom, wszyscy tylko czekają chwili słabości Imperatora, zaraz skoczą Rosji do gardła.


— Pan doktor był na Krieszczatiku w Kijowie w Czerwoną Sobotę


— poinformowała wszystkich swoim scenicznym szeptem Gertruda Blutfeld.


— Ano, byłem, wybiegłem z domu, jak tylko huknęło. Do wieczora przewoziliśmy rannych, zbierali zabitych. Korpusy osobno, członki osobno, jelita, galony krwi.


— …przez przypadek się im chemikalja


— jak to żacy niedouczeni za bomby się biorą…


— Żeby nie Lód, jeszcze byśmy w środku lata epidemję w mieście mieli, wystarczy jeden masowy grób nie dość szybko zalany wapnem, widywałem takie rzeczy na froncie. Anglik wymienił z żoną spojrzenia pełne niesmaku i zażenowania.


— Panie doktorze, doprawdy…!


— Proszę o wybaczenie


— mruknął doktor Konieszyn i wrócił do metodycznego smarowania grzanki marmeladą. Frau Blutfeld zachichotała, zakrywając usta chustką.


— Pan doktor już tu mało awantury nie wywołał. Osobnik, który siedział tam przy oknie


— już go nie ma, poszedł


— taki zarośnięty, czarny, ubrany bardzo niemodnie, widział go pan, panie hrabio, otóż wczoraj się zeszli z doktorem, i co, i zaraz się pokazuje, kto zacz, Filimon Romanowicz Ziejcow, nie słyszał hrabia?


— noo, ja też nie, ale widać figura to jakaś znaczna między czerwonymi, ach, ja się na polityce nie znam


— czy dobrze mówię, panie doktorze?


— Ziejcow, podżegacz gazetowy, po dwunastym go posadzili, widać na zbyt krótko.


— No i dobremu doktorowi od razu krew do głowy uderzyła!


— Pani Blutfeld delektowała się wspomnieniem smakowitego skandaliku.


— …komunistów w pierwszej klasie, rewolucje się z nadmiaru wygód…


— Nie sądzi pani chyba, że ten Ziejcow zamierzył się na księcia?


— Się skrzywiło się powątpiewająco.


— Skorzy do przelewania atramentu zazwyczaj mdleją na widok krwi. Blutfeldowa spojrzała za siebie z ostentacyjną dyskrecją, teatralna konspiratorka.


— O! Ten tam w rogu! Co się tak garbi nad sałatką. Ten z nosem łamanym. Zerknęło się. Człek miał posturę emerytowanego zapaśnika, bary rozsadzały rękawy źle skrojonej marynarki, ogolony na łyso łeb przecinała sina blizna, długie wypiętrzenie brzydko zrośniętej tkanki. Rzeczywiście, do pierwszej klasy Transsibu pasował jak kastet do porcelany. Inżynier WhiteGessling popatrywał na złamonosa to przez szkła okularków, to ponad, z zachłanną ciekawością.


— Co? Kolejny rewolucjonista?


— Ależ! Rozmawiał z naczalnikiem Ekspresu, widzieliśmy go, podpisywali jakieś druki, prawda? panie mężu? Herr Blutfeld zabulgotał potwierdzająco.


— A potem, jak szliśmy na kolację


— ciągnęła, znowu nachyliwszy się nad stołem ku interlokutorowi, znak nadciągającej sensacji


— przez uchylone drzwi przedziału


— co? rewolwer ładował! Ot!


— Policjant, jak rozumiem.


— Musieli przydzielić go księciu


— skwitował doktor Konieszyn.


— Przecież mówiłem.


— Tylko jednego?


— Gdyby mnie tak bardzo zależało na jego śmierci


— rzekło się, ocierając usta serwetką i odsuwając się od stołu


— rozkręciłbym po prostu szyny.


— …nie grozi, skoro jeszcze więcej tu policjantów w nocy


— wtrącił się ponownie Verousse.


— Dostali o terrorystach w pociągu, a kto jedzie pociągiem, który sam chce z torów?


— Ci, co i tak zwykli ginąć od rzucanych przez siebie bomb. Mhm. Tak. Panie. Panowie. Mężczyźni przeszli potem do palarni, na kawę, fajkę, cygaro, papierosa; jedynie pan Blutfeld wymówił się lekarskiem zaleceniem półgodzinnej drzemki po posiłku. Szerokie, rozsuwane drzwi pod zimnazowemi archiwoltami (z których spoglądały ślepe oczy Królowej Zimy o śnieżnobiałych piersiach, wspartej na soploskrzydłych puttach) oddzielały palarnię od głównego pomieszczenia salonki. W nim znajdował się stół bilardowy


— najbardziej absurdalny zbytek


— i mała biblioteka, zaopatrywana na stacjach postoju w aktualne wydania gazet lokalnych. Stał tam także wysoki odbiornik radjowy o podświetlanej tarczy. Co jakiś czas wypadał z częstotliwości, zapewne z powodu drgań i wstrząsów pędzącego pociągu; wkrótce zresztą znajdzie się poza zasięgiem europejskich radjostacyj


— im dalej na wschód i ku Zimie,   tem mniej licznych i słabszych. Za kolejnemi drzwiami znajdował się właściwy salon; tam udały się panie. Skład pierwszej klasy Ekspresu Transsyberyjskiego z pierwotnego projektu zawierał wagonkaplicę (z niewielką dzwonnicą wypuszczoną ponad dach), wagonsalę gimnastyczną… Obecnie inne ekstrawagancje były w modzie. Wagon wieczorny, umieszczony tuż przed salonką, mógł służyć choćby za salę taneczną; wbudowano mu kominek, wyposażono w pianino. Otwierał się na przeszkloną galerję, z której podróżni mogli podziwiać krajobrazy, jakie przecina na dwu kontynentach Magistrala Transsyberyjska. Za galerją był jeszcze podest widokowy otoczony fantazyjną balustradą żelazną, pod ekranem przeciwdymnym. Palarnia, urządzona według rosyjskiej odmiany art nouveau, to znaczy z nadmiernym przepychem orjentalnym (znowu złocenia i ciężkie ornamenta), sprawiała jednak wrażenie jasnej i przestronnej. Odsunięto rolety z wysokich okien i pokrywę z owalnego świetlika, uchylono nawietrzniki


— słońce wpadało do tonącego w brązach i czerniach wnętrza w snopach żywego błękitu oraz zieleni, z nieba i z głębi lasu wystrzeliwanych. Strumienie blasku wbijały się w armeński dywan z impetem, obłoczki lśniącego kurzu podnosząc. Usiadło się w narożnym fotelu, pod lustrem. Anglik częstował wszystkich papierosami Wild Woodbine. Steward podał ogień. Zapaliło się. Flamandczyk i doktor również sięgnęli do srebrnej papierośnicy inżyniera; natomiast kapitan Priwieżeński wyjął z kieszeni fajkę z jasnego drewna i skórzany kapciuch. Dym tytuniowy układał się w świetle w fantasmagoryjne kształty, mienił i migotał. Ruch pociągu, szarpnięcia i podskoki


— nijak nie wpływały na powolną, hypnotyczną pantomimę siwych obłoków.


— Tam stoi następny.


— Konieszyn ruchem głowy wskazał mocno zbudowanego mężczyznę o azjatyckich rysach twarzy i karku jak baleron. Mężczyzna, oparty o okno, zdawał się pogrążony w lekturze gazety.


— A tych trzech z nocy? Jadą w drugiej klasie?


— Albo w wagonie służby. Nie wyrzucą przecież pasażerów, żeby zrobić dla siebie miejsce w Luksie. Siedziało się z nogą założoną na nogę, z poluzowanym fularowym krawatem, w rozpiętej marynarce; paliło się papierosa, obserwowało się kalejdoskopy światła i dymu. W przeciwległym kącie, pod palmą, siedział ów amerykański inżynier, którego wskazała w restauracyjnym pani Blutfeld. Czytał książkę, co chwila czyniąc na założonej pod okładkę kartce pośpieszne notatki; ani razu nie uniósł głowy. Miało się go dokładnie na linji wzroku, na przedłużeniu spojrzenia, które przebijało się przez dym, nie napotykając oporu, by skupić się dopiero po drugiej stronie wagonu. Słońce nie sięgało do wszystkich kątów i zakamarków palarni, za Amerykaninem stał już tylko cień. Jankes był wysoki, miał ostre rysy i ciemną cerę, włosy (czarne, z jednym siwem pasmem po prawej) czesał prosto na boki od przedziałka pośrodku. Z półprofilu przy  pominał cygańskich patrjarchów. Kościsty podbródek, podany do przodu, opierał się na sztywnym kołnierzyku. W zamyśleniu nad książką marszczył krzaczaste brwi. Ręka w rękawiczce białej unosiła się, by przewrócić kartkę


— cień oczywiście także unosił rękę. Obserwowało się ten cień. Ruch, bezruch, ruch, bezruch, światło drżące


— jak to możliwe, to niemożliwe


— bo gdy on właśnie nie porusza się w tym fotelu pod palmą, i nie poruszają się strumienie światła, nie zmieniają położenia okna w wagonie, ani Słońce na nieboskłonie, ani pociąg nie zakręca na torach, to jednak cień za Amerykaninem tańczy na ścianie niczym dym papierosowy w powietrzu, ciecz rozpuszczająca się w cieczy, przepływa od figury do figury, wygina się i kurczy, wygina się i puchnie, igra sam z sobą i pełga jak refleks na płynącej wodzie. Cień, nie światło


— cień jak świecień, żywy negatyw negatywu


— obraz niemożliwy ujrzany na dębowej boazerji w palarni Ekspresu Transsyberyjskiego. W wagonie wieczornym ktoś grał na pianinie mazurka Chopina, okrutnie fałszując.


— Ja jednak sądzę


— mówiło się, otrzepując papieros nad kielichem szklanego tulipana


— że pod względem politycznym zakończenie tej wojny będzie na rękę wszystkim. Wojny zazwyczaj prowadzą do przełomów, przenoszą narody z jednej epoki w drugą


— ale ta wojna donikąd nie prowadzi i niczego nie zmienia. Nawet liedniacy niespecjalnie gardłują za nią w Dumie; a ottiepielnikom jak najbardziej zależy na wyjściu z impasu w Azji. Można się spodziewać nieracjonalnych aktów desperacji ze strony tych czy innych terrorystów, tego spodziewać się można zawsze


— nie widzę jednak żadnego konkretnego planu, w którym ktoś w Rosji zyskiwałby na śmierci księcia Błuckiego przed podpisaniem ugody z Japonją.


— …nadzieję że wojnę zwyciężą a nie znowu jak przegrali Japonją to teraz rewanżu rewanżu…


— Ba, ale w tym rzecz cała, że tak naprawdę Rosja wojen prowadzić ani zwyciężać nie umie!


— się zaśmiało się.


— Nigdy nie umiała! No nie potrafi, i już. Jest to przedziwny fenomen Historji.


— Uniosło się papierosa nad głowę.


— Spójrzcie panowie na ostatnie dwa wieki, kiedy to Rosja stała się potęgą europejską. Daleko więcej wówczas ran wojennych ścierpiała, aniżeli sama zadała. Gdzież jej piorunujące sukcesy bitewne, gdzie gienjalni wodzowie, kampanje wyśmienite, z których uczą się strategji i taktyki kadeci L’école militaire de SaintCyr i West Point? Nie ma. A ileż razy nieledwie cudem ratowała się od klęsk prawdziwie druzgoczących? Pomnijcie Piotra Pierwszego w tureckiem oblężeniu nad Prutem, jużjuż kapitulującego. Pomnijcie Aleksandra Pierwszego po Austerlitz i Friedlandzie, Dybicza po Wawrze i Iganiach. A i choćby ostatnią wojnę turecką: uchodziliby Moskale w sromocie spod Plewny Osmanabaszy, gdyby nie Rumuni. Którym potem, oczywiście, w podzięce południową Besarabję zagarnęli.   …Rosja ma za to wyśmienitą dyplomację, biegłą w sztuce dzielenia i skłócania, co rozbija w porę wszelkie przeciwrosyjskie sojusze; ma chytrych i elokwentnych agitatorów, gotowych we wszystkich stolicach Europy z nieskończoną bezczelnością głosić jej trjumfy i wyższość jej racyj w chwilach największego Rosji poniżenia i klęski. I dzięki tej prowadzonej od pokoleń polityce zdołała zaszczepić kulturę nierozumnego moskalofilstwa nie tylko na salonach Paryża, Berlina, Wiednia, ale także pośród narodów własną jej ręką rzuconych w błoto i pod jej butem upodlonych: Czechów, Litwinów, Polaków. Oto jest zwycięstwo nad zwycięstwami: nie dość, że pobić, to zmusić pobitych


— nie, nie zmusić


— sprawić, że z własnej swej woli przyjdą całować knut gnębiciela.


— …nie u Anglosasów po Kiszyniowie i masakrach prasa nie da Rosji, nie dadzą Żydzi i socjaliści zachodni, nieprawdaż, n’est ce pas?                Co właściwie dzieje się z cieniem tego człowieka? Się przypatrywało się Jankesowi spod zmrużonych powiek, przez dym i słońce. Może to nie o człowieka chodzi, lecz o miejsce, ów kąt półmroku, dokąd nie sięgają promienie lata. Ale nie: Jankes wstał, skinął na stewarda, przeszedł na moment do salonu po szklankę wody


— obracało się w ślad za nim głowę, śledziło się go wzrokiem zza tiulowej zasłony dymu


— a migoczący i drżący cień, cieńniecień, arabeska światła oślepiającego i światła nieco słabszego, ten żywy fenomen optyki podążał w ślad za Amerykaninem, otaczał go jak wędrowny słup gorąca, wypaczający obrazy, mącący widoki. Ale wszystko to delikatnie, subtelnie, leciutko, na granicach sylwetki, na szwach oćmy. Spojrzało się po siedzących w palarni. Nie zwracali uwagi na skrytego w kącie pod palmą chudego Jankesa.


— Może my jednak w złą stronę spoglądamy


— rzekł WhiteGessling.


— Zapomnieli panowie, dlaczego w ogóle wybuchła ta wojna? Pierwszy konflikt z Japonją był o Mandżurję, w Chinach starły się ambicje Japonji i Rosji, o Koreę i strefy wpływów


— ale za drugim razem wszystko zaczęło się od gospodarki, od złóż tunguskich. I, proszę ja was, na tym też się skończy. Na terytorjum Rosji znajduje się sto procent światowych złóż tungetytu i zimnaza; Rosja kontroluje wszystkie prowadzące do nich szlaki handlowe. Czy można się dziwić, że Japończycy zaryzykowali wojnę dla przesunięcia granic traktatowych o kilkaset mil? Zwłaszcza że, Lód, nie Lód, to i tak wisiało w powietrzu: w tysiąc dziewięćset jedenastym odbudowali się już militarnie po pierwszej wojnie, upływały im akurat terminy rozmaitych umów międzynarodowych, no i, przede wszystkiem, musieli zdążyć, zanim Stany Zjednoczone Ameryki otworzą Kanał Panamski, żeby nie zostać wziętym w ogień z dwu stron. Ale przecież tu i tu na decyzje mają wpływ ludzie interesu. Wiecie panowie, ile wyniósł zeszłoroczny zysk Sibirchożeta?


— Anglik parsknął głośno i dmuchnął dymem pod sufit.


— Więc kto miałby korzyść w zabójstwie księcia Błuckiego? Oto kto: konkurenci spółek Sibirchożeta. Przegrani w boju o koncesje.   Oni. To jest korzyść liczona na dziesiątki, setki miljonów rubli. Albo: cudzoziemskie firmy, którym załamałby się rynek po połączeniu Azji z Ameryką Linją Alaskańską. Póki trwa wojna z Japonją, budowa się wlecze, toteż są w miarę bezpieczni. Albo



— Więc mówi pan: nie anarchiści i socjaliści, lecz chciwi burżuje?


— uśmiechnął się Konieszyn.


— Jedno drugiego nie wyklucza


— zauważyło się półgłosem.


— Cóż prostszego, jak podrzucić gorącogłowym eserom precyzyjną informację o czasie i miejscu? I kto potem będzie szukał tajemniczych donosicieli? Terroryści sami się przyznają, nie wyprą się ideji. Jak już mordować, to cudzemi rękoma, panowie, cudzemi rękoma. Doktor skrzywił się z niesmakiem, potarł nos, poprawił binokle.


— Rozumując w ten sposób, za każdą bombą ciśniętą w sanowników przez naiwnego anarchistę winniśmy się domyślać pałacowej walki ottiepielników z liedniakami, spisku jednego syndykatu choładpramyszlienników przeciwko innemu, ambicji jakiegoś ministra czy Wielkiego Księcia…


— Żeby już nie wspomnieć o kłótniach w Dumie: niedługo wybory, a Struve może stracić większość, jeśli wyłoży się na negocjacjach pokojowych.


— Minister Wojny


— Kapitan Priwieżeński wybuchnął gromkim śmiechem. Umilkły wszystkie rozmowy, nawet z pokoju bilardowego wyjrzało kilka osób. Kapitan zasłonił usta dłonią. Doktor Konieszyn spoglądał nań z brwiami pytająco uniesionemi, inżynier WhiteGessling


— zmieszany. Priwieżeński odłożył fajkę, skrzyżował ramiona na mundurze.


— O czym panowie mówią?


— spytał cicho, wciąż ze śmiechem w chrapliwym głosie.


— Proszę o wybaczenie, ale dłużej nie mogłem zstrzymać. Panie inżynierze


— zwrócił się do WhiteGesslinga


— te pana kalkulacje gospodarcze, analizy walki interesów…


— Co?


— zaperzył się Brytyjczyk.


— Co pan się



— Nie, nie


— kapitan z wysiłkiem tłumił wesołość, chyba nie do końca szczerą.


— Ma pan rację, oczywiście. To znaczy


— miałby pan rację, gdyby to była Wielka Brytanja. Widzi pan, tak się złożyło, że w swojej krótkiej przecież jeszcze karjerze zdążyłem się otrzeć o ludzi z wewnętrznych kręgów władzy, zajrzeć, że tak powiem, pod pałacowe dywany… O czym panowie mówią, na rany Zbawiciela!


— Kręcił głową z szyderczem niedowierzaniem.


— To jest Rosja!


— …uwagi temu faktowi nie omieszkamy dziękujemy serdecznie…


— Proszę się nie gniewać, panie inżynierze, ale nie ma pan pojęcia o zasadach, któremi rządzi się nasz kraj.


— Doprawdy?


— sarknął WhiteGessling, tocząc między palcami drugiego papierosa.


— To nawet nie jest kwestja władzy i rządzenia państwem, tak, jak pan to ujmuje rozumem swoim. Jeszcze kilkadziesiąt lat temu cała Rosja n a l e ż a ł a do Gasudaria Impieratora, Impierator ją posiadał


— ziemie, bogactwa w nich ukryte, i to, co na ziemi rośnie, i góry, rzeki, jeziora, ćwierć kontynentu.


— Kapitan Priwieżeński objął gestem słoneczne przestrzenie migające za oknami Ekspresu.


— P o s i a d a ł, tak jak panowie posiadają swoje zegarki czy buty. Dopiero niedawno zgodził się łaskawie przeprowadzić podział na to, co należy do Jewo Impieratorskawo Wielicziestwa i Rodziny, i to, co należy do Rosji. Zachował dla siebie połowę. Więc nie mówię już o Stanach Zjednoczonych Ameryki, nie mówię o Francji czy Wielkiej Brytanji z jej Magna Charta i parlamentami


— ale jest to zupełnie inny rodzaj władztwa niż ten, jaki znacie z nawet najbardziej reakcyjnych monarchij europejskich. Niech pan zrozumie, inżynierze: Habsburgowie r z ą d z ą


— Imperatorzy Wszechrosyjscy p o s i a d a j ą. …Panowie domyślają się wielkich sporów politycznych i konfliktów finansjery za decyzjami samodzierżcy. Mój Boże. Gdybyż tak było! Gdybyż te hypotezy spisków i piętrowych knowań mogły być słuszne! Choćby ten pociąg, którym jedziemy, Kolej Transsyberyjska. Jak panowie sądzą, jak doszło do powstania Linji Mandżurskiej i wybuchu pierwszej wojny z Japonją? Polityka? Kalkulacje gospodarcze, co, panie inżynierze? Rachunek korzyści inwestycyj? A może stoi za tym cała rosyjska strategja kolonizacji dalekiej Azji…? Ha! …Prawda zaczyna się od tego, że Imperator nasz, Mikołaj Drugi Aleksandrowicz, w dzieciństwie i za lat młodzieńczych oddawał się bez umiaru grzechowi Onana. Kiedy ogólna apatja, zmęczenie i dzienna słabość umysłu następcy tronu stały się aż nadto widocznemi, wezwano inastrannych profesorów. Ich diagnoza dotarła w końcu do uszu Jewo Impieratorskawo Wielicziestwa, który nakazał czem prędzej rozwiązać wstydliwy problem wychowawczy. Tak więc starzy jenerałowie, tajni radcy i ministrowie dworscy po długich konsultacjach wybrali metodę wielekroć sprawdzoną: należy dać ujście siłom męskim młodzieńca w naturalny sposób. Zaczęto zatem prowadzać przy rozmaitych okazjach przed oczy cesarzewicza Mikołaja Aleksandrowicza najgładsze krasawice, zazwyczaj córki rodzin dworowi bliskich. Zrazu cesarscy doradcy gratulowali sobie powodzenia planu, bo istotnie cesarzewicz szybko poznał, który grzech smakuje lepiej, i całkiem porzucił jeden na rzecz drugiego


— rychło wszakże pokazało się, że i w tym umiaru nie zna, obróciwszy go w nałóg jawny. A przecie rzecz to jest wielkiej politycznej wagi, aby nic nie stało na przeszkodzie przyszłego aliansu z inną potęgą przez mądre małżeństwo Imperatora. Nowy więc powstał ból głowy u radców tajnych i emerytowanych jenerałów: by w porę rozbijać wszystkie romanse Mikołaja Aleksandrowicza, zanim nazbyt się przywiąże do wybranki i w afekcie wzrośnie. Póki się bowiem cesarzewicz puszczał z Wielkim Księciem Sergiu  szem Aleksandrowiczem w nocne wyprawy po peterburskich spelunach i domach wysokodostojnych prostytutek, groźby wielkiej nie było. Ale wkrótce koszta poczęły rosnąć: oto już za zerwanie mademoiselle Miatlewej z następcą tronu cesarzowa zapłaciła rodzinie Miatlewów trzysta tysięcy rubli, wykupując z wielokrotną przepłatą ich majątek przy Peterhofskim Trakcie. I szło ku gorszemu. Cesarzewicz z koleji ogłupiał bez reszty na punkcie baletnicy Krzesińskiej. Gasudar’ Impierator, zwiedziawszy się o tym, a i o tym, że owa Krzesińska jest Polką i gotowa przyszłego Impieratora przez alkowę przeprowadzić z prawosławia do obrządku rzymskiego, popadł w rozpacz ostateczną. Wyszykowano najwyższy rozkaz wydalający urodziwą baletnicę z Peterburga w drodze administracyjnej i wyprawiono z nim do Krzesińskiej oberpolicmajstra peterburskiego, jenerała Gressera. Krzesińska przyjęła Gressera uprzejmie, przeczytała rozkaz i poprosiła jenerała do buduaru


— a w buduarze kto? Cesarzewicz Mikołaj Aleksandrowicz. On, wiele nie myśląc, papier podarł i drzwi Gresserowi wskazał. Tu już jasno zobaczyli wszyscy radcy dworscy, że przyszłość Imperjum jest zagrożoną. Nie można odsunąć od Mikołaja Aleksandrowicza pokus sercowych


— należy odsunąć od nich samego Mikołaja Aleksandrowicza. Jak to uczynić? Ano, wsadzono go na okręt i wyprawiono w podróż dookoła świata. Ale okręt nie monastyr, cesarzewicz nie mnich. O bezeceństwach i rozpustach dziejących się na pokładzie krążownika „Pamiat’ Azowa” podczas rejsu cesarzewicza pisały ponoć światowe gazety; do Jewo Impieratorskawo Wielicziestwa docierały tylko te informacje, które musiały dotrzeć. W okolicy Indyj z rejsu wyłączył się podróżujący z Mikołajem Aleksandrowiczem Wielki Książę Jerzy; wrócił do kraju połamany, z rozbitą piersią i ledwie żyw. Co się pokazało: podczas jednej z hulanek na okręcie tak się wysokourodzeni spili, że najdziksze ideje im do głów przychodziły i założył się książę Jerzy z księciem greckim, kto wyżej wejdzie na maszt. Grek wygrał; Jewo Wysocziestwo książę Jerzy spadł zaś z wysokości, tylko dzięki boskiej interwencji lub pijackiemu szczęściu nie skręcając sobie karku. Następnym przystankiem w podróży młodego następcy tronu, przed Władywostokiem, gdzie miał wziąć udział w uroczystości otwarcia budowy Koleji Transsyberyjskiej, była Japonja. Ma się rozumieć, każdorazowemu zejściu na brzeg dziedzica Imperjum towarzyszyły wielkie manewry sił porządku; wiecie panowie, w jakim strachu przed zamachowcami żyje rodzina panująca. Nie inaczej było wtedy, a kordon miał przytem służyć ograniczeniu samodzielnych ruchów cesarzewicza. Na nic wszakże wszystkie ostrożności i armje japońskich konstablów na ulicach wystawione. W drodze powrotnej znad jeziora Biwa do Kioto rzucił się na niego


— nie jakiś przypadkowy przechodzień, bo takowych w zasięgu wzroku zapewne w ogóle nie było, ale jeden z wystawionych w kordonie policyjnym dla ochrony znamienitego gościa agientów, fanatyk wychowany w idejach nacjonalnych. Zaatakowałby cesarzewicza już przy pierwszej sposobności, no nie potrafił go odróżnić od innych cudzoziemców. Pomógł mu   dopiero tatuaż, jaki Jewo Wysocziestwo Mikołaj Aleksandrowicz kazał sobie sporządzić w Nagasaki, gdy wraz z księciem greckim w tamecznych domach rozpusty się bawił. Prasa japońska opisała ów malunek na skórze prawej ręki cesarzewicza w detalach: smok z żółtemi rogami, czerwonym brzuchem. Tak i rozpoznał następcę tronu Rosji samuraj obłąkany. Zanim go obezwładniono, zdążył dwakroć siec Mikołaja Aleksandrowicza swoim mieczem; cesarzewicz rzucił się do ucieczki, lecz gdyby nie bambusowa laska greckiego księcia, nie żyłby, to pewne. Oba cięcia sięgnęły głowy. Zrazu wszakże rany zdawały się powierzchownemi: już po paru dniach był przyszły Imperator na nogach, pozostała blizna, nie bardzo szpetna. Lecz od tego czasu Jego Wysokość Mikołaj Aleksandrowicz cierpi na rozmaite przypadłości psychiczne. Które z czasem się nasilają. Na ten przykład Imperator nasz widzi wszędzie pajęczyny i rzuca się do ich zrywania, nakazuje służbie czyścić z nich pokoje i korytarze. Miecz japoński naznaczył Najjaśniejszego Pana na całe życie


— straszliwe migreny, halucynacje, depresje, apatje i słabości umysłu wystawiają go na żer szarlatanów, spirytystów, mesmerystów, mistyków i świętych szaleńców. Od pére Philippe’a, który miał sprawić, że cesarzowa urodzi następcę tronu, i wywoływał na żądanie duchy przodków Mikołaja Aleksandrowicza, by dyktowały mu politykę państwową, a który na koniec okazał się marsylskim fryzjerem


— przez Dziewicę Gałacką, co przepowiadała Imperatorowi wyniki wojen


— skończywszy na nieśmiertelnym Rasputinie. A w swoim czasie taką mesmeryczną władzę nad wolą samodzierżcy posiadał niejaki Biezobrazow, ongiś radca rządu i członek Świętej Ligi. Biezobrazow uważał się za znawcę polityki wschodniej i zwłaszcza w jej sprawach narzucał swoje zdanie. Gdy sprzeciwił się mu Witte


— „Komu Wasza Wysokość ufa bardziej: człowiekowi prywatnemu, czy swemu sztatssekretarzowi i ministrowi?”


— Imperator mianował Biezobrazowa sztatssekretarzem. Biezobrazow powchodził w liczne spółki z urzędnikami kancelarji Gasudaria Impieratora, konsulem w Koreji, Wielkimi Książętami, inwestując nawet miljony rubli z majątku samego Imperatora. Utworzyli oni mianowicie towarzystwo akcyjne, które otrzymało od rządu korejańskiego koncesję na eksploatację lasów i minerałów w Koreji. Aby realizować te i dalsze fantasmagorje finansowe, Biezobrazow zahypnotyzował Impieratora Wsjerassijskawo do decyzji o ustanowieniu namiestnictwa Aleksiejewa, o Linji Mandżurskiej Transsibu, urządzeniu Port Artura i Dalnego, w rezultacie


— do samej wojny z Japonją. Koncesja eksploatacyjna Biezobrazowa była w istocie główną przyczyną pierwszej wojny: żądania terytorjalne Rosji odpowiadały ziemiom przyznanem jego towarzystwu akcyjnemu. Pan inżynier mówił o kalkulacjach ludzi interesu? Zyski Imperatora z udziałów w przedsięwzięciu Biezobrazowa mogły wynieść co najwyżej kilka, kilkanaście miljonów


— podczas gdy samo namiestnictwo pożerało sto dwadzieścia miljonów rubli rocznie. Nie powiem już nic o kosztach wojny. Pan inżynier mówił o przyczynach i skutkach, następstwie rozumowych wyborów i pla  nach politycznych. Otóż takie są przyczyny i taki rozum w państwie rosyjskim: miecz samuraja, omam duszny i głos szarlatana szepczący do imperatorskiego ucha. …Zasada obowiązuje tak samo na dworze jedynowładcy, jak w najmarniejszej wsi, w stepie pustym, tajdze zimnej


— nie ma żadnej linji, żadnej granicy, poza którą mógłbyś pan tu bezpiecznie stosować swoje narzędzia umysłu. Jedna jest Rosja. Znalazł się pan, inżynierze, w krainie, gdzie ludzie


— nie ludzie, ludzieprzedmioty poddane są istocie nieskończenie wyższej, a ona dowolnie kształtuje ich rzeczywistość podług swoich zmiennych kaprysów i zachcianek, nijak niczego nie tłómacząc, bo też nie są to rzeczy do wytłómaczenia. Zrozumieć


— zrozumieć można prawa natury. Ale czy człowiek zrozumiałby prawa natury, gdyby Bóg zmieniał je bez widocznej przyczyny, między sekundą a sekundą? Milczało się. Kto opowiada publicznie o obyczajach buduaru, kto mówi w towarzystwie przystojnem o sprawach tak wstydliwych jak nałogi zrodzone z popędów zwierzęcych ciała? I żeby jeszcze o sprawach byle kogo dotyczących


— ale monarchy panującego? Oficjer! Nie może to być! Wstyd, wstyd, wstyd! Że nie spalił się tu na miejscu


— cóż to za demon wewnętrzny rozsadza Priwieżeńskiego? Spoglądało się za okno, na pola i lasy, rozlewisko rzeczne i głaz biały, tuktuktukTUK, już pozostawione w tyle. Konieszyn, WhiteGessling i Verousse wymieniali luźne uwagi, z niepewnemi minami trawiąc słowa młodego kapitana.


— …no, szczerze, Yoshihito też normalny nie jest…


— Ze spirytyzmem rzeczywiście musi być coś na rzeczy, znowu bardzo modny na salonach peterburskich, księżna Błucka zapowiadała tu na dzisiaj prawdziwy seans, czujcie się panowie ostrzeżeni…


— Kapitan podobne historje przypadkowym towarzyszom podróży opowiada


— nie może być z wolnością obywatelską w Rosji aż tak źle.      Priwieżeński uśmiechnął się gorzko.


— A pan inżynier myśli, że niby dlaczego wyprawiono mnie z Peterburga na drugi koniec świata? Zapaliło się drugiego papierosa. Dym szczypał w oczy, rozmyte obrazy wyłaniały się ze słonecznej jasności i w słońcu rozpływały.   Jankes zamknął książkę, wstał, naciągnął mankiety, rozejrzał się po palarni, poczem wyszedł do sąsiedniego wagonu. Silnoręki Azjata, gdy przechodził chwilę potem mimo palmy, rzucał na zwieńczoną bluszczowemi rzeźbieniami boazerję cień jak najbardziej zwyczajny, o ostrych, stałych krawędziach. Na czymkolwiek więc polegał ów fenomen, wiązał się bezpośrednio z osobą Amerykanina.


— …hrabia, posiadając polskie korzenie, powinien zdawać sobie z tego sprawę.


— Proszę?   Się obróciło się do kapitana. Priwieżeński pozostał skupiony na czyszczonym cybuchu fajki, nie podniósł wzroku.


— Brytyjczykowi się nie dziwię, ale że pan hrabia



— Nie ma między naszemi nacjami żadnego pokrewieństwa


— rzekło się sucho.


— Słuchałem, co hrabia mówił o rosyjskich żołnierzach i dyplomatach. Wszystkie narody podbite tak potem



— P o d b i t e? Wyście nas podbili? W jakiej to bitwie, można wiedzieć? W jakiej wojnie?


— …no no spokojnie w pociągu gdzie ubitej ziemi spokojnie nie ma o co taka quarelle d’Allemand… Zapaliło się. Priwieżeński stukał fajką o poręcz krzesła. Założyło się wygodniej nogę na nogę, szarpnęło się kant nogawki.


— Rosja nie podbija


— powiedziało się łagodnie i cicho, tuż ponad rytmicznym stukotem stali.


— Rosja zagarnia. Niemcy podbijają. Francja podbija. Turcy podbijają. …Pan kapitan ma żal do swojego kamandawanja, więc łatwo mu teraz wylewać gorycz


— czy to nie jakiś pomniejszy Biezobrazow stoi za waszem przeniesieniem?


— ale przecież nie zaprze się ojczyzny. Czy chciałby, żeby Rosja była inna? Wtedy nie byłaby Rosją. A to jest przecie największe zaprzaństwo wszystkich rewolucjonistów: wypierają się Rosji. Pozwoli kapitan, że go zapytam… Priwieżeński zmarszczył brwi. Czekało się. Wykonał zachęcający gest fajką.


— Gdyby to leżało w jego mocy, gdyby miał taką władzę boską


— rzekło się


— czy kazałby zlikwidować w Rosji samodzierżawie?


— Co to znaczy: zlikwidować? A rządy zostawić


— komu? Dumie?


— Na przykład. W każdym razie w rękach przedstawicieli systemu rady kalnie odmiennego od samodzierżawia. Kazałby pan? Ale szczerze. Uważa się pan za ottiepielnika, prawda? Priwieżeński przygryzł ustnik zimnej fajki. Złożywszy głowę na oparciu krzesła, błądził wzrokiem po suficie i niebie nad świetlikiem. Jeszcze kilka sekund i samo jego milczenie dało jasną odpowiedź. Się zaśmiało się cicho.


— Ciekaw jestem, na ile też ci narodnicy i rewolucjoniści wierzą w swoje utopje. Obalą samowładztwo


— i co zbudują na jego miejsce? Cokolwiek by postanowili, choćby i władzę mas robotniczych, na koniec i tak urodziłaby się im jakaś forma samodzierżawia. …Nie ma między naszemi nacjami żadnego pokrewieństwa, panie kapitanie. Wierzymy w tego samego Boga, ale inaczej się ta wiara uleżała w naszych sercach. Dla was najważniejsze jest odkupienie pośmiertne, szczęśliwość pozagrobowa przesłania wam wszystkie cnoty doczesne


— wszak zbawienie   możliwe jest dopiero po opuszczeniu tego świata. On zawsze będzie wam zły, niesprawiedliwy, pełen bólu i krzywd, których za życia naprawić się nie da. W jakie więc szlachectwo ducha zapatrzeni trwacie


— nie to, co sławi działanie, opór i czyny zmieniające oblicze Ziemi, lecz w bierną ascezę, pokorę milczącego znoszenia koniecznych cierpień, uwielbienie Boga wbrew cierpieniom; życie we śnie o szczęściu pośmiertnem. Najczarniejszy pesymizm i fatalizm spowijają tę wiarę jak kir trupa żywego. Cóż się dziwić, że chłopi wasi, lud najniższy sprawia wrażenie dotkniętego dziedziczną odmianą apatji, z krwią przenoszonej zwierzęcej rezygnacji i bezwoli. Nawet jak giną tysiącami z głodu, giną bez buntu, pustemi oczyma wpatrzeni w niebo. Ten sam obraz oddaje wasza sztuka, wasza literatura


— nihilizm albo apokalipsa


— za każdym razem, gdy czytam Dostojewskiego, mam ochotę zapić się na śmierć. …I gdzie szukać podobieństw, skoro i tradycja rządu i prawa tak różna między nami? Polska, która jedyna nie dopuściła nigdy do siebie absolutyzmu, zmuszona jest teraz znosić instytucje i obyczaje samodzierżawia. U nas prawo czyniło człowieka bezpiecznym i równym nawet przed królem


— u was miejsce prawa zajmuje zasada władzy. Wolnost’ bojarów nigdy równać się nie mogła z wolnością naszych choćby parobków. A, jak woda spadająca po kamieniach, spływa to z samej góry na sam dół: każdy wykonawca i podwykonawca woli samowładcy takoż czuje się wszechmocnym i stojącym ponad prawem. Nie macie więc prawdziwych szlachciców, najwyżej cudzoziemskie podróbki arystokracji, dwarianów zsabaczonych


— za to czynownicy wasi najpotężniejsi są na świecie. Jak u nas byle chłop czy mieszczanin, skoro się wybił i urósł ponad stan, w szlachcica zaraz chce się zmienić, choć, oczywista, zmienić się nie może, ale w taki ideał jest zapatrzonym


— jakie są ideały waszych parweniuszy? Nigdy się pod butem samodzierżcy nie miała sposobności rozwinąć i taka namiastka rycerskiego obyczaju; nie ma miejsca na honor, gdy nad wszystkiemi zaletami stoi ślepe posłuszeństwo wobec autarchy. Miast honoru, dumy, prawości, samodzielności rozumu


— kark miękki i kolana do zginania giętkie, spryt dworski, przymilność, okrucieństwo i dwulicowość. …Nie ma między nami, nie było i nie będzie żadnego pokrewieństwa. Kapitan Priwieżeński bez słowa wstał i wyszedł. Zdusiło się niedopałek w kwiatowej popielniczce. Pochwyciło się spojrzenie doktora Konieszyna. Doktor mrużył oczy za pochylonem na grzbiecie nosa pincenez, lecz wzrok miał ostry, badawczy.


— Gdzie pan wysiada, panie hrabio?


— W Irkucku.


— To dobrze. Strzelał się hrabia kiedy?


— Żartuje pan


— się żachnęło się.


— Carskim oficerom za to sąd i degradacja.


— Prawda. Ale też przysiągłbym, że hrabia go umyślnie prowokuje.


— Nie widziałem go wcześniej, nie znam wcale


— po cóż miałbym…?


— Och, pour passer le temps.


— Pan przecież nie obraził się na moje słowa. Konieszyn zaśmiał się. Po raz pierwszy usłyszało się jego śmiech: odgłos przypominający po trosze czkawkę i kaszel. Doktor przycisnął do ust chusteczkę, pochylił głowę


— dopiero się uspokoił.


— Ja znam Polaków, panie hrabio


— rzekł po chwili.


— Mieszkałem w Wilnie. Znam chyba nawet tę książkę.


— Jaką książkę?


— Tę, którą hrabia cytował. Poznaj nieprzyjaciela swego czy jakoś tak.


— Doktor złożył chusteczkę i przetarł nią okulary.


— Jak w anegdocie o Żydzie, który zaczytywał się prasą antysemicką. „A bo, panie, u nas to piszą tylko o nieszczęściach, biedzie i prześladowaniach


— a tu czytam, jak to rządzimy światem; od razu cieplej na sercu!”


— Konieszyn wyszczerzył szerokie, proste zęby.


— Uwielbiam te paszkwile Polaków! Niemal gotówem uwierzyć, że my, Rosjanie, naprawdę dosiedliśmy i ujeździli demona Historji. Odpowiedziało się mu uśmiechem.


— Cieszę się, że dostarczyłem rozrywki. Czeka nas długa podróż, powinniśmy zapełniać czymś nudę, jak słusznie pan zauważył.


— …o czym panowie na litość boską żebym zrozumiał ktoś mi wytłómaczy żart czy poważnie on pojedynek a wy Polska Rosja przyjaciele wrogowie doktorze hrabio ktoś mi ktoś ale nic z tego a potem pisać i jak wytłómaczy proszę… Się nachyliło się ku Verousse’owi.


— Proszę się nie przejmować, tego nikt nie rozumie.


— Osobliwe zwyczaje tubylców


— przytaknął doktor


— one zawsze dodają smaku reportażom. Długi Flamandczyk szarpnął się, urażony, zapewne w przekonaniu, że się z niego nabijają. Podźwignął się z krzesła, przez chwilę się prostował w wahaniu, co rzec, czy się pożegnać


— zaniechał i odmaszerował bocianim krokiem w głąb salonki. Skinęło się na Konieszyna, by przysunął się bliżej.


— Pan słyszał, doktorze, co pani Blutfeldowa mówiła o tym amerykańskim inżynierze? Przyznaję ze wstydem, że większość jej monologu zupełnie umknęła mej uwagi.


— Amerykańskim…?


— Tam siedział.


— A! Nazywa się bodajże Dragan. Niewyraźna postać, jeśli chce hrabia znać moje zdanie.


— O?


— Ta kobieta, z którą podróżuje… Mógłby być jej dziadkiem.


— Nie są małżeństwem?


— On dit. Wymieniło się z doktorem porozumiewawcze spojrzenia.


— W podróży, gdy przez krótki czas obracamy się między ludźmi, których nigdy potem już nie spotkamy, pozwalamy sobie ukazać znacznie więcej prawdy o nas, aniżeli to mądre i przyzwoite


— rzekł doktor, także dusząc już papierosa.


— Jest w tym coś magicznego, to czas magiczny. Się uśmiechnęło się ironicznie.


— Więcej prawdy?


— Prawdy


— tej, którą znamy, i tej, której nie znamy. Konieszyn wstał, otrzepał marynarkę z popiołu. Pociąg właśnie zakręcał i doktor, zachwiawszy się lekko, oparł ramię o odsunięte drzwi sali bilardowej. Uniosło się spojrzenie. Nachylił się konfidencjonalnie.


— A Frau Blutfeld, proszę mi wierzyć, już nas wszystkich zdążyła dokładnie opowiedzieć z najgorszych stron. Jeszcze czknąłkaszlnął przeciągle i odszedł. Zostało się w palarni, dopóki las brzozowy za oknem nie zmienił się w zaczątki mieszanej tajgi, a słońce nie odpłynęło z asymetrycznego świetlika w dachu wagonu. Teraz to ucieczka do przedziału i samotne spędzenie dnia w zamknięciu nie wchodziły w grę: każda minuta między ludźmi, każda wymiana zdań z innymi pasażerami, każdy papieros wypalony w palarni Luksu


— utrudniały wyjście z hrabiego GyeroSaskiego; a przecież była to taka sama klatka i to samo zwierzę skowyczało za jej prętami


— gdy śniadało się na srebrze i porcelanie, gdy wygłaszało się kazania narodowe. Książeczka nosiła tytuł Sytuacya Rosyi w historyi, czyli co Polak każdy o wrogu swem wiedzieć winien, a napisał ją Filip Gierosławski na krótko przed zesłaniem; do zabójstwa Dmowskiego cieszyła się nawet sporą popularnością. Czytało się ją, oczywiście


— ale że aż tak dobrze zaległa w pamięci… Czy można było przewidzieć, że hrabia GyeroSaski okaże się zatwardziałym patrjotąrusofobem? (Przynajmniej nie jest pozbawiony poczucia humoru). Czyimi jednak słowy miał się posłużyć, skąd, od kogo, z jakiego cienia zaczerpnąć te słowa


— słowa, które, gdy wypowiedziane na głos w obecności innych ludzi, okazały się jego prawdą najprawdziwszą


— skąd przybył ów hrabia GyeroSaski, który na gniew carskiego oficera odpowiada leniwą ironją, swobodnym ruchem dłoni z papierosem? Istnienie nie jest koniecznym atrybutem ojca, a w podróży


— podróż to czas magiczny. Odszyfrować list! W korytarzu wpadło się na chudą gruźliczkę.


— Przepraszam.


— Przepraszam.


— I światło nagłego rozpoznania w oczach, odruchowa serdeczność.


— Myślałam, że nikt więcej z Polski tu z nami nie jedzie…!


— Panna i ciotunia, jak rozumiem.


— Tak, będzie nam bardzo przyjemnie, jeśli…


— Benedykt Gierosławski.


— Ucałowało się jej dłoń. Dygnęła niezgrabnie w wąskiem przejściu.


— Jelena Muklanowiczówna.


— Bogu dziękować, już się   tu mało nie pożarłem z jednym dworskim sałdatem, po tygodniu w takiem towarzystwie chybabym oszalał.


— Zachichotała.


— Pani Blutfeldowa nam…


— O Boże!


— się wyrwało się.


— To ja uciekam!


— Ale proszę się na obiad przy naszym stole


— Ciemne oczy malowała mocną henną, przez to jej cera zdawała się tem bardziej bladą, na granicy śmiertelnej anemji. Się zatrzymało się na moment z kluczem już w drzwiach przedziału, z dłonią na klamcezłotej gałązce wrzosu, gdy uderzył piorun złych skojarzeń: pani Blutfeldowa


— hrabia GyeroSaski


— pozornie przypadkowe spotkanie sam na sam


— panna, kawaler, ciotka cwana


— pięć dni do Irkucka w jednym pociągu. Potrząsnęło się głową, się zaśmiało się. Opisać Julji całą tę historję, będzie wniebowzięta. Otworzyło się okno, wyjęło się notes w płótno i gumę oprawny. List piłsudczyków był włożony stronę dalej, niż się go zostawiło. Przygryzło się wargę. Ktoś włamał się do przedziału i przeszukał rzeczy. A cóż bardziej interesującego dla szpicla od tajnej, zakodowanej wiadomości, która w tak oczywisty sposób jest tajną, zakodowaną wiadomością? Na drzwiach, na zamku


— najmniejszego śladu. Fachura. Usiadło się, rozwiązało się do reszty krawat, uspokoiło się oddech. Zza ścianki atdielienja dochodziły przytłumione głosy Mr. & Mrs. WhiteGessling. Ci, co się włamali… Jeśli sami nie znają klucza


— jaka jest szansa, że złamią szyfr jeszcze na trasie Ekspresu Transsyberyjskiego? Wiozą ze sobą w tym celu specjalistę? Wątpliwe. Cmoknęło się pod wąsem. A zatem: kto pierwszy. Rozum przeciwko rozumowi. Odkręciło się Eyedroppera, strzepnęło się stalówkę. Może Zygmunt miał rację i to prowokacja ochrany, a szyfr jest tylko po to, żeby się nie wiedziało, iż wiezie się tu osobiście swój wyrok śmierci


— a może za tym dysalfabetycznym bełkotem naprawdę kryje się tajemnica ojca. Kto w takim razie się włamał, jeśli nie pan Blizna lub pan Baleroni Kark? Ukryty między pasażerami pierwszej klasy wyznawca świętego Marcyna? Pióro podskakuje nad kartką i sadzi kleksy do rytmu pędzącego pociągu, taptaptapTAP. W głowie rebusy i spiski, w sercu zimny strach, a za oknem Rosja rozsłoneczniona, Hospodi pamiłuj.






O potędze wstydu


— Panie hrabio! Tutaj!


— wołała Frau Blutfeld. Książę BłuckiOsiej skinął przyzwalająco. Się zatrzymało się w pół kroku. Panna Muklanowiczówna zrobiła zawiedzioną minkę. Wzruszyło się z rezygnacją ramionami i zawróciło się do książęcego stołu. Nastąpiły ukłony i wymiany rytualnych uprzejmości. Nie miało się pojęcia, jakie dokładnie formy obowiązują wobec książąt rosyjskich, przyjęło się   więc zasadę surowej małomówności, zawsze bezpieczną. Steward podsunął krzesło. Zupy chlupotały w wazach, miskach i talerzach, gdy Ekspres podskakiwał na spojeniach szyn. Obok Blutfeldów, których obecność nie powinna chyba dziwić w żadnem towarzystwie, przy stole książęcym zasiadł także niemłody czynownik o krogulczem spojrzeniu lekko skośnych oczu. Pani Blutfeld przedstawiła go jako radcę Dusina (tajnego i nadzwyczajnego, oczywista). Na wszystko i wszystkich spoglądał z inkwizycyjną podejrzliwością


— na bursztynowy zegar ścienny wybijający godzinę obiadu, na consommé z djablotkami i krutonami, na kawior astrachański, na nie dosyć białe rękawiczki serwującego go kelnera i na węgierskiego hrabiego. Rozmowa obracała się wokół mody, brzydka jak noc księżna starucha obmawiała z Frau Blutfeld zachodnią dekadencję, temat to zawsze aktualny.


— A w Paryżu, widziała pani? To już przechodzi ludzkie pojęcie! Jakiż wzór one młodzieży przedstawiają, gorsety wtem wszystkie wyrzuciwszy? Żadnego wyczucia stylu, elegancji ani zdrowej linji choćby, nic


— nie trzyma to kroju ni fasonu, spódnice wiszą jak na strachach na wróble, talja zupełnie gdzieś zgubiona, i garbią się wszystkie, jak to wygląda!


— W Berlinie i Stuttgarcie z początku też się tak nosić chcieli; dzięki Bogu, przeszło im. Ale, Wasza Wysokość, dwa lata temu byliśmy w Italji


— a tam otóż taka właśnie moda, jeśli zwać ją modą, doprawdy!


— Żeby jeszcze się to jakoś prezentowało… Ale najgorsze, że człowiek wyjdzie na ulicę i nie wie, gdzie oczy podziać, co rzec dziatkom, szczyt nieprzyzwoitości, kostka i pół łydki, do kolana czasami, podniesiesz wzrok, a tu znowuż buzia pod fryzurą jakąś przeciwkobiecą zupełnie, mało do skóry nie przystrzyżoną, sama widziałam


— a jak jeżdżą na welocypedach, w spódnicach ciętych


— no a gdy zatrzymaliśmy się w Les Terreaux w Lyonie, nie uwierzy pani, w jakich strojach dziewczęta grywają tam w tenisa! Książę znosił to w milczeniu. Zapewne ani Herr Blutfeld, wchłaniający zawiesisty barszcz z wydajnością pompy strażackiej, ani radca Dusin, który przyglądał się każdemu kawałkowi brokuła z czterech stron, zanim uniósł go ostrożnie do ust, nie oferowali wiele okazyj do interesującej konwersacji.


— Zatem


— westchnął melancholijnie książę, umoczywszy wąsy w zupie rybnej


— to pan chciał się bić z naszym kapitanem o pryncypia polityczne?      Spojrzało się z przerażeniem na Frau Blutfeld.


— Zaszło nieporozumienie, Wasze Sijatielstwo, wyolbrzymiono drobną różnicę zdań. Pani Blutfeld pochwyciła to spojrzenie i pośpieszyła z pomocą.


— Pan hrabia podróżuje incognito


— oznajmiła swoim alarmowym szeptem.


— Prosił mnie, żebym nie wymieniała nazwiska GyeroSaskich.                Książę wydął wargi, zaciekawiony.


— No i spójrz, moja droga


— rzekł do małżonki, nie podnosząc oczu znad talerza


— oto jest kobieca dyskrecja: nie mógł wybrać lepszej powierniczki.    Gertruda Blutfeld nie wiedziała, czy się obrazić, czy udać obrażoną, czy udać, że nie rozumie ironji księcia, czy też rzeczywiście jej nie zrozumiała


— zacisnęła wargi, nie rzekła już nic.


— GyeroSaski z Prus, no tak


— mamrotał tymczasem książę. Musi mieć blisko siedemdziesiąt lat, pomyślało się, ale trzyma się staruszek nieźle. Dwa ogromne pierścienie z kamieniami szlachetnemi i bardzo lśniący order na sercu stanowiły jedyne wskazówki wysokiego urodzenia. Lewa ręka drżała mu lekko, gdy ciężkiemi sztućcami operował. Czy istotnie sprawniejszego negocjatora nie mógł car wysłać na rozmowy z Japończykami? Kapitan Priwieżeński zapewne zaśmiałby się szyderczo: a co w pałacowych decyzjach ma do rzeczy sprawność umysłowa?


— Ci pruscy junkrzy, co pożenili się z dunajskiemi rodami, siedzą teraz na pięknych majątkach, wasza familja trzyma chyba też wsie pod Kownem, prawda? Kto to, ach


— Piotr Dawidowicz Korobiel sprzedał wam kawał ziemi za naszemi lasami w Iłłukszowskiem, byłeś tam kiedyś, młodzieńcze? Nie pamiętam, żebym lepszych miodów próbował, miody to Polakom wyśmienite się udają, trzeba przyznać.


— Bogata rodzina


— odezwał się Dusin, mrużąc ślepia.


— Naprawdę, przesadza Wasze Sijatielstwo.


— Ach, przecież wizytowaliśmy Tódora Gyero w Wiedniu wiosną zeszłego roku, pamiętasz, moja droga, tuż po skandalu u Prünzlów, co to ten południowy skrzypek rzucił się z okna i połamał ręce i nogi, powiadam wam, Boży palec jest w podobnych tragedjach, nic nie dzieje się bez morału: mamił i zwodził niewiasty cnotliwe swoją sztuką zmysłową, teraz nigdy już skrzypiec ni smyczka w dłonie nie ujmie. Tódor odnawiał właśnie swój dworek pod Gödöllő, stanęliśmy u Wierszynów


— odnowił go w końcu, prawda? Pięknie musi wyglądać latem.


— Owszem


— mruknęło się, spuszczając głowę nad talerz.


— Latem zwłaszcza.


— A córka grafa Gyero wychodzi za von Kuszla, on jest trzeci czy czwarty kuzyn dla przyrodniej siostry mojej żony, po linji Battenbergów, czyli poniekąd spokrewniony także z Gasudariem Impieratorem


— kiedyż te zaręczyny ogłoszono, w kwietniu, w maju? W maju, byliśmy wtedy na Krymie, lało zresztą bez przerwy, młody von Kuszel wydaje się sympatyczny i mądry nad wiek, to u nich rodzinne, krew szybko dojrzewająca, non?


— Mhm… nie znam go za dobrze.


— W ogóle przyzwoici ludzie, ufundowali szpital po epidemji w jedenastym, widziałem w sieni tablicę dziękczynną, wy też tam widniejecie, hę?


— Na pewno.


— Nic nie dzieje się bez morału


— ciągnął rozgrzany książę Błucki, krusząc sobie do wina suchary, ile mu zębów zostało, czy zostały jakieś w ogóle, poruszał dolną szczęką jakby jej kości przegniły już do konsystencji gumy, jedząc w identyczny sposób, co stary Uczaj, który zawsze kroił sobie kozikiem na drobniutkie kawałki jabłka, placki i mięsiwa, tylko tak mógł je przełykać, nie gryząc.


— I to powiadam ci, młodzieńcze, że wszystko złe, co robisz i mówisz, prędzej czy później wraca do ciebie i daje ci w twarz jak zdradzona kobieta, a dlaczego, a dlatego, że podobieństwa się przyciągają, rzeczy podobne szukają się wzajem, czy zastanawiałeś się, czemu to zawsze tak się układa


— w miastach: dzielnicami, ulicami, ludzie tacy i tacy, zaułek złodzieji, pasaż nożowników, bulwar panien lekkich, i dzielnica kupców, i dzielnica urodzonych, a jak biją dzwony świątyń, to też staniesz i posłuchasz, na ucho trafisz od cerkwi do cerkwi; i tak samo w każdem towarzystwie, czy pamiętasz szkołę, jeśli cię do szkół rodziciel syłał, albo wojsko, gdziekolwiek zbierzesz ludzi różnej proweniencji i różnej eksperiencji życiowej, tak zaraz się zaczną sami mieszać, szukać wzajem, łączyć i ściągać ku sobie, podobne do podobnego, inne do innego, i patrzysz: tu masz awanturników i rozrabiaków, tu masz krętaczy i podlizusów, tam dusze szlachetne, tam marzycieli. I tak samo w życiu, nic nie dzieje się bez morału, człowiek prosty i prawego serca nie znajdzie się nagle między złoczyńcami i nie uświadczysz morderców zatwardziałych bytujących szczęśliwie między poczciwcami, tak wszystko wraca do ciebie i układa się w moralnej symetrji, złe do złego, dobre do dobrego, prawda do prawdy, kłamstwo do kłamstwa, o tym powinieneś był wiedzieć, młodzieńcze, kimkolwiek jesteś, bo Piotr Dawidowicz żadnego majątku w Iłłukszowskiem nie sprzedawał, nie znam i nie słyszałem nigdy o madziarskim rodzie Gyero, a tem bardziej nie odwiedzaliśmy ich w Wiedniu, von Kuszel wabi się jeden z moich chartów, a niech mnie kule biją, jeśliś ty, nicponiu, w życiu dał kopiejkę na jakie dobroczynne dzieło, nie mówiąc o fundowaniu szpitali, i precz sprzed moich oczu, zanim każę cię obić i z pociągu wyrzucić, łotrze bezczelny, khm, khm, czy mógłbym prosić do deseru filiżankę grzanego mleka z odrobiną masła i miodu spadziowego, dziękuję. Spłonąć teraz, od głowy, twarzy czerwonej i ust rozciągniętych w przymilnym uśmiechu sabaczym, do palców rozdygotanych jak w napadzie febry, bijących o stół i półmisek, szarpiących obrus, sczeznąć na miejscu w czarny popiół, żeby nie musieć patrzeć im w twarze, nie musieć słyszeć ich szeptów, bo nagle wielka cisza objęła wagon restauracyjny i wszyscy skupili uwagę na książęcym stole, książę nie podnosił przecie głosu, ale czy znajdzie się tu ktoś, kto nie słyszał jego słów, słyszeli wszyscy


— spłonąć! Lecz ogień nie uderzył. Gorączka pali bez płomienia. Mówią coraz głośniej


— słowa nie do rozróżnienia, zbyt mocno wali serce, huczy krew w uszach. Co mówią


— wiadomo. Teraz nadszedł czas na czyn prawdziwie heroiczny, trzeba zrobić to, co ponad siły człowieka. Opuścić ręce, cofnąć stopy, podnieść się, podźwignąć tu  łów i odsunąć krzesło, wszystko ze wzrokiem skierowanym prosto w dół, ku czeluściom piekielnym, obrócić się, postąpić krok w bok i do przejścia i


—           Mało się nie rozpłakało się, wargi już zaczynały drżeć i wibrował pod skórą jakiś muskuł między podbródkiem i policzkiem, łzawiły oczy. To jest ponad ludzką moc! Wstyd zgniótł krtań i tchawicę, gardło wyschło w kilka sekund, nie można przełknąć śliny, nie można złapać tchu, coś dusi w piersi, ciśnie płuca


— jakże się tu ruszyć, skąd wziąć energję, ramiona jak kamienie, nogi jak z ołowiu. Nie da się. Dłonie trzęsły się coraz mocniej, spadł na podłogę potrącony kciukiem widelec. Wysilony oddech przypominał rzężenie rannego konia, ślina ciekła z kącika ust, ale nie było się w stanie kontrolować nawet ust


— przede wszystkiem ust. Szarpnęło się lewą nogę. Krzesło szurnęło po dywanie. Pani Blutfeldowa wstała, żeby dać miejsce. Czy możliwe większe upokorzenie! Szloch budził się w piersi. Spłonąć! Szarpnęło się nogę prawą. Uda nie posłuchały, trzeba się podeprzeć na podłokietnikach. Za pierwszym razem dłonie się ześlizgnęły, za drugim też, dopiero trzecia próba


— i stanęło się na nogi. Teraz krok w lewo. Czy nie ugną się kolana. Czuło się dygot łydek, straszne wrażenie, gdy własne ciało wymyka ci się spod kontroli i zapada się pod tobą jak domek z kart, dygot szedł do podudzi i drżały nawet mięśnie brzucha. Zrobiło się ten krok i omal nie zakrzyknęło się z ulgi. Uniosło się głowę. Wszyscy patrzyli. Się uśmiechało się. I z uśmiechem wypalonym na obliczu postąpiło się drugi, trzeci, czwarty krok


— stewardzi schodzili z drogi, siedzący odsuwali się z krzesłami, prawadnik otworzył drzwi


— piąty, szósty, siódmy


— w ciszy


— już blisko, już zaraz zniknie się im z oczu, ucieknie spod spojrzeń. Tymczasem jeszcze odbicie w szybie, ostatni obraz jadalni ponad ramieniem: wszyscy patrzą. Się uśmiechało się. Nawet gdy trzasnęły za plecami jedne i drugie drzwi, gdy przeszło się na korytarz kolejnego wagonu i tym korytarzem do końca, i wagon za wagonem, już biegnąc, trącając barkiem odrzwia i odpychając ludzi, którym nie można zajrzeć w twarz, i dalej, do salonki, przez palarnię i salę bilardową, i do wagonu wieczornego


— ucieczka paniczna


— przez pustą oszkloną galerję, ale to nie wystarcza, przeklęty uśmiech nadal nie chce zejść z twarzy, przyjdzie zdrapywać go paznokciami, nożami, szkłem tłuczonem, więc jeszcze dalej, żelazne drzwi na podest widokowy, zablokowane


— wyważyć. Wypadło się na świeże powietrze, w blask popołudniowego słońca i hałas wielkich maszyn pędzących po szynach, wprost na


— Osiłek z blizną dusił inżyniera Dragana, przyciskając go kolanem do metalowego siedziska i miażdżąc w kwadratowych łapskach jego szyję. Obok na   wagonowym tarasie leżał drugi ochrannik, ten o azjatyckiej fizjognomji


— z roztrzaskaną czaszką. Łapiąc dech szeroko otwartemi ustami, stało się i patrzyło. Oni zamarli w śmiertelnym uścisku


— ręce na szyji, ręce na rękach szyję ściskających


— obróciwszy oblicza nabrzmiałe ku drzwiom, tak zamarli w pół mordu, jak rzeźba antyczna, obraz mitologicznych zmagań: mocarz okrutny i ofiara, brutalna siła i bezsilna starość. Się cofnęło się o krok, na próg galerji. Na co Blizna obrócił głowę i z powrotem zabrał się do duszenia, gniotąc kolanem pierś Jankesa. Dragan jednak nie oderwał spojrzenia, umrze ze wzrokiem utkwionym w twarzy przypadkowego świadka


— nie może zawołać o pomoc, nie może wykonać gestu, może tylko patrzeć uporczywie. Oczy miał głębokie, ciemne. Postąpiło się drugi krok wstecz. Dragan patrzył. Czy przeklęty uśmiech spełzł w końcu z ust? Czy Amerykanin patrzył na ten uśmiech właśnie? Intensywność jego spojrzenia była zbyt wielka, nie pozwalała oderwać wzroku. Spod poły rozchełstanej marynarki Blizny wyzierała kolba rewolweru zapiętego w skórzanem olstrze. Dusiciel był o dobrą głowę wyższy, a ta marynarka mało mu nie pękła na barach herkulesowych. Szczerzył ciemne zęby, pot kapał z czubka jego krzywego nosa na czoło tracącego przytomność inżyniera. Uciekać, póki można! Lecz już niepodzielnie rządził wstyd. Wyjęło się z kieszeni garnituru złoconego Eyedroppera, odkręciło się skuwkę i z uśmiechem drżącym na szerokich wargach


— przyskoczywszy do Blizny


— wbiło się mu pióro w kark. Krzywonos ryknął i zwalił się na kolana, wypuszczając z uścisku starego Jankesa. Jedną ręką sięgnął do wystającego znad kołnierza Watermana, drugą


— po rewolwer. Kopnęło się go w tę rękę


— broń poleciała wysokim łukiem ponad balustradą, spadając za nasyp i zaraz ginąc z oczu. Dragan, kaszląc i szorując plecami po ścianie, podźwignął się na nogi. Wskazał wzrokiem ciało drugiego policjanta. Czy on także był uzbrojony? Się rzuciło się do trupa. Twardy kształt pod tkaniną


— targnąć za połę, strzelają guziki


— oto i skórzane szelki, olstro, czarna kolba. Wyjęło się zimny rewolwer. Dragan charczał coś niezrozumiale. Się obejrzało się. Blizna uciekał. Od wejścia do galerji był odcięty, drzwi do następnego wagonu, za podestem długim i sprzęgiem amortyzacyjnym, nie miały nawet klamki, zamknięte od środka


— to był już wagon służbowy, za nim zaraz tender i lokomotywa


— co więc zabójcy pozostało? Wdrapał się na wygiętą tu w kształt winorośli balustradę, złapał za krawędź dachu i wlazł nań za pierwszym podrzutem nóg, z małpią zręcznością, mimo krwi lejącej się po karku i kołnierzu koszuli;   raz, dwa, jeszcze podzelowana podeszwa buta na tle błękitnego nieba


— i po Bliźnie. Wsunęło się długolufy rewolwer za pasek, pod kamizelkę i marynarkę, i skoczyło się na balustradę w ślad za Blizną. Nagle, gdy ramię i głowa znalazły się poza tunelem wybijanym w masie powietrznej przez lokomotywę, uderzył w nie zimny wiatr, rozfurkotał się luźny materjał garnituru, poczuło się szybkie szarpnięcia drobnych rączek, miękkie palce mierzwiące włosy i ciągnące za uszy


— wiatr, siła pędu, z jakim w powietrze uderza masyw Ekspresu. Drzewa i pola migały w rozmazanych smugach, już nawet nie impresjonistyczne obłoki kolorów, ale samo wrażenie obrazu i ruchu w obrazie, barwne światło letniej sielanki. Tylko niebo, ku któremu się zwróciło głowę, sięgając dachu, tylko niebo było spokojne, nieruchome, fotograficznie wyraźne. Mógł tam stać, czaić się tuż za krawędzią, by kopnąć w skroń pierwszego głupca, co łeb wystawi


— nie pomyślało się o tym. Ale nie stał, nie czaił się. Wpełzło się na dach jaszczurczym sposobem, z piersią przyciśniętą do brudnej płaszczyzny, z rękoma szeroko rozłożonemi. Blizna posuwał się na czworakach kilka metrów dalej, wiatr zawijał mu marynarkę na głowę, chłop szarpał się z nią, aż musiał się zatrzymać, by zsunąć ją z ramion


— poleciała w tajgę, łopocząc nad mijanemi wagonami i zielonemi koronami drzew, czarna flaga, strzęp kruczego skrzydła, piórko, punkt, zniknęła. Blizna coś krzyknął, nie dało się rozpoznać słów w szumie powietrza i huku pędzącego pociągu, w przeciągłem sapaniu parowozu. Krzyknąwszy, obejrzał się przez ramię, jak gdyby w odpowiedzi na ten skowyt otrzymał skądś ostrzeżenie. Ujrzało się wtedy, że Blizna oderwał był kawał materjału koszuli i obwiązał nim sobie całą szyję; lecz stalówka musiała wejść głęboko, ten prowizoryczny bandaż przesiąkł już krwią, czerwona plama rozlewała się po plecach Blizny. Krzyknął po raz drugi i rzucił się wstecz, obracając się na kolanach


— nie zobaczył wymierzonego w siebie rewolweru, więc to była jego szansa. Ale lewe kolano poślizgnęło się na tłustym brudzie pokrywającym dach wagonu i Krzywonos pojechał w bok, impet własnego ruchu obrócił go jeszcze tyłem do krawędzi, chciał się złapać nitów, nie sięgnął, buty wyjechały poza brzeg dachu, leciał coraz szybciej, wierzgając nogami, otworzywszy usta w komicznym wdechuwydechu, jak zarzynana ryba, pisklę głodne


— zsunęły się mu kolana, spadł. Ostrożnie się przesunęło się ku krawędzi. Blizna wisiał wczepiony obiema rękoma w zimnazowe okucia wysokiego okna. Czy widzieli go pasażerowie? Bandaż odwinął mu się z szyji, wiatr porywał kropelki krwi, łopotała podarta koszula. Widziało się, jak drżą mu z wysiłku mięśnie ramion, bieleją palce, jak wykrzywia twarz w grymasach boleści. Uniósł wzrok, spojrzało się mu w oczy. Odwrócić głowę? Patrzeć, jak odpada i ginie? Coś zrobić, nic nie robić


— takie są czyny i zaniechania, ale co   jest przed nimi, u źródła? Jeszcze nie zagasł ogień wstydu. Sięgnęło się i podało się mężczyźnie rękę. Leżało się potem, dysząc, głową ku Azji, nogami ku Europie, na wznak, i patrzyło się, jak pojedyńcze obłoczki żeglują przez błękit, nic poza nimi nie zmienia się na błękicie. No, od czasu do czasu przemykały w górze szare kłęby dymu z lokomotywy. Raz przeleciał ptak. Blizna dyszał jeszcze ciężej.


— Przeklętnik. Pokarz go, Boże. Oj, zdechnę tutaj.


— Ano.


— Ech, i takie życie, tfu.


— Nie trza było ręki przeciw przykazaniom boskim podnosić, tak i grzech wrócił do was na koniec.


— Prawdę mówicie, panie. Ale co robić. Człowiek służy, Car’Batiuszka rozkazuje.


— Car kazał wam zadusić Amerykańca? Nie gadajcie.


— Aa, wola zwierzchności, kto tam się wyzna, raz liedniaki, raz ottiepielniki, każdy w krzyk i groźby.


— A ów drugi


— nie był z ochrany? Od księcia może?


— Pies lizał księcia. Żeby tamten wagon nie wyszedł z Peterburga zapieczętowany


— ale gówno.


— Znaczy


— na Amerykańca?


— Jaki on tam Amerykaniec. Czort piorunownik. Ojcze niebieski, wszyscy święci, już mnie chwyta, kch.


— Nie ruszaj się.


— Pobłogosławcie mi, panie.


— A co to ja, pop, żeby ludziom błogosławić?


— Pop, nie pop.


— Samem cię przecie



— Ale zawsze jakoś to lżej z dobrem słowem. No.


— Jak was zwą?


— Wazow Jurij Daniłowicz, kch, po matce Wasylisie z Marczików, z Borysowa.


— Wierzę, Jurij, że mogłeś był zostać dobrym człowiekiem.


— Tak. Tak.


— Dyszał coraz szybciej, dobiegał mety.


— To prawda.


— Nie ma we mnie łaski od Boga, by błogosławić ci w Jego imieniu według tego, kim jesteś, i nie ma we mnie łaski od ludzi, by błogosławić ci od ludzi podług tego, coś im uczynił, jedyną łaską obdarzyłeś mnie ty sam, prosząc o to błogosławieństwo, daję ci je zatem ze szczerego serca: obyś z tą samą pokorą stanął przed Panem. I o wybaczenie proszę.


— Kchr. Boże mój. Nie pozwolili. Tak. Obróciło się głowę w lewo. Na odległość ciepłego oddechu miało się jego otwarte oczy


— już puste. Wiatr porywał ślinę z rozchylonych ust Jurija.   Umarł z dłońmi zaciśniętemi na swojej szyji, w takim samym krzyżowym chwycie, jakim dusił był starego inżyniera. Po niebie przepływały białe obłoczki jak kleksy mleka w atramencie. Złoty Eyedropper musiał był wejść w tętnicę


— nie w tętnicę, chłop wykrwawiłby się od razu


— ale z każdym ruchem, z każdym jego wysiłkiem wbita stalówka, jakiś stalówki ułamek


— otwierał ranę, i tak serce stopniowo wypompowało życie z Jurija. Z lasów podrywały się spłoszone przejazdem Ekspresu klucze kaczek, warkocze dymu z wysokiego komina parowozu wiły się z prawej i lewej, skręcając, w miarę jak zakręcały tory… Co zdarzało się rzadko, pociąg sunął prosto na wschód; gdy wszakże zakolebał się i przechylił na wirażu, trzeba się było łapać nitów, wpierać szeroko rozłożonemi rękoma w nagrzaną przez słońce blachę. Trup natomiast jeździł po dachu swobodnie. Prędzej czy później spadnie. Myślało się, że zaraz pojawi się tu obsługa, Dragan przyprowadzi pomoc, przybiegną ochranniki z drugiej klasy, wyroją się ze swoich przedziałów pasażerowie, wielki skandal i sensacja, może nawet naczalnik zatrzyma pociąg, czekało się tego szarpnięcia, czekało się ich krzyków i nawoływań. Nadaremno. Sięgnęło się do kieszonki kamizelki


— zegarek wskazywał absurdalną godzinę, zgnieciony. No więc co? Zejść tam i


— i


— spojrzało się na garnitur, niegdyś biały, teraz brunatnoszary, w smugach czarnej mazi, z rękawem rozerwanym i na dodatek umoczonym w Jurijowej krwi


— i w tym garniturze, łachmaniarz zasmarkany, tak ma się im stawić czoło? Hrabia! Przecież to klątwa jakaś jest. Nic nie dzieje się bez morału. A bodaj was…! Złorzecząc i gryząc wargi, ściągnęło się z palca sygnet z Korabiem w heliotropie


— zszedł gładko po warstwie śliskiego brudu


— i cisnęło się go precz. Podskakując, potoczył się po dachu wagonu. Ale nie tak łatwo się wyzwolić, to tylko gest pusty. Bo dlaczego nie zaprzeczyło się na samym początku? Dlaczego nie naprostowało się WhiteGesslinga, Blutfeldowej, lecz pozwoliło się róść konfabulacji, aż istotnie stała się nie do wyprostowania? Nie ma ucieczki od wstydu, jak tylko w inny wstyd. Nawet na dachu pędzącego przez tajgę Ekspresu Transsyberyjskiego, w jedynem towarzystwie trupa, pod wielkim błękitem i Słońcem wysokiem, nawet tu się kuli się, z kolanami podciągniętemi pod brodę, czołem opuszczonem, zaplecionemi kurczowo ramionami, zapiekły w szlochu suchym, się trzęsie się w rytm pociągu i rytmowi wbrew, w dreszczach niepowstrzymanych


— ze wstydu. Aż pociąg począł zwalniać, dymy i światła pokazały się w oddali przed parowozem, na tle majaczącego na horyzoncie niskiego zarysu gór


— kolejna stacja Transsibu, Swiecza albo Kotielnicz, nie ma na co czekać, teraz czy potem, wsjo rawno, trzeba zejść, wrócić do przedziału.   Zsunęło się ostrożnie na balustradę i zeskoczyło się na podest widokowy. Po zwłokach drugiego ochrannika nie pozostał ślad. No, ślad był: kilka kropel krwi. Może jednak przeżył? Zdjęło się marynarkę, wywróciło się ją na lewą stronę i, zwiniętą, przełożyło się przez przedramię pod mostkiem


— powinna zasłonić najbardziej ubrudzone fragmenty koszuli, kamizelki i spodni. Przygładziło się zmierzwione przez wiatr włosy (na palcach tłusty brud miast brylantyny). Dłonie nadal się trzęsą i głowa, zdradliwie lekka, kołysze się jak latawiec na bryzie. Spokój, spokój, spokój. Jeszcze głęboki oddech… Klamka. W galerji nie było nikogo. Podeszło się do zasuniętych drzwi sali kominkowej, przyłożyło się do nich ucho. Głos, głosy, kobiecy, męskie. Może przeczekać tutaj? W końcu sobie pójdą. Albo właśnie wejdą do galerji. Odkryją, przyczajonego w kącie. Nie ma ucieczki. Szarpnęło się podwójne drzwi i weszło się do środka. Czarna oćma spadła na oczy, smoła węglowa wlała się pod powieki. W jednolitej ciemności dygotały połamane na ścianach i suficie wagonu świecienie kilkunastu osób i kilku mebli: okrągłego stolika, krzeseł. Najbliższa stolikowi sylwetka w ćmietle


— postać kobiety


— wskazywała wyprostowaną ręką na przeciwległą ścianę. Tańczył na niej świecień wysokiego mężczyzny. Ćmiatło oblewało wszystkich i wszystko, zamazując krawędzie, topiąc w mroku kształty i spłaszczając bryły. Jedyną pewną informację dawały właśnie świecienie: zmienne, rozedrgane, zdeformowane rzutem na nierówne płaszczyzny


— ale policzalne, widoczne dla ludzkiego oka. Mężczyzna przy ścianie uniósł dłoń, zapewne poprawiał okulary. Kobieta przesunęła ręką nad stolikiem, rzucając na sufit wielki zablask, który na moment wszystkich oślepił, aż się targnęli odruchowo wstecz i odwrócili głowy, co z koleji tem bardziej rozzuchwaliło ich świecienie, i przez chwilę świetliste sylwetki skakały po ścianach, łopocząc ramionami jak niedołężne anioły. Po sali przepłynęła fala szeptów rosyjskich, niemieckich i francuskich.


— On!


— zawołała księżna Błucka.


— Powie, co to było!


— Une créature de la vérité


— rzekł Jules Verousse, odsuwając się od ściany i ogromniejąc w swym świecieniu niczym biała skaza na gwałtownie wywoływanej fotografji.


— Potwór tronie die Dunkelheitmat nad nad nad maszyny. Się cofnęło się ku galerji. Chciało się wyjść niepostrzeżenie, ale trąciło się plecami drzwi, opadła ręka z marynarką i spod niedopiętej kamizelki buchnął na salę snop zimnego ognia, jakby to smok w jelitach ukryty ryknął wtem przez pępek płomieniem siarczystym. Spojrzało się z przerażeniem na brudną westkę, sięgnęło się dłonią


— weszła w ogień jak w miękki strumień wody, blask przebijał palce, prześwietlał paznokcie, skórę, ścięgna i mięśnie, naczynia krwionośne, dłoń zawisła w nim jak oranżowa galareta, rzucając różowe poblaski na pół sali. Pomyślało się o owych malunkach dewocyjnych, na których Chrystus Pan otwiera swą pierś, z przebitego serca biją w skupio  nych wiązkach promienie złociste. Wszyscy uczestnicy seansu zamarli, kobiety i mężczyźni, siedzący, stojący, wokół stolika, pod ścianami, teraz naprawdę oślepieni, zaciskając powieki, osłaniając twarze


— ich suknie o bardzo długich rękawach, z riuszkami, gipiurami i gorsami wysokiemi, pod medaljonami i kameami, kołnierzyki sztywne koszul, wywinięte w strome karczki kołnierze sukni, zaciśnięte wokół szyji krawaty plisowane i gładkie, aksamitne i fularowe, krawatki jedwabne, żaboty i rabaciki batystowe, kokardy i tiule, spinki złote, srebrne i jantarowe, koralowe cygarniczki i kościane fajki, białe mankiety, białe plastrony, w obejmie ciemnych renwersów surdutów i marynarek, z wełnianych deuxpieces i tweedowych anglezów trzyczęściowych, z trójkątami chusteczek na piersi, z błyskiem dewizek, błyskiem szyldkretowych lorgnons, monokli i binokli mocowanych długiemi łańcuszkami do tych sztywnych kołnierzyków


— zbiorowy portret Europejczyków Anno Domini  wypalony pod powiekami jak w wybuchu fotograficznej magnezji. Ktoś krzyknął, ktoś się przewrócił, jedna panna zemdlała, osuwając się bezwładnie na krześle. Sięgnęło się prześwietloną dłonią w głąb ognia, zarazem na powrót zakrywając kamizelkę marynarką. Palce zacisnęły się na kolbie rewolweru. Nie na długo powróciła ciemność


— księżna zaraz zdusiła ćmieczkę i wieczorne słońce zalało wagon. Uniosło się głowę. Wszyscy patrzyli. Się uśmiechało się.






O piórach i rewolwerach


Był chłodny w dotyku, pokryty perlistą rosą, a w silniejszem świetle mienił się na krzywiznach i krawędziach wszystkiemi barwami tęczy


— po tym najłatwiej rozpoznać metale zimnazowe. Obracało się go w rękach z przesadną ostrożnością: nigdy wcześniej żadna broń palna w te ręce nie trafiła. Był lekki, to pierwsze zaskoczenie. Się obmyło się pobieżnie w przedziałowej umywalce (na wyprawę do łazienki przyjdzie pora za parę godzin, gdy wszyscy posną), ale i tak odciski palców pozostawały na gładkiej stali. Mimo tęczowych refleksów i powidoków samo zimnazo było jednolicie czarne


— lecz wypolerowano je do tak lustrzanej czystości, że dało się na nim policzyć linje papilarne kciuka, gdy spoczął na moment na kurku. Kurek miał kształt skorpiona o długim, wzniesionym do ukąszenia ogonie; odwodziło się i opuszczało właśnie ten ogon, skorpion uderzał w spłonkę złączonemi szczypcami. Zresztą cały rewolwer wyglądał jak zaprojektowany przez francuskiego miłośnika art nouveau, drogie cacko wykonane na indywidualne zamówienie; to było drugie zaskoczenie. Asymetryczna rękojeść okazała się spiralnym splotem węża, który na koniec, u dołu, otwierał paszczę, ujawniając parę kłów i zawinięty język


— mię  dzy temi kłami i językiem można było przewlec rzemień, zawiesić stalowy pierścień. Osłona na spust składała się z kilku łodyg kwiatów, których kielichy przechodziły bezpośrednio w komory bębenka. Komór było pięć. Bębenek nie wysuwał się w bok


— żeby go załadować, należało złamać rewolwer wpół. Zajrzało się do wnętrza komór, wyjęło się i włożyło naboje: matowoczarne, o tępych, niemal płaskich czubkach. Zapaliło się lampę i przyjrzało się im pod żarówką. Wokół podstawy każdego pocisku biegł delikatny grawerunek, trzy litery: ∏. P. M. i liczby trzycyfrowe: , , , , . Przyjrzało się dokładniej samemu rewolwerowi. Długa lufa odlana została w kształt kościstego gada, jakiegoś jaszczurczego stwora o kolczastym grzebieniu, który piętrzył się mu wzdłuż kręgosłupa, by nad karkiem wystrzelić wysoko naroślą jak pochyłym rogiem


— to była muszka. Jaszczur nie miał oczu, a szeroko otwarta gęba


— wylot długiej lufy


— prezentowała pełny garnitur ostrego uzębienia


— starannie wyszlifowanego na krawędzi lufy, kieł po kle. Szponiaste łapy gad trzymał przyciśnięte do łuskowatego brzucha. Na tym brzuchu wygrawerowano tuzin liter układających się w jedno słowo:


Гроссмейстер


Złożyło się Arcymistrza, zawinęło się go w brudny ręcznik i schowało na dno walizy. A jeśli znowu zakradną się przeszukać przedział? Się zawahało się. Nie ma wyjścia, trzeba zawsze zabierać go ze sobą. A wtedy znowu wybuchnie zimnym ogniem w najmniej spodziewanym momencie… Trzykrotnie pukano do drzwi atdielienja, po raz czwarty zapukał prawadnik, ogłaszający porę kolacji. Nie otwierało się nikomu. Zostawiło się w zamku przekręcony klucz, by prawadnik nie mógł z drugiej strony otworzyć swoim. Na okno zaciągnęło się zasłony, żeby nie zajrzał też nikt w czasie postoju. Stukający do drzwi opowiadali się wylewnie, przekonując do otwarcia


— najpierw oczywiście pani Blutfeld, potem panna Muklanowiczówna, potem radca Dusin. Ten ostatni na odchodnem wsunął pod drzwi wizytówkę z zapisanym na odwrocie numerem przedziału. Gertrudzie Blutfeld zależało oczywiście na materjale do plotek, Jelena przybyła z niezgrabnem pocieszeniem, ale radca Dusin


— Dusin nie zjawił się w swoim imieniu, lecz w imieniu księżnej Błuckiej, która najwyraźniej domagała się wyjaśnień od intruza, co zsabotował jej seans. Nikt natomiast nie pytał o martwych lub zaginionych funkcjonarjuszy ochrany. Ponieważ zegarek nie działał, odmierzało się czas podług zamieszczonego w Putiewaditielu rozkładu jazdu Transsibu. Pociąg stanął w Wiatce, musiała zatem minąć dziesiąta wieczorem. Około pół do jedenastej zapukał inżynier Dragan.


— Pan tam jest


— powiedział w pozbawionym śladu akcentu niemieckim.


— Pan mnie słyszy. Uratował mi pan życie. Wypatrywałem pana na kolacji. Proszę otworzyć. Nie będę tu stał. Uchyliło się drzwi. Pchnął je i wszedł do przedziału. Odstąpiło się


— był wyższy o dobre kilkanaście centymetrów, zmuszał do zadzierania głowy. Odległość, w jakiej człowiek się podświadomie układa względem drugiej osoby, nie zależy od jej tuszy ani wzrostu, lecz od kąta spojrzenia między nimi. Dzieci i kobiety wykazują większą tolerancję; mężczyźni natomiast szukają nieustannie dobrej pozycji niczym owi rewolwerowcy z westernowych widowisk w kinematografie. Nauka o duszy, gdy powstanie, powstanie na bazie stereometrji. Zamknął za sobą drzwi, poczem wyjął z wewnętrznej kieszeni marynarki złamanego Watermana.


— Proszę. Był śmiertelnie poważny, ani mięsień drgnął mu na twarzy; gest niósł przecież z sobą jakiś uroczysty formalizm. Przyjąć, nie przyjąć, cokolwiek się uczyni, będzie to miało znaczenie większe niż to, które można wypowiedzieć w języku drugiego rodzaju. Dragan czekał z wyciągniętą ręką.


— Dziękuję. Usiadło się na zaścielonem posłaniu, obracając kalekiego Eyedroppera w palcach brudnych. Absurd sytuacji był w pewien sposób uspokajający. To prawda, uratowało się temu człowiekowi życie. Jest wdzięczny, musi być wdzięczny, ma dług wdzięczności, jest dłużnikiem. Jakież to… krępujące. Uniosło się spojrzenie na Amerykanina, by zaraz je opuścić


— stał i patrzył z góry, chwiejąc się lekko w rytm pociągu, w nieskazitelnym dwurzędowym garniturze barwy popiołu, z szeroką, białą chustą zawiązaną na szyji, wyprostowany, chorobliwie chudy, o oczach jak dwa kawałki węgla wbite pod łuki brwiowe. Przechyli głowę i zalśnią jaśniej, nagle prawie szarobłękitne.


— Naciągnął się krwią


— mruknęło się pod nosem. Usłyszał.


— Pióro zwyciężyło miecz


— zaśmiał się chrapliwie.


— Gdzie on jest?


— Co?


— Zabrał pan go Michaiłowi. Wszyscy w pociągu mówią o aniele w ćmietle, an angel in shlight.


— Nie posiadam żadnego anielskiego oręża. Co się stało z ciałem Michaiła?


— Drogi panie, ocalił mi pan życie, ja nie pytam, co zaszło potem na dachu. Cień tego człowieka znowu wyczyniał dziwne harce, puchł i klęsnął, jakby ktoś go na przemian nadmuchiwał i wysysał zza Dragana; linja cienia i światła gięła się i wibrowała.   Przygryzło się paznokieć kciuka.


— Pracuje pan dla Kompanji RosyjskoAmerykańskiej. Może chodzi o Linję Alaskańską. Rosyjscy konkurenci najęli sabotażystę, to dla pana ochrony dogoniło nas wczoraj w nocy tych trzech policjantów. Nie siedzą w drugiej klasie, nie wszyscy


— co najmniej jeden jedzie w wagonie służbowym za tendrem. To tam przenieśli ciało Michaiła, nie ciągnęli go przecież przez galerję i salę kominkową, nie wyrzucili z pociągu. Po co chodził pan na ten podest widokowy, skoro wiedział pan, że jest w niebezpieczeństwie? To była zasadzka, Michaił się zasadził na Jurija. Obaj z ochrany? Liedniacy i ottiepielnicy popierają różne spółki syberyjskie, albo też ottiepielnicy w ogóle są przeciwnikami Sibirchożeta, dostał się pan między młot i kowadło. Ale Jurij jechał w Luksie od Sankt Peterburga, ostrzeżenie musiało przyjść o kimś zupełnie innym. Teraz się pan boi, bo został pan bez Michaiła, bez ochrony w pierwszej klasie. Nie wie pan, kto to jest. Przysunął sobie taburet od sekretarzyka i usiadł. Wyjął papierosy, zapalił. Spojrzenie biegło niemal równolegle do podłogi; podniosło się wzrok, zajrzało mu się prosto w oczy. Przedział był mimo wszystko ciasny


— gdyby jeszcze Dragan pochylił się, gdyby oparł ręce na kolanach, łykałoby się dym prosto z jego płuc. Ten kąt, ta odległość… spowiednik i spowiadający, adwokat i oskarżony, ojciec panny i kawaler proszący o jej rękę, mistrz i uczeń. Zamamrotał coś do siebie w charkotliwym języku. Rozejrzał się po przedziale. Wskazało mu się popielniczkę. Był stary, z sylwetki i ruchów nie wyglądał na to, ale przecież mógł być rówieśnikiem księcia Błuckiego.


— Ów rewolwer


— rzekł po chwili


— wart jest więcej niż swoją wagę w złocie. Ja to rozumiem. Pan jest biednym człowiekiem. Przepraszam, nie chcę obrazić. Pan jest biednym człowiekiem, wykorzystywał pan okazję, by otrzeć się o high society, wejść w lepszy świat, cóż, nieszczęście z Jego Wysokością. Pozwoli pan, że zaproponuję wykup fantu. Pan poda cenę. Bardzo proszę, bez obrazy. Pan nie wie, co wziął w swoje ręce, panie… Gerosłaski.


— Gierosławski.


— Gierosławski. Tak?


— Tak. Benedykt Gierosławski. Uśmiechnął się.


— Jak w końcu wygląda sprawa pańskiego urodzenia?


— Moi, je suis mon ancęntre.


— Ach! Gdyby ktokolwiek mógł to o sobie powiedzieć szczerze! Nawet potwór Frankensteina… Pan czytał Mary Shelley? Nie znajduje pan fascynującem, jak w literaturze siła elektryczności zawsze



— To jest zimnazo, jakiś chłód zimnaza. Kule są z tungetytu. Nie wiedziałem, że produkuje się taką broń.


— Nie produkuje się.


— I po co? Co takiego można zabić kulami tungetytowemi, czego nie można zabić w żaden inny sposób? Skoro to takie kosztowne.        Dragan skinął zachęcająco dłonią w białej rękawiczce. Odgryzło się paznokieć od drugiego palca.


— To nie jest broń na ludzi. To jest broń na lute.


— O?


— Zastanawiam się… Djabli, jaka szkoda, że nie czytałem o tym więcej. Jakie właściwości posiada tungetyt w wysokich temperaturach, pod wysokiem ciśnieniem? Taki chłód zimnaza… Gdybym nie zasłonił tego piorunującego blasku



— Czym? Ręką, ubraniem? Nie da się go tak zasłonić. Mam tuzin patentów na tungetytowe systemy oświetlenia


— przy tych cenach zresztą wyjątkowo niepraktyczne


— znam się na tym.


— Jak to: nie da się zasłonić? No przecież



— Dammit, pomyśl, młodzieńcze!


— warknął Dragan, poczem założył nogę na nogę i zaciągnął się papierosem. Się przypomniało się egzaminy na uniwersytecie, ową charakterystyczną irytację profesorów, którzy ostatkiem siły woli powstrzymują się, by nie wybuchnąć w obliczu wołającej o pomstę do nieba tępoty studenta


— więc studentowi tem trudniej pozbierać myśli


— więc oni tem wyraźniej się irytują


— więc student płonie żywcem i marzy już tylko, by zejść im z oczu


— więc przeganiają go zrezygnowanem machnięciem. Uszedł sprzed plutonu egzaminacyjnego, wrócił do życia i rozumu. Teraz pokazać gienjusz i wiedzę! Nie może, nikt nie pyta. Tak samo, jak nie ten jest dobrym saperem, kto potrafi rozbroić makietę miny, lecz kto rozbraja miny prawdziwe, które grożą wysadzeniem go w powietrze


— tak i nie ten jest dobrym studentem, kto prezentuje wiedzę i umiejętności, lecz kto prezentuje wiedzę i umiejętności przed najsroższymi egzaminatorami. Wpierw długi czas sądziło się, iż jest to uogólnienie służące jedynie do usprawiedliwiania uczelnianych obiboków; potem zrozumiało się, że ów podział przebiega wśród ludzi w ogóle, w dowolnej dziedzinie. Ilu jest takich, co doskonale radzą sobie z każdą atrapą życia, ale gdy przychodzi do prób na życiu prawdziwem


— trzęsą się im ręce? Prymusi w naukach bez znaczenia, celujący w odpowiedziach na pytania niezadane, wszystkowiedzący minutę po. Gdyby tylko pozwolić im podejść raz jeszcze, dać jeszcze jedną minę do rozbrojenia, jeszcze jedno życie…!


— To jest reakcja wzbudzana przez ćmiatło, tak? Przesłoniłem źródło ćmiatła, reakcja ustała.


— Nikiel zimnazowy symetrji KT. Reaguje na ćmiatło jak czysty tungetyt. W knotach ćmieczek spala się węglowe związki tungetytu, a w tanich ćmiecz  kach nawet sam węgiel przemrożony. Z koleji niektóre reakcje utlenienia izotopów krjowęglowych



— Na co była Michaiłowi taka broń? Zakradł się do Ekspresu jakiś luty w przebraniu?


— zachichotało się. Dragan przyjrzał się w zadumie niedopałkowi.


— Nie pracuję dla Kompanji RosyjskoAmerykańskiej. Nie chodzi o Linję Alaskańską. Nie zajmuję się inżynierją lądową.


— Nie jest pan inżynierem? Uśmiechnął się lekko.


— Wie pan, studjowałem, ale jakoś nigdy nie uzyskałem dyplomu inżyniera. Doktoraty


— owszem.


— Nie o sabotaż przemysłowy idzie? No to czemu chcą pana zabić?


— Nie będę zdziwionym, gdy się okaże, że Pobiedonoscew miljon rubli za moją głowę płaci. Słyszał pan, że jedzie z nami zięć trzeciego udziałowca Sibirchożeta? Widzieli w tym jakieś zabezpieczenie… Piotr pilnuje Pawła, który pilnuje Jana, który trzyma brzytwę na szyji Piotra. Tych dwóch ochranników


— poor bastards


— wobec ilu panów wraz musieli pozostawać lojalnymi? No i rozerwało to ich na strzępy, jak konie w cztery strony świata ciągnące. I teraz też


— kogo przysłali w trwodze? Nie żandarmów jawnych, ale jakichś emerytowanych czynowników z Trzeciego Oddziału Kancelarji Osobistej Imperatora, brzuchatych kancelistów, którzy, wyobraź pan to sobie, są dziś agientami ochrany, ba, papiery na to mają!


— Zdusił papierosa.


— Nie powinienem obarczać pana tym wszystkim, panie Gieroszewski, czy jak tam pan się chce nazywać, młodzieńcze. Skoro nie odda pan rewolweru


— a na co on panu, jeśli nie na sprzedaż?


— no cóż, nie odda pan. Proszę się jednak mieć na baczności. Słusznie się pan domyśla, jest się czego bać. Tem wejściem przed księżną ogłosił się pan całemu pociągowi, wezmą pana za Bóg wie kogo; cóż prostszego, jak wsunąć rubla prawadnikowi, jak ja wsunąłem, i dowiedzieć się, na jakich to papierach ministerjalnych pan podróżuje? Wstał.


— Gdybym mógł jakoś w przyszłości… Prawadnik powiedział również, że jedzie pan do Irkucka, prawda to? Wagon drugi, numer osiem, to znaczy H. Proszę się nie wahać, ja panu tego nie zapomnę.


— Nazywam się Benedykt Gierosławski, mister Dragan.


— To się ciekawie składa, bo ja również zmuszony zostałem chwilowo ukrywać się za fałszywą tożsamością. Mhm, teraz to i tak nie ma znaczenia, jesteśmy już w drodze. Wspomnij pan słowa Wielkiego Goethego. Podróż jest jak gra, zawsze towarzyszy jej korzyść albo strata, i to zwykle z nieoczekiwanej strony.


— Poprawił rękawiczki.


— Nie nazywam się Dragan; pochodzę z zadrugi Draganic, stąd ów pseudonim. Posiadam obywatelstwo USA, lecz urodziłem się Serbem, w Smiljanie, w Chorwacji. Mogło się panu obić o uszy moje nazwisko. Jestem Nikola Tesla.   Ukłonił się sztywno i wyszedł. O północy Ekspres Transsyberyjski minął dziewięćset siedemdziesiąty kilometr Magistrali. Skończył się pierwszy dzień podróży.








ROZDZIA Ł TRZECI O , trójwartościowej i bezwartościowej, a także o logice kobiecej



— Na litość boską, panie Benedykcie, nie może pan w ogóle nic nie jeść!


— Qui dort dîne. A zresztą zapłacę, przyniosą mi, co tam zostanie ze śniada nia.


— Niechże pan będzie rozsądnym! Proszę otworzyć.


— Nie wstałem jeszcze.


— To niezdrowo tyle sypiać, melancholja od tego w człowieka wchodzi, dusi apatja i dręczą migreny.


— Długo zamierza panna tak krzyczeć przez drzwi?


— Ściana tu niewiele grubsza.


— A się też panna uwzięła! Szanowna ciocia nie pouczyła, jak to niestosownie nagabywać nieznajomych mężczyzn?


— Mam zawołać ciotkę? Ciociu!


— Już! Panna Jelena Muklanowiczówna: w białej jedwabnej bluzce o zakrywających dłonie koronkach, z kruczą aksamitką na szyji, ściśnięta gorsetem wysokim, w wąskiej beige’owej spódnicy, spod rąbka której tylko noski skórzanych pantofelków widać, z czarnemi włosami ściągniętemi mocno w kok przebity dwiema szpilkami o główkach srebrnych. Ciemne oczy, blada cera, jeszcze obielona pudrem


— gdyby nie błyszczyk na wargach, wyglądałaby, jakby już spuszczono z diewuszki wszystką krew i barwę. Przysiadła przy sekretarzyku, obracając nogi na lewo, że miękki materjał spływał od bioder jedną długą falą. Dłonie splotła na podołku. Nie wstało się na jej powitanie; siedziało się na przykrytym kapą posłaniu, przy oknie, w bonżurce narzuconej na koszulę. Panna Muklanowiczówna spoglądała jak guwernantka na krnąbrnego sześciolatka. Obróciło się wzrok na deszczowy krajobraz za szybą.


— Drzwi się za panną zamknęły, co sobie ludzie pomyślą.


— Mój Boże!


— panna Jelena szepnęła głosem ŕ la Frau Blutfeld.


— Skandal!


— Klasnęła uradowana.


— Tak! Oparło się skroń o szybę chłodną.


— Poddaję się. Cmoknęła z dezaprobatą.


— Na początek może by kawaler wyjął ręce z kieszeni.   Wyjęło się.


— No i czemu tak… Ach.


— Tu nareszcie zmieszała się


— na krótką chwilę, bo zaraz przybrała minę nową.


— Bardzo nieładnie. Tatuś nie moczył malczikowi paluszków w occie? A jeśli aż tak kawaler zgłodniał, no to tem bardziej


— zjeść śniadanie, nie palce własne. Ten jej ton… Albo wychowywała młodszych braci, albo rzeczywiście pracowała jako guwernantka. Ale guwernantki raczej nie jeżdżą pierwszą klasą Transsibu.


— To nie jest zabawne.


— Uderzyło się głową o szybę, raz, drugi, mocniej.


— Panna znalazła sobie rozrywkę na czas podróży, a mnie



— Jak pan może! To ja się zamartwiam i mało pośmiewiska tu z siebie nie robię, żeby pana na świat wyciągnąć, chrześcijańskiem miłosierdziem powodowana…


— ale już się ponownie uśmiechała, już chochlik skakał w jej źrenicach i na drżącym kąciku warg


— …a pan śmie takie rzeczy mówić!       Wyraźnie oczekiwała odpowiedzi także podanej w lekkim tonie


— roześmiałaby się wówczas w głos, przeczuwało się, jak zaraźliwy jest jej śmiech, nie można mu się oprzeć; więc roześmiałaby się w głos i potem wszystko popłynęłoby już jasno wytyczonym torem


— ku większej naturalności, szczerości, większej otwartości. Tak się poznaje ludzi, tak zmienia się nieznajomych w znajomych, z takiego materjału najłatwiej zbudować most łączący brzegi obcych światów. A panna Jelena jest inżynierem wyjątkowo biegłym we wznoszeniu mostów międzyludzkich, to było oczywistem od pierwszego spotkania, kilka zdań zamienionych w pośpiechu w przejściu ciasnem


— i już żarty, już kordjalne docinki. Że jest rodaczką


— to nie ma wielkiego znaczenia. Właściwie nie ma też wielkiego znaczenia, co ona mówi i w jakim mówi języku. Roześmieje się


— to wystarczy. Gdyby się ją spotkało w kraju, na ulicy w Warszawie, oczywiście nie mogłoby to przebiec tak szybko i prosto, ale


— to jest Ekspres Transsyberyjski, podróż, czas magiczny, godziny jak dni, dni jak miesiące. Roześmieje się. Nie. Odwróciło się twarz do szyby. Może sobie pójdzie. Cisza się przeciągała, cisza, to znaczy hypnotyczny hałas pociągu, tuktuktukTUK. Spoglądało się na przeźroczyste odbicie panny Jeleny w oknie, zawieszone na tle lesistych wzgórz i chmur deszczowych; przepływało po pejzażu jak refleks po powierzchni wody, blady duch bladego dziewczęcia. Czarny lok, który wymknął się z fryzury, wsunęła za uszko, unosząc ku twarzy dłoń w obłoku koronek białych, nawet ten gest stanowił zaproszenie do rozmowy. Gdy Jelena obracała głowę, na aksamitce migotała ciemnoczerwona gwiazdka


— rubin? W srebrze drobnych kolczyków lśniły czarne perły. Rysy jej twarzy nakładały się na odległe wspomnienie o


— kuzynce? córce sąsiadów z Wilkówki? Zbyt duże oczy, zbyt ostry nos, uroda zrodzona z niedoskonałości, czarnobiały makijaż jeszcze je podkreśla, trudno oderwać spojrzenie, trudno zapomnieć.   Rozglądnęła się po przedziale, szukając ujścia dla energji niecierpliwej, pretekstu dla rozładowania sytuacji. Zatrzymała wzrok na papierach rozrzuconych na blacie.


— Co to za szyfry? Się poderwało się, przyskoczyło się do sekretarzyka.


— Aach, nie


— się zaśmiało się, zbierając maszynopisy i rękopisy do teczki


— żadne szyfry; ot, zabawa w logikę matematyczną.


— Tak? Spojrzało się podejrzliwie.


— Panna znajduje matematykę interesującą? Zrobiła obrażoną minę.


— Czy nie mogę się zainteresować tym, czego nie znam? Czyż każdy zdrowy umysł nie intrygują najmocniej właśnie te rzeczy, z któremi nie miał się okazji zetknąć, rzeczy jeszcze niepojęte, tajemnicze i egzotyczne


— w przeciwieństwie do tego, co znane i już nudne? Dlaczego pan się dziwi, panie Benedykcie?


— Sięgnęła po jedną z kartek.


— Proszę mi powiedzieć, to na przykład, o co w tym chodzi?


— Och. Tego raczej się nie da… No dobrze, niech panna tak nie patrzy. Mój Boże, czy istnieje bardziej banalny chwyt konwersacyjny? Należy pozwolić mężczyźnie rozgadać się o jego pracy, jego hobbies, pozwolić zaimponować salonowo, niech sądzi, że kobieta naprawdę jest tego ciekawą i słucha pilnie; niech paw rozpostrze swój ogon. Znało się przecież tę zasadę. A jednak:


— Logika, mhm, logika zajmuje się regułami rozumowania, poprawnością metod wyciągania wniosków, czy panna naprawdę chce o tym słuchać?


— Kiedy pytają, czym się pan para, to co pan mówi?


— Że jakoś wiążę koniec z końcem. Uniosła brew.


— No dobrze.


— Usiadło się naprzeciw panny Jeleny, położyło się teczkę na kolanach, wygładziło się papiery.


— Pracuję nad logiką zdań. Każde zdanie ma jakąś wartość logiczną. Wartość


— w odniesieniu do prawdy. Ale nie wszystko, co mówimy, jest zdaniem w sensie logicznym. Nie są nimi na przykład pytania, nie są rozkazy, wypowiedzi pozbawione podmiotu lub orzeczenia bądź w inny sposób upośledzone na znaczeniu. Bambarara bumbaruje bimbaryka. Czy jest to prawda, czy fałsz? Rozumie panna?


— Tak, tak.


— Od starożytności, od Arystotelesa przyjmowano za obowiązującą klasyczną logikę dwuwartościową. Nazywa się ją dwuwartościową, ponieważ operuje dwiema wartościami: prawdy i fałszu. Każde zdanie jest albo prawdziwe, albo fałszywe. Od Arystotelesa pochodzi też kilka podstawowych reguł logiki, o których mogła panna słyszeć. Reguła niesprzeczności, głosząca, że to samo zdanie nie może być zarazem prawdziwem i fałszywem. Rozmawiamy   i nie rozmawiamy. Żyję i nie żyję. Jestem człowiekiem i nie jestem człowiekiem. Absurdy oczywiste. Reguła wyłączonego środka


— że dla dowolnego zdania są tylko dwie możliwości: albo prawdziwe jest to zdanie, albo jego zaprzeczenie. Pada albo nie pada. Jest dzień albo nie jest dzień. Jedziemy pociągiem albo nie jedziemy pociągiem. …Już jednak w starożytności polemizowano z zasadami logiki Arystotelesa.


— Się rozpędzało się.


— Znamy z Cycerona spór Chryzypa z Diodorem o prawomocność przepowiedni augurów i chaldejskich wróżbitów. Ze stoików byli zatwardziali determiniści i dwuwartościowcy, panno Jeleno, omnem enuntiationem aut veram, aut falsam esse. Ale sam Arystoteles miał takie chwile zwątpienia w Hermeneutyce, gdy rozważał na przykład bitwę morską, która może, ale nie musi się rozegrać dnia jutrzejszego. Potem to przemykało przez scholastykę średniowieczną, Paulus Venetus w Logica Magna wrzucił wszystkie owe przyszłe bitwy morskie do kategorji zdań „nierozstrzygalnych”, insolubilia. A kilkanaście lat temu problem podniósł na nowo doktor Kotarbiński, w miejsce logiki dwuwartościowej proponując logikę trójwartościową. …Otóż nie wszystkie sensowne zdania są prawdziwemi lub fałszywemi w momencie wypowiadania. „Wszelka prawda jest wieczna, ale nie wszelka prawda jest odwieczna”. Znaczy to, panno Jeleno


— się rozpędziło się już do słowotoku prawie


— że gdy zdarzenie jakieś zajdzie, prawda o nim zostaje ustalona i cokolwiek o nim stwierdzimy, będzie to już prawdą lub fałszem; dopóki jednak przebieg owego zdarzenia nie został przesądzonym, twierdzenia o nim nie są ani prawdziwe, ani fałszywe. Takie zdania posiadają inną wartość logiczną, są właśnie „niezdecydowane”. Czy dojedziemy na czas do Irkucka? Cokolwiek teraz o tym powiem, nijak się to będzie miało do prawdy i fałszu.


— Czy dobrze pojmuję: stara logika ma dotyczyć tylko przeszłości, tak?


— Mniej więcej. W tym punkcie różnię się bowiem z Kotarbińskim. Nie mam owej pewności. Trzeba odpowiedzieć sobie na trzy pytania:      …Czy prawa logiki wszyte są w samą rzeczywistość


— jak osnowa w tkaninę, rytm w melodję, kolor w światło


— czy też tworzymy je sobie jako swoisty język służący do opowiadania o świecie? Czy zatem byłyby inne, gdybyśmy inaczej mówili, inaczej myśleli, pochodzili z innej kultury, innej Historji, innemi ciałami uczestniczyli w świecie, innemi zmysłami świat odbierali? Czy byłyby one dla nas inne, gdybyśmy nie byli ludźmi? Czy zatem są inne dla lutych? …Czy w ogóle istnieje ta prawda, do której odnosi się każda logika, prawda jako taka, to znaczy obiektywna, absolutna miara słuszności wszystkich sądów


— czy też mamy tylko niepełne przybliżenia, oparte na tym, co wiemy, co możemy poznać, tacy, jakimi się rodzimy? Jeśli jednak nie ma prawdy obiektywnej i absolutnej, to nie mamy także prawa mówić o żadnych przybliżeniach do niej: można być bliżej lub dalej konkretnego punktu, w odległości   liczonej po konkretnej skali


— lecz nie można się przybliżać ani oddalać od miejsca, które nie istnieje, lub które pozostaje nieokreślone w przestrzeni. Albo więc dano nam prawdę obiektywną, niezależną od tego, kto ją poznaje, albo w ogóle nie ma prawdy i fałszu w takim sensie, w jakim wszyscy posługują się temi słowami. …I wreszcie: jaki argument stoi za przyznaniem specjalnego statusu zdarzeniom przeszłym, że do nich stosuje się logika dwuwartościowa, a do zdarzeń przyszłych już nie? One pozostają nieokreślone, im dalsze od naszego bezpośredniego doświadczenia, im mniej zdeterminowane, tem bardziej. Dlaczego analogicznej zasady trójwartościowości nie stosujemy do rzeczy minionych? Czy nie jest to zaledwie uprzedzeniem wynikłem z natury ludzkiej


— bo człowiek pamięta przeszłość, lecz przyszłość tylko sobie wyobraża, tylko przewiduje? Czy więc logika dwuwartościowa nie powinna obowiązywać jedynie w stosunku do najbardziej bezpośrednio nam danej teraźniejszości? Panna Jelena słuchała z wielką uwagą, pierś w przód podana, czółko do góry, oczka szeroko otwarte, to trzeba było jej przyznać, bardzo dobrze odgrywała zainteresowanie.


— Chyba jednak nie do końca pojmuję, proszę mi pomóc, panie Benedykcie. Czym by się to różniło od przyznania, że po prostu nie wiemy, co zaszło w przeszłości? Tak samo, jak nie wiemy, co zajdzie w przyszłości.


— Myli się panna. „Nie wiem, co się działo w tych lasach sto tysięcy lat temu”


— wiem albo nie wiem. Gdy zaś powiem: „Sto tysięcy lat temu szalały tu pożary”


— to niezależnie od tego, czy to wiem, czy zgaduję, czy miałem sen, czy wyczytałem rzecz z pokładów gieologicznych, czy wręcz jestem przekonany, że kłamię


— zgodnie z logiką Arystotelesa i Kotarbińskiego zdanie jest prawdziwe albo fałszywe, kropka.


— Ale zgodnie z pana logiką… Półprawda, półfałsz, jedna z możliwości, tak? Jaki więc jest ten


— panna Jelena zakreśliła w powietrzu okrąg


— ten obszar pewności, w którym logika



— Zamarza? Teraźniejszość. Tu i teraz. To, co odbieramy zmysłami.


— Zatem już nie dzień wczorajszy? Nie wierzy pan własnej pamięci?


— Cóż, różni ludzie pamiętają różne wersje tych samych wydarzeń… Naturalnie o tym, co działo się wczoraj, mogę wysnuć dosyć pewne wnioski. Kotarbiński pisał o przyszłości zdeterminowanej: połknę teraz truciznę zabijającą niechybnie po godzinie i mogę już w tej chwili rzec prawdziwie, iż jutro nie będę żył. Podobnie mogę rzec to i owo o zdeterminowanej przez teraźniejszość przeszłości. Że jeśli żyję dziś, to żyłem i wczoraj. Chociaż może trzeba by innego słowa użyć na determinizm pod prąd czasu skierowany. No ale tak właśnie dedukujemy o istnieniu rzeczy znajdujących się poza naszem bezpośredniem doświadczeniem.


— Objęło się szybkim gestem wnętrze przedziału, pociąg, deszczową równinę.


— O tym, co było kilka lat temu… znacznie mniej pewnie.   Panna Jelena Muklanowiczówna przycisnęła paznokieć do czerwonych warg.


— To może mimo wszystko jest pan tym hrabią, co?


— O Boże!


— Tak w jednej dziesiątej, mhm? I roześmiała się. Schowało się teczkę z papierami do szuflady sekretarzyka. Jelena sięgnęła marmurowo białą dłonią; lekki dotyk panny spoczął na rękawie bonżurki, ześlignął się po materjale gładkim na nadgarstek, miała suchą, chłodną skórę.


— No, proszę się nie gniewać, bardzo proszę. To wszystko naprawdę jest interesujące. Słowo! Tylko że pan bierze siebie tak strasznie poważnie… Żeby pan widział własną minę… A jak się pan przejął tą historją z księciem Błuckim…! Czy pan się w ogóle uśmiecha? Proszę się uśmiechnąć. No! Ja pana tak ładnie proszę, panie Benedykcie! Wyszczerzyło się zęby.


— Jestem szczęśliwy jak pijany zając.


— O! Tak już lepiej! Jeszcze pana nawrócę, zobaczy pan. A gdyby pan myślał, że


— Zastukano w ścianę atdielienja.


— Jelenko, czas na twoje lekarstwa! Panna przewróciła oczyma.


— Już, ciociu! Przygryzło się kciuk.


— Podsłuchuje, co?


— spytało się szeptem. Jelena wzruszyła ramionami. Wstała, pociąg podskoczył na torach, chwyciła się złotych węży klamki od garderoby. Odruchowo wstało się również.                Oparła palec wskazujący lewej ręki na kołnierzu bonżurki, na wysokości serca.


— A teraz


— zaczęła tonem surowym


— proszę mi obiecać, że pójdzie pan do restauracyjnego, zje śniadanie jak normalny człowiek, potem w palarni wypali pan spokojnie papierosa na dobre trawienie i



— Panno Jeleno!


— się żachnęło się.


— Co? No co? Nie wyjdę, dopóki mi pan nie obieca! Myśli pan, że żartuję?       A dla większego efektu tupnęła, co prawda bezgłośnie, dywan stłumił uderzenie pantofelka.


— I z czego się pan teraz śmieje, a? Teraz się śmieje! Odjęło się jej dłoń od piersi, uniosło i musnęło się ją lekko wargami.


— Obiecuję, panno Jeleno, obiecuję. Na to oblały ją rumieńce


— wobec bladości jej cery czerwone jak plamy odmrożeniowe.   Wyrwała rękę, cofnęła się. Nagła nieśmiałość nie pozwalała jej teraz podnieść oczu, panna krążyła spojrzeniem po ścianach zielonych, spętlonym wzorze dywanu, po złoceniach i ornamentach. Z każdym krokiem wstecz wracała jej jednak pewność siebie. Stojąc już na korytarzu, na chwilę przytrzymała drzwi i nachyliła się do wnętrza przedziału.


— I oczywiście widzimy się na obiedzie!


— zapowiedziała dziarsko.


— Musi mi pan przecież opowiedzieć, co właściwie się wydarzyło na seansie księżnej Błuckiej! Koniecznie! I poszła. Taak. Stryjenka Laurencja, która cierpiała na przewlekłą chorobę krwi i większość czasu spędzała w szpitalach i uzdrowiskach Italji i Szwajcarji, gdy się jej wtem poprawiało i na kilka tygodni podnosiła się z łoża, eksplodowała tą samą emocjonalną energją, zgoła narzucając się krewnym, znajomym i nieznajomym, z charakterystyczną dla dzieci naiwnością i otwartością, z niewinną ciekawością świata i ludzi. Choroba polaryzuje charaktery, im cięższa, tem bardziej; wychodzi się z niej albo przygaszonym, stłamszonym, wycieńczonym na ciele i duszy, albo właśnie z wielkim głodem życia, wiecznym wrażeń niedosytem. Włożyło się szary garnitur, zaczesało się włosy, jeszcze się przejrzało się w lustrze, jeszcze sprawdziło się zarost… Ale im dłużej to potrwa, tem większej siły będzie trzeba, by w końcu jednak przekroczyć próg; jedyny tu ratunek w odruchach i bezmyślnej bezczelności


— klamka, klucz, zamek, głowa do góry, naprzód! Byle bez uśmiechu. W restauracyjnym zastało się już tylko dwoje pasażerów; siadło się w przeciwległym kącie. Steward z nieprzeniknioną miną podał menu. Twarze służby zawsze mają podobny wyraz, są to maski wieloznacznej obojętności: czegokolwiek w nich szukasz, cokolwiek lękasz się lub masz nadzieję w nich ujrzeć


— to właśnie ujrzysz. Nie spoglądało się na kelnera, zamawiając posiłek. Tamtych dwoje wyszło. Gdzieś w wagonie uchylono okno i jadalnię wypełnił zapach deszczu, chłodna wilgoć zawisła w powietrzu. Naczynia i sztućce, porcelana i metal, szkło i srebro dźwięczały w ciszy (w ciszy, to znaczy na tle ciężkiego metronomu pociągu). W drzwiach do kuchni stał główny steward, wyprostowany, z serwetą przewieszoną przez rękę, wzrokiem w przestrzeń wbitym. Nie patrzył, ale widział. Jadło się w pośpiechu, przełykając nieprzeżute kęsy. Była niedziela, w menu widniały angielskie puddingi pod siedmioma postaciami, opisane w czterech językach. Można zjeść jeszcze szybciej. W przejściu do salonki przystanęło się na moment. Co za obłęd, świadomie iść na męki. I po co, po nic. Jedyne, co musi się zrobić, to dojechać do Irkucka. A obietnice na piękne oczy


— furda obietnice. Przecie to nie ma sensu. Jeden krok i wszyscy będą się gapić jak na cielę o dwóch łbach. Weszło się do środka.   Mężczyźni unieśli głowy, przycichły rozmowy. Podeszło się do stewarda, poprosiło się o ogień. Patrzyło się przez okno, zaciągając się pierwszym dymem; patrzyło się przez świetlik sufitowy, wydmuchując pierwszy dym. Powoli wracali do przerwanych konwersacyj. Wiatr giął gałęzie świerków i sosen, przeganiał ciemne chmury po niebie, nad wzgórzami błyskało spomiędzy naniebnych zacieków słońce białe, elektryczny ogień bogów, Ekspres pędził ku tęczy. Czy można się już bezpiecznie odwrócić od okna? Się odwróciło się. Drzwi do sali bilardowej były rozsunięte. Do wielkiego stołu przysunięto krzesła, czterech mężczyzn grało tam w karty. Na nieskazitelnej zieleni rozrzucono banknoty, na krawędziach stołu stały filiżanki i kieliszki, pod stół wepchnięto popielniczki i spluwaczki. Doktor Konieszyn właśnie tasował; obok łysy południowiec przycinał grube cygaro z równie wielką starannością, wysuwając spoza krzywych zębów język ciemny. Kapitan Priwieżeński przygarnął do siebie stosik pieniędzy i uniósł wzrok. Odpowiedziało się spojrzeniem bez uśmiechu. Priwieżeński wyjął z ust fajkę, zmrużył kpiąco oczy, wydął wargi. Jedno z krzeseł było puste. Postukał cybuchem o łuzę. Wyciągnęło się pugilares i się przyłączyło się do gry.






O tym, czego nie można pomyśleć


Z większości swych czynów potrafimy się wytłómaczyć w języku drugiego rodzaju: potrafimy wysłowić jasno i zrozumiale, dlaczego postąpiliśmy tak i tak. Nawet gdy rozmówca się z tłómaczeniem nie zgadza, przecież je r o z u m i e . Są jednak uczynki


— znacznie mniej


— z których nie jesteśmy w stanie opowiedzieć się innemu człowiekowi. Rozumiemy je tylko my sami, tylko język pierwszego rodzaju je ogarnia; a język pierwszego rodzaju nie składa się ze słów, nie organizuje go składnia odpowiadająca gramatyce mowy międzyludzkiej. Kiedy więc mimo wszystko podejmujemy próby takiej spowiedzi


— w konfesjonale, w objęciach kochanki, na łożu śmierci, przed sądem wysokim


— z naszych ust wydobywa się jeno nielogiczny bełkot, któremu sami przysłu


chujemy się w bezradnem zdumieniu. Są wreszcie i takie uczynki


— najrzadsze


— z których nie potrafimy się wytłómaczyć także w języku pierwszego rodzaju, przed nami samymi.   Potrafimy je sobie wyobrazić (wyobrazić można sobie największe absurdy, zwłaszcza post factum), ale nijak nie możemy ich uzasadnić, jak pozostaje uzasadnionym logiką następstwa zdarzeń każdy czyn i każde słowo postaci w sztuce czy w książce: w danej scenie bohater robi to a to, z takiego a takiego powodu, ponieważ jest takim a takim człowiekiem.   Lecz życie tym różni się od opowieści o życiu


— czyli od odbicia życia wypaczonego przez język drugiego rodzaju


— że najpierw jest prawdą, a dopiero potem bywa opowiedziane. Są więc takie uczynki, których motywów, przyczyn, emocyj i myśli za nimi stojących nie mamy sposobu opisać nawet sami sobie. Jeśli jednak w ogóle istnieje jedna reguła rządząca zachowaniem wszystkich ludzi, jest to Reguła Mniejszego Wstydu. Można świadomie działać ku swemu cierpieniu, można ku śmierci własnej nawet


— ale nikt nie działa ku większemu wstydowi. Jak woda spływająca po nierównościach powierzchni zawsze do stanów najniższych, jak ciepło uciekające z ciała, tak człowiek w każdej sytuacji kieruje się ku mniejszemu wstydowi. Niekiedy wstyd odległy w czasie jawi nam się wskutek tego oddalenia nie tak dotkliwym


— oto jak rodzi się lenistwo


— ale kto przy zdrowych zmysłach wybierze z dwóch bezpośrednio grożących mu wstydów ten większy? Nie znało się racji podobnego wyboru, nie potrafiło się nijak przedstawić myśli i uczuć stojących za podobnym wyborem. Była to niemożliwość równie fundamentalna, co Słońce na nocnem niebie albo żonaty kawaler. A przecież


— Siedziało się na poddaszu u Zbyszka, na stole dwadzieścia cztery ruble, po raz pierwszy gra szła o pieniądze, których utrata mogła realnie wpłynąć na bieg życia, karty złe, w kieszeni resztka oszczędności, należy spasować, wymówić się porą późną i wyjść, to jest tak oczywiste, tak niewątpliwie rozsądne i słuszne


— widzi się, jak się to robi, słyszy się, co się im mówi, słyszy się ich, jak w odpowiedzi mamroczą półprzytomnie pożegnania… Już wyciągnęło się ostatnie dieńgi i postawiło się wszystko na przegraną kartę. Albo: Julja gestykulująca histerycznie i czyniąca gniewne grymasy zza pleców swego ojca, który na moment powściągnął furję i stanął w drzwiach z rękoma rozłożonemi: proszę, mów zatem


— i otwiera się usta, żeby wypluć wstyd największy


— na kogo, na Julję, na niego, na wszystkich, spłynie jak gorąca plwocina, przylepi się do twarzy, ubrań, sklei włosy, sklei powieki


— niech ojciec słucha pilnie


— a Julja sylabizuje niemo: nie mów, nie mów, nie mów


— ale język już oderwał się od podniebienia, już się wypowiada klątwę, ojciec panny blednie, zatacza się, ogląda się na córkę, lecz córeczka zakręciła na pięcie i uciekła w głąb domu, trzaskając drzwiami, tyle się jej widziało. Ostatni obraz panny Julji: twarz pod rumieńcem jak blizną oparzeniową, oczy rozszerzone, w oczach zimna desperacja. Wstyd uderzył jak zatruta strzała. Albo: Miły Książę siada do stolika, w puli sto dwadzieścia rubli, Kiwajs i Modrzykowski wypisują weksle, w ręce znowu nawet parki, partja do spasowania, a dług przecie już tak wielki, że po raz kolejny trzeba będzie brać kredyt u Księcia i płaszczyć się przed Żydami


— jest więc zamiar, myśl i wola, by rzu  cić karty i wstać od gry, lecz zamiast tego:


— Podbijam.


— I potem najmniejszego zdziwienia, gdy przepadają pieniądze na czynsz, pieniądze na lekarstwa, pieniądze na życie. Nawet serce szybciej nie zabiło. Tym razem nie było także nadzieji na zwycięstwo. Dlaczego więc się grało? Powiedzą: nałóg. Nałóg, czyli natrętna powtarzalność zachowań


— ale jak w języku drugiego rodzaju spytać o to, co stoi za temi zachowaniami? Tu załamuje się on do reszty; pozostają pytania, zdania oznajmujące nie mają już sensu. Język pierwszego rodzaju nie radzi sobie również: n i e  w i e m y, dlaczego robimy, co robimy. Czyny nie są naszemi czynami. Słowa nie są naszemi słowami. Gra się, ale nie ma żadnego „ja”, które gra. Myśl: „Ja jestem”


— nie oznacza, że istnieje ktoś, kto myśli, że jest; oznacza jedynie, że pomyślana została myśl o istnieniu. Myśli się myśli, ciało się widzi, dotyka, słyszy się pracę jego mokrych mechanizmów; widzi się, słyszy, dotyka, wącha, smakuje świat zewnętrzny, przedmioty należące do tego świata, ożywione i nieożywione


— ale jakim zmysłem miałoby się odbierać istnienie owego rzekomego „ja”? Nie ma takiego zmysłu. Małe dzieci opowiadają się w trzeciej osobie, dopiero konwencje języka międzyludzkiego zmuszają je do wejścia w rolę „mnie”. I z czasem uchwycenie owej najpierwszej prawdy staje się coraz trudniejsze


— to już są bowiem rzeczy nie do pomyślenia.






O bohaterach hazardu i prędkości Lodu

— Cztery.


— Cztery.


— Takoż.


— To ja ósemkę.


— Stoję.


— Spokój.


— Podbija ktoś?


— Osiem.


— Pan Fessar?


— Nicziewo.


— Kapitan?


— Mhm.


— Pan Benedykt?


— Sprawdzamy, sprawdzamy.


— Spalony czwórką.


— Lód od piątki.


— No ja przepraszam! Z dwiema ognistemi damami na ręce, i to drugi raz z rzędu! Jak pan rozdawałeś te karty, na miły Bóg!


— He he, gaspadin Czuszyn roztrwoni cały kapitał, zanim kopalnie swoje zobaczy.


— Wy się nie martwcie o moje kopalnie, wy się martwcie o swoje bumażniki. Podnosimy stawkę do dziesięciu, zgoda? Wcześniej grano przez chwilę w wista i vingtetun, ale od kilku godzin szedł hazard podług reguł zimuchy. Dwie osoby przysiadły się na paręnaście rozdań; teraz znowu pozostała tylko piątka. Ludzie przechodzili, przystawali, przyglądali się. Wysokie pule przyciągały uwagę. Stewardzi uzupełniali trunki, opróżniali popielniczki, otwierano i zamykano okna. Bile grzechotały w łuzach, gdy Ekspres zakręcał, hamował i przyśpieszał.


— A cóż oni sobie myśleli, wkładając stół bilardowy do pociągu?


— dziwował się Ünal Tayyib Fessar.


— Kiedy już wydaje mi się, że przywykłem i zaczynam rozumieć ten kraj, natrafiam na coś podobnego i znowu zachodzę w głowę. Leży król.


— Leży as.


— Leży dziewiątka.


— Panowie…!


— Zdrów.


— Oho!


— Musieli chyba obudować cały wagon dookoła stołu.


— Albo opuścić go przez dach. Druga rundka.


— Monumentalna głupota oprawna w kosztowny luksus


— mruknęło się pod wąsem.


— Co pan powiedział?


— Grand seigneur raczył uczynić aluzję do naszej ojczyzny


— kapitan Priwieżeński wyjaśnił uprzejmie doktorowi. Nie potrafił powstrzymać się od sarkazmu. Na razie się udawało się nie odpowiadać mu lepkim uśmiechem i spojrzeniem błagalnem


— ponieważ nie spoglądało się na niego w ogóle.


— Leży as.


— Ależ pan masz rozdania. Leży siódemka.


— Heureux au jeu, malheureux en amour, jak by rzekł pan dziennikarz. No dobrze, ale po prawdzie


— jaki sens? Czy jest coś bardziej idjotycznego od stołu bilardowego w pociągu?


— Mhm, można założyć nowe reguły


— zauważyło się, sprzedając do puli waleta.


— Są szachy i jest zimucha.


— Co macie na myśli?


— Bilard z, mhm, dodatkowym elementem losowym.


— Człowiek uderza, Pan Bóg bile nosi. Leży piątka.


— Uch. Trzeba znać umiar w bluffach, panie doktorze!


— Kapitan powie to Aleksiejowi Fiodorowiczowi.


— Gaspadina Czuszyna stać na bluffy głupie. Aleksiej Czuszyn odziedziczył po wuju (stryju, teściu, dziadku, innym krewnym lub powinowatym) pakiet kontrolny w spółce wydobywającej zimnazo i jechał objąć w posiadanie niespodziewany majątek. Czy już przedtem zajmował się górnictwem? Czy miał jakiekolwiek doświadczenie w interesach? Teraz, w podróży, tak czy owak pozostawało to nie do sprawdzenia i w gruncie rzeczy nie miało znaczenia: był tym, kim się współpodróżnikom przedstawił. Ciemnogranatowy surdut opinał jego korpus baryłkowaty jak flak kiełbasę; w czarnym muszniku żorżetowym lśniła szpilka z brylantem. Najstarszy z grających, objawiał przy kartach chwiejność wielką i brak spójnej strategji; zdarzało mu się sprzedawać pięć, sześć kart w rozdaniu, by potem spasować w licytacji. Ocierał wysokie czoło chustą ogromną i wzdychał głęboko, kręcąc głową nad rozdaniem. Się zastanawiało się, na ile owa teatralność jest dla Czuszyna naturalna, a na ile wynika z jego przekonania, iż tak właśnie powinien się w grze zachowywać niefrasobliwy bogacz. Nie pił kawy, herbaty, nie pił wódki


— prosił o szampańskie. Przed rozdawaniem długo wycierał pulchne dłonie; karty kleiły mu się do palców. Sposób zachowania podczas gry hazardowej


— a właściwie nie ma tu znaczenia wysokość stawki, skoro naprawdę się w grę zaangażujemy


— zdradza o nas rzeczy, których inaczej nijak byśmy nie ujawnili. Nie jest to wyłącznie kwestja silnych nerwów; można mieć nerwy ze stali i grząść w bluffach beznadziejnych. Powiadają, że nie odróżnisz bohatera od tchórza, dopóki nie zostaną oni poddani próbie, to znaczy dopóki ktoś im nie przystawi ostrza do piersi, dopóki nie staną pod ogniem nieprzyjaciela. W codziennem życiu bowiem, ani zimnem, ani gorącem, w domowem cieple, w temperaturze ciała


— dusza gnije i rozkłada się jak mięso w słońcu czerwcowem. Otóż hazard oferuje jedno z najlepszych przybliżeń sytuacji prawdziwej próby. Bohaterowie wojenni, ci, co przeżyli, kiedy opowiadają potem swe bitewne dzieje, zawsze wspominają momenty, gdy, wzruszywszy ramionami, przeżegnawszy się i splunąwszy


— „Raz się żyje!”


— rzucali się w ryzyko śmiertelne, zdając się na los, nierzadko przekonani, że istotnie nie wyjdą z opresji cało. Kapitan Priwieżeński grał bardzo ostrożnie, gorących rąk nie sprzedając w ogóle i często pasując tuż po rozdaniu; trzy razy jednak konsekwentnie podbijał i licytował do samego końca. Ale ponieważ robił to z tak żołnierską regularnością, szybko się wszyscy na nim poznali i wycofywali się, gdy tylko on podejmował wyzwanie. Choć więc zachowuje podziwu godny spokój i nie zdradza się słowem, gestem ni miną, nasz kapitan nigdy sum wielkich nie wygra. Doktor Konieszyn z koleji był konsekwentnie nieprzewidywalny. Znało się takich graczy


— gdy mają szczęście, zgarniają fortuny, gdy mają pecha, fortuny tracą.   Ünal Tayyib Fessar stanowił przypadek osobny. Nudził się. Nudził się, gdy przegrywał, i nudził się, gdy wygrywał. Wszystko przy stole robił od niechcenia, mimo woli i machinalnie. Czy rzeczywiście gra i pieniądze nie miały dla niego znaczenia i wobec tego nie była to żadna próba


— czy też Turek w ten właśnie sposób radził sobie w chwilach próby? Łysy chudzielec lewantyńskiej urody, z żyłami naciągniętemi pod spaloną przez słońce i mróz tkanką jak struny fortepianowe


— nie ma w nim kości i mięśni, są tylko ścięgna i stawy; kiedy się uśmiecha, krzywe zęby trzeszczą w dziąsłach, kiedy przełyka kawę gęstą, grdyka kłuje skórę szyji niczym wykluwający się z gardła jedwabnik. Długiemi paznokciami postukuje w koszulki kart, strzela palcami jak kastanietami. Gdyby uderzyć w jego czaszkę o kształcie jaja, rozległby się stukot suchy, jak od dębowego drewna. Pan Fessar wracał z rozmów w Konstantynopolu. Prowadził w Irkucku interesy kompanji handlowej sprzedającej w basenie Morza Śródziemnego bogactwa naturalne Syberji, głównie zimnazo, tungetyt i cynę. Twierdził, że w gubernatorstwie irkuckim spędził połowę życia. Opowiadając Aleksiejowi Fiodorowiczowi malownicze historje z Kraju Lutych, zdawał się nudzić trochę mniej.


— I nie wierz pan zachodnim gieologom, sprzedadzą wam mapy, z których można wyczytać dzieje gór, położenie prehistorycznych wiosek Jakutów i złoża najrzadszych minerałów, ale do lutych to nosa oni nie mają. Bierz pan Rosjan, Polaków, w ostateczności ludzi z Bałkanów po austryjackich uczelniach. Mieliśmy kiedyś specjalistę z Ameryki, no i czyja kolej teraz, panie doktorze, mieliśmy takiego cwaniaka z pól alaskańskich, cóż, kurtlu baklanin kor alicisi olur, dwadzieścia tysięcy poszło w ślepe odwierty i ciepłe odkrywki.


— Słyszałem, że istnieje kompletna mapa zimnych złóż…


— Ach, słynna Karta Grochowskiego! Możesz być pan pewien, w pierwszym tygodniu po przyjeździe dostaniesz pan tuzin propozycyj zakupu Grochowszczyka, ciemne typy, włóczędzy, bywsze katorżniki, marcynowcy, łowcy fortun, nie masz pan pojęcia, co to za miejsce; jeszcze niedawno Kraj Przylądkowy, przedtem Kalifornja


— a teraz awanturnicy i błękitne ptaki z całego świata walą tam właśnie: za Bajkał, w Zimę. Panie Benedykcie, sprzedaje pan czy nie? No nie międl pan tej karty bez końca


— kładziesz albo puszczasz. Ech, i kawa wystygła, psu dać takie pomyje.


— Leży dama w ogniu.


— Leży ósemka


— rzekł kapitan Priwieżeński.


— Zaraz, czy obszcziestwo pana Czuszyna nie posiada już koncesyj na eksploatację tych złóż? Przecież chyba wiedzą, co gdzie wydobywają?


— Zależy, w czym robią. Jeśli idzie na ten przykład o czeremchowski węgiel przemrożony, to błogosław im Bóg. Ale jeśli mowa o zimnazie… Co? Aleksiej Fiodorowicz? Czuszyn otarł czoło.


— Pan lubisz mnie straszyć, panie Fessar, pan jesteś zły człowiek.


— Ja go straszę! No patrzcie panowie! Zdrów i czekam, dziesięć i dziesięć. Panie doktorze?


— Spokój.


— Konieszyn odłożył skompletowaną rękę i zapalił nowego papierosa.


— Czyta się jednak tołstyje żurnały, „Abrazawanje” albo „Sawriemiennyj Mir” dał ostatnio spory artykuł. Tungetyt syberyjski… tak czy owak, ko p a l n i  tungetytu nie ma, prawda?


— Od tego są soroki, miejscowi prospektorzy. Część to myśliwi, także z Jakutów i Tunguzów; za tungetyt płaci się wszak zdecydowanie lepiej niż za lisy, sobole, wydry i kuny, i po prawdzie łatwiej już na niego trafić. Część to chłopi stołypinowscy, część


— byli poszukiwacze złota. Wreszcie zwykła syberyjska hołota


— jak już przepiją kopiejkę ostatnią, a do uczciwej roboty w hutach i choładnicach w Zimnym Nikołajewsku czują wstręt nieodparty, to co robi jeden z drugim próżniak i biezdielnik? Ciągną na północ, soroczyć. Ünal sięgnął do wewnętrznej kieszeni marynarki, wyjął świeże cygaro, zdarł banderolę, następnie dobył kozik ciężki, bardziej zdatny chyba do skórowania tygrysa, poczem przymrużył lewe oko, coby ciąć równo i dokładnie


— była to bodaj jedyna czynność, która na tyle angażowała jego uwagę.


— Mhm. Oczywiście ci poszukiwacze sprzedają nam także wieści o złożach zimnaza


— to też jest branża cała naciągaczy i oszustów. Ale za informację o dobrem złożu płaci się kilkanaście tysięcy rubli. Potem naturalnie trzeba zabezpieczyć prawa wydobywcze, i to na tyle szybko, żeby konkurencja nas nie ubiegła. Wszystkie większe spółki nawzajem u siebie szpiegów trzymają. W końcu przekupić można każdego, trzeba się pilnować. Informatora się zamyka, żeby nie mógł komuś po raz drugi sprzedać tego samego miejsca.


— A jak się okaże, że to właśnie wy byliście drudzy, trzeci?


— Toż na to jest zamknięty, żeby mu wonczas kulasy połamać. Oni wiedzą. To jest interes dla ostrych noży. Taak. Obrócił kozik w palcach, raz, drugi, dopiero go schował i zapalił cygaro.


— A pan znowuż wstrzymujesz grę, panie Saski, sprzedajesz pan kartę,  czekasz, na cud liczysz, no co w końcu?


— Nie może się zdecydować, czy tchórza teraz odegrać, czy ryzykanta


— mruknął kapitan Priwieżeński. Po raz kolejny zerknęło się w karty. Rozdanie fatalne, sam wysoki ogień: dama karo, dziesiątka kier, dziewiątka kier i siódemka karo. Sprzedało się damę, przyszedł na to miejsce zimny król. Sprzedać teraz dziesiątkę? Poznają się na gorącej ręce, równie dobrze można od razu spasować. Nie sprzedawać? To już lepiej darować sobie to rozdanie i odżałować wiano damy.


— Zdrów. Turek uniósł brew.


— Charaszo. Kapitanie?


— Leży zimna dziewiątka. Czyli, powiada pan, wszystkie kopalnie zimnaza to kopalnie odkrywkowe. Skoro jednak lute dochodzą już do Odry…               Wygładziło się na brzegu stołu serwetkę, skinęło się na stewarda.


— Mógłbym prosić o ołówek? Dziękuję.


— Odruchowo pośliniło się czu bek.


— Mhm, do Warszawy dotarły w tysiąc dziewięćset piętnastym, to jest sześć lat i jakieś osiem miesięcy, cztery tysiące dziewięćset kilometrów na pięćdziesiąt osiem tysięcy trzysta dwadzieścia godzin, mhm, osiemdziesiąt cztery metry na godzinę, coś tu nie pasuje, w mieście, jak będzie osiem metrów na godzinę, to góra, szybciej nie przemarzają.


— Widać ziemią ciągną dziesięć razy szybciej.


— Ziemia lepiej przewodzi Lód, to fakt.


— Ünal skinął cygarem.


— Pokaż pan ten rachunek. Podsunęło się mu serwetkę.


— Taak. Zabawna sprawa, swego czasu liczyliśmy to w firmie, wyszło nam coś blisko stu metrów na godzinę po Drogach Mamutów. Dobrze pamiętam, dziewięćdziesiąt sześć czy siedem.


— Zwalnia.


— To możliwe.


— Na samym początku w ogóle szło znacznie szybciej!


— Nie powinniśmy się jednak sugerować moimi rachubami. Być może Lód nie rozchodzi się równomiernie. Być może istnieją kierunki uprzywilejowane. Uprzywilejowane miejsca. Wtórne epicentra. To też da się obliczyć. Dlaczego Zima panuje w miastach? Następnym etapem byłaby celowa indukcja i… Przepraszam. Turek aż wyjął cygaro z ust, już mu się napięły ścięgna twarzy i karku


— ale zawahał się i zamarł tak, sekunda, dwie, trzy, walcząc sam z sobą; w końcu przegrał i nie rzekł nic.


— Jak fala oddalająca się od miejsca zaburzenia


— powiedział doktor Konieszyn.


— Aleksiej Fiodorowicz, rozumiem, spasował?


— No… chyba tak, tak.


— Pan kapitan.


— Dziesięć.


— I ja.


— I ja.


— Pażałsta.


— Otóż myślę ja sobie tak.


— Doktor rozparł się na krześle, wypuścił z ust dym, szarpnął się w zamyśleniu za lewy z bokobrodów.


— Wrzucić kamień do stawu, pójdą okręgi po wodzie. Ale są różne ośrodki, woda, nie woda, niech się zdarzy zaburzenie, jakie nie zdarzyło się nigdy wcześniej za naszej przytomności. Jak poznamy? Nie poznamy. Fenomen doświadczony sto razy to prawo natury, fenomen doświadczony raz


— cud. Więc to się tak rozchodzi, jak koła na wodzie…


— Lute, Lód.


— Tak.


— Tylko że, panie doktorze, to jest nieporównanie bardziej skomplikowane od prostej arytmetyki fal. Nie znamy praw, jakie tym rządzą, bo i skąd mielibyśmy znać?


— Dotknęło się językiem podniebienia, szukając słów możliwie bliskich myśli.


— Ale powiedzmy, że człowiek po raz pierwszy staje na brzegu morza, po raz pierwszy widzi bałwany morskie… Tak samo jak nieznajomość praw rządzących zachowaniem cieczy nie uczyni w naszych oczach z fal


— niepodległych, inteligientnych istot, tak samo nieznajomość fizyki Lodu nie czyni ich z lutych. Panie Fessar?


— Tak. Dziesięć i dwadzieścia i idę dalej. Pan kapitan?


— O, to ja podziękuję.


— A co powie nasz hrabia? Na stole leżało już blisko dwieście rubli. Konieszyn i Fessar zostali w grze, oni nie sprzedawali prawie niczego


— doktor tylko jedną czarną siódemkę; szli na zimnych kartach. Albo na twardych bluffach. Tak czy siak, byli poza zasięgiem: zdążyło się dzisiaj przegrać ponad osiemdziesiąt rubli, w portfelu zostały niecałe dwie setki, resztka z ministerjalnego tysiąca. Kredytu skompromitowanemu oszustowi oczywiście nikt tu nie da. Choćby się więc weszło za wszystko, Turek zawsze może przelicytować. I sprawdzić. A w ręce ogień. Czyż nie idealny sposób na spłukanie się do kopiejki ostatniej? Wiadomo zatem dokładnie, co należy zrobić, jest zamiar, myśl i wola, by rzucić karty i wstać od gry. Zamiast tego:


— Podbijam. Wyłożyło się wszystkie banknoty z bumażnika. Serce nawet mocniej nie zabiło. Przyglądali się z zaciekawieniem. Czuszyn poprosił jeszcze o szampańskie. Kapitan Priwieżeński z kpiącym uśmiechem stukał fajką o stół, pan Fessar gryzł swoje cygaro. Za plecami grających i po drugiej stronie stołu bilardowego przystanęło kilka osób, przyciągniętych widokiem wyłożonej gotówki. Zajrzała nawet kobieta z salonu, poznało się po szeleście sukni. Trzymało się wzrok na wysokości kart.


— Taak


— westchnął Ünal, odliczając i rzucając na sukno czterdzieści rubli i potem drugie czterdzieści.


— Muszę wyznać, że znajduję analogję pana doktora niezmiernie fascynującą. Ale czemu nie pójść dalej? Może życie w ogóle, może my


— rośliny, zwierzęta, ludzie


— też stanowimy jedynie takie „bardziej skomplikowane fale” rozchodzące się od czasu, od miejsca Pierwszego Uderzenia? Co? W jaki sposób odróżnić? Doktorze? Doktor Konieszyn policzył wzrokiem wyłożone stawki, poprawił na nosie pincenez, wydął wargi.


— Panowie wybaczą, popatrzę sobie z boku.


— Gaspadin Jerosławski?


— Pan sam nie wierzy w to, co mówi.


— Się wyprostowało się na krześle, oparło się nadgarstki o wypolerowaną krawędź stołu.


— Zdaje się panu nazbyt absurdalnem, by poświęcić temu uczciwą myśl. Rozumuje pan tak: „Ja na pewno nie jestem tylko jakąś falą”. Pan sądzi, że istnieje w inny, bardziej niepodległy sposób. Pan myśli, że skoro pan myśli, to pan jest. Pan się myli.


— O!


— Turek nachylił się nad stołem, nareszcie rozbudzony i zaintrygowany.


— A więc pan sobie nas śni, tak? Mam rację, młodzieńcze?


— Nic podobnego. Ja także nie istnieję. Czterdzieści i moje czterdzieści.             Ünalowi zaświeciły się oczy. Opuszkami palców lewej dłoni pogłaskał czu le skórę opiętą na krągłej czaszce.


— Pan nie istnieje. Pan mi mówi, że nie istnieje. Kto mi to mówi? Machnęło się lekceważąco papierosem.


— Język, też mi argument. Nazwę sobie te promienie Słońca efektownem imieniem i stwierdzę, że oto istnieje taki anioł światła


— bo inaczej kto by nas tu ogrzewał?


— Ach, więc nie chodzi o to, że w ogóle pana nie ma, ale



— Dokładnie tak, jak powiedział doktor. Istniejemy o tyle, o ile istnieją lute, o ile istnieje kwiat szronu na szybie. Chwilowe zaburzenie materji, w którego kształcie zawiera się akurat zdolność do postrzegania myśli.


— Zarysowało się dłonią w powietrzu krzywą sinusoidalną.


— C h w i l ow e?


— Chwilowe, to znaczy dotyczące tylko teraźniejszości, tej nieskończenie cienkiej linji, na której nieistniejące graniczy z nieistniejącem. Nie potrafię tego dowieść, ale jestem przekonany, że w kategorjach prawdy i fałszu można mówić tylko o tym, co zamarza w Teraz. Przeszłości i przyszłości jest zaś wiele, równie prawdziwychnieprawdziwych. To stan naturalny. Natomiast lute…


— Tak?


— Zamrażają wszystko, czego się dotkną. Czyż nie takie są legendy o Królestwie Lodu? „A niechaj mowa wasza będzie: Jest, jest. Nie, nie. A co nadto więcej jest, od złego jest”. Grasz pan, czy nie, ile mam czekać? Pan Fessar założył ręce na piersi.


— Pas.


— Pas?


— podskoczył Czuszyn.


— Co pan robisz, na miły Bóg…!


— Pas. Zdumienie było zbyt wielkie, zmroziło twarz i krtań, żadna emocja nie uszła na zewnątrz. Grało się


— grało się


— grało się


— wygrało się.                 Zgarnęło się z zielonej gładzi stos rubli. Widzowie zgromadzeni wokół stołu wymieniali głośne uwagi. Stasowało się z talją karty z ręki. W drzwiach palarni stanął główny steward, ogłosił, że podano obiad. Ekspres zwalniał, dojeżdżając do jakiejś stacji, za oknami rozpościerało się szerokie torowisko,   składy tartaczne. Czuszyn wstał, przeciągnął się; doktor Konieszyn poszedł w jego ślady. Wcisnęło się pieniądze do pugilaresu, zdusiło się niedopałek, dopiło się resztę czaju zimnego i splunęło się do spluwaczki. Nie odszedł, nadal stał pod ścianą sali, po drugiej stronie; widziało się go, nie unosząc wzroku, niespokojny taniec cieni wokół sylwetki wysokiej. W którym momencie zaczął się przyglądać grze? Chciało się go przepuścić w przejściu; uniósł dłoń w białej rękawiczce i pochylił się lekko.


— Proszę po obiedzie zajrzeć do mnie. Być może otrzyma pan swój dowód.


— Słucham?


— Zna pan tę pannę? Nie pozwoli jej pan czekać. Jelena Muklanowiczówna obrzuciła odchodzącego doktora Teslę podejrzliwem spojrzeniem.


— Kto to był?


— Nie jestem pewien. Wybaczą panie



— O, nigdzie mi pan nie ucieknie. Ciociu


— pan Benedykt Gierosławski.


— Mhm… Enchanté.






O maszynie, która pożera logikę, i innych wynalazkach doktora Tesli


— Kiedy studjowałem na Politechnice w Grazu, znudzony wykładami, z których niczego przydatnego nie mogłem już wynieść, coraz więcej czasu poświęcałem grom towarzyskim. Na trzecim roku, pamiętam, zdarzało mi się grywać w karty, w szachy, w bilard przez okrągłą dobę. Graliśmy na pieniądze, mniejsze i większe sumy. W tamtym czasie utrzymywałem się z tego, co przysyłała mi rodzina. Nie powiem, że cierpieli biedę, ale łatwiej spotkać z naszej krwi biskupa czy gienerała niż zamożnego człowieka interesu. Czy brakowało mi szczęścia lub sprytu? Nie sądzę. Jeśli już, należy winić serce nazbyt miękkie. Widząc, że przeciwnik nie zniesie tak poważnej straty, zwracałem co większe wygrane. A nikt się nie poczuwał do rewanżu względem mnie; wyznać muszę, że nie byłem lubiany przez innych studentów. Tak oto popadłem w ciężkie długi. Pisałem do domu. Przysyłali mi więcej i więcej; więcej, niż mogli. Na koniec przyjechała matka. Zjawiła się któregoś dnia z rulonem banknotów. Sądzę, że istotnie były to całe ich oszczędności. „Masz, idź, zabaw się”, powiedziała. „Im szybciej roztrwonisz wszystko, co posiadamy, tem lepiej. Wiem, że w końcu minie ci ta gorączka”. Wziąłem pieniądze, poszedłem do kawiarni, odegrałem z nawiązką wszystkie przegrane i zwróciłem je rodzicom. Powiadam panu, nigdy później nie kusił mnie już hazard; zostałem uleczony.


— Zawstydziła pana. Doktor Tesla spojrzał ponad złożonemi w pyramidkę dłońmi.


— Tak, można tak powiedzieć. Zadźwięczało szkło w barku, gdy Ekspres wszedł w wyjątkowo ciasny zakręt. Tory nie biegły już tu tak prosto, pociąg też częściej wspinał się na pochyłości, podczas obiadu doszło w jadalni do kilku wypadków z zupą, sosem i winem. Po postoju w Permi nie przewidywano dłuższych przystanków aż do Jekaterynburga, po azjatyckiej stronie Uralu. Magistrala Transsyberyjska biegła tu głównie przełęczami i zboczami niskich, rozczarowująco płaskich gór, trasą Bohdanowicza. Okno przedziału Tesli wychodziło na południową dolinę, zieloną, błękitną i żółtą w słońcu przedwieczornem, smoliście czarną za granicą cienia. Wysoko nad porosłym gęstemi lasami Uralem wisiały chmury barwy mydliny, był to jeden z nielicznych momentów w dotychczasowej podróży, gdy niebo nie jawiło się piękniejszem od ziemi. Doktor uchylił drzwiczki barku. W atdielienjach dwuosobowych przy oknach umieszczono owalne stoliki na nóżkach finezyjnie giętych, o blatach z masy perłowej. O białą gładź stuknęły małe kieliszki złotemi obmalunkami ozdobione.


— Zastanawiał się pan, dlaczego ten turecki kupiec na koniec spasował? Nie powinien był.


— Tak.


— Co: tak?


— Nie powinien był. Zastanawiałem się. Tesla przez chwilę studjował w milczeniu etykietę trunku.


— I?


— Dał mi wygrać, to oczywiste.


— A dlaczego?


— Wydaje mi się, że go przekonałem.


— Mhm?


— Że nie istnieje. Nalawszy, Tesla uniósł kieliszek pod światło, zmrużył oczy. Na wargach błąkał się mu charakterystyczny półuśmiech ironji, który zapamiętało się z wczorajszej rozmowy; ale ironji skierowanej raczej do niego samego, nie przeciwko interlokutorowi.


— To chyba niezbyt pewna metoda. Często ją pan stosuje?


— Ubawiłem go na chwilę.


— Ale pana to nie bawi, pan w to wierzy. Prawda?


— Tak.


— Że nie istnieje. Mhm.


— Doktor Tesla powąchał alkohol, posmakował.


— Gróf Keglevich, mhm.


— Znowu powąchał.


— Tak jak sądziłem, bardzo dziwny z pana młodzieniec. Się zaśmiało się.


— Czy pan się przeglądał w lustrze, doktorze? Po zmroku, przy świetle włączonem?


— Ach! Odchylił się, cofając barki do krzesła; broda prawie mu opadła na pierś, włosy zsunęły się na skronie, spoglądał teraz spod brwi kruczych, siwy kosmyk wskazywał kość ostro zarysowaną nad wklęsłym policzkiem. Znowu uwydatniło się podobieństwo Nikoli Tesli do cygańskiego patrjarchy. Gdy rzekł, iż pochodzi z rodu biskupów i gienerałów, tylko potwierdził pierwsze przeczucie.


— Mogłem się spodziewać, że pan zwróci uwagę. Tak. Są pewne skutki uboczne, których… Mhm. Przebywał pan niedawno przez dłuższy czas w ćmietle? Godziny. W ciągu ostatnich tygodni.


— Nie.


— Ludzkie oko



— Nie. Siedziało się po przeciwnej stronie stolika, plecy równo na oparciu, głowa odchylona, nadgarstki na blacie. Symetrja spojrzeń była zupełna


— ta sama wysokość, ta sama poza, ten sam po obu stronach układ pomieszczenia, zaścielone posłanie pod jedną ścianą, zaścielone posłanie pod drugą ścianą, smuga przyćmionego przez chmury słońca pomiędzy


— teraz mógł toczyć się dialog, w którym każde pytanie i każda odpowiedź będzie mieć równą wagę. Tesla zamoczył wargi w koniaku.


— W tysiąc osiemset dziewięćdziesiątym ósmym roku Mark Twain wybrał się w podróż po Europie. Stały przed nim otworem wszystkie salony kontynentu. Odwiedził między innemi dwór Jego Imperatorskiej Wysokości Mikołaja Drugiego. Wcześniej już pan Twain pisał do mnie, z własnej inicjatywy działając jako mój agient optima fide. Miałem zaszczyt zaliczać się do jego przyjaciół, poznaliśmy się kilka lat wcześniej przez nowojorską high society. Rozmawiał w moim imieniu także z ministrami Wielkiej Brytanji, Niemiec i Austrji. Wówczas chodziło przede wszystkiem o sprzedaż patentów na systemy wielofazowego prądu zmiennego; ministerja wojny były zainteresowane również moimi teleautomatami, pracowałem nad torpedami zdalnie sterowanemi. Większość owych starań pana Twaina nie przyniosła owoców. Niemniej z carem Mikołajem Aleksandrowiczem prowadziłem osobiście negocjacje jeszcze przez długi czas. Rosja wielokrotnie wyrażała zainteresowanie zakupem rozmaitych moich patentów o zastosowaniu militarnem, niektóre rzeczywiście nabyła. Dopiero jednak około dziesięciu lat temu, gdy ja zaznałem, mhm, poważnych kłopotów finansowych na skutek przeniewierstwa i nieuczciwości partnerów, a w Imperjum Rosyjskim zaczął się na dobre szerzyć Lód, car zaproponował mi długoterminowy kontrakt i środki do prowadzenia badań, pozostawiając mi przytem prawa do patentów na wszelkie wynalazki, jakie stworzę w okresie obowiązywania kontraktu. Imperator wydaje   się żywić do mnie pewną, mhm, słabość, być może ze względu na moje pochodzenie. Rozumie pan, panie Benedykcie, w sumie były to zbyt dobre warunki, by ich nie przyjąć, zwłaszcza wobec mojej ówczesnej sytuacji w Ameryce. Uniosło się kieliszek do ust. Jasna powierzchnia cieczy marszczyła się w koncentrycznych wzorach w rytm drgań pociągu, tuktuktukTUK. Doktor Tesla machinalnie obracał złocone szkło między palcami w bawełnie białej. Przyglądał się, jak ostrożnie się pije. Kaszlnęło się.


— Ten carski kontrakt.


— Tak?


— Co właściwie Mikołaj Aleksandrowicz u pana zakontraktował, doktorze? Tesla uśmiechnął się z sympatją szczerą.


— Proszę sprawić mi przyjemność i powiedzieć, że nie myliłem się co do pana, że to wszystko


— to nie ślepy przypadek.


— Ależ! Nie jestem pańskim asystentem, żeby urządzał mi pan wciąż egzaminy.


— To prawda. Nie jest pan. Nie mam obecnie żadnego asystenta. Koniak węgierski szczypał w język mało przyjemnie. Uderzyło się kieliszkiem o blat, zabrzmiało to jak klekot kości pustych, trzask mokrego bicza.


— Car zamówił u pana broń przeciw lutym.


— Tak?


— Grossmajster, Arcymistrz, to tylko pukaweczka na wróble. Ręczna robota, pewnie nie zmontowaliście jeszcze linji fabrycznej, dla każdego egzemplarza osobny projekt i nazwa. Rzemiosło. Ile sztuk wykonano, tuzin?


— Osiem. Dalej. Oblizało się wargi.


— To tylko pukaweczki, ale pan wywiązał się z kontraktu, doktorze, jedzie pan wypróbować swoje wynalazki w krainach Lodu, gdzieś w składzie tego pociągu znajduje się zapieczętowany wagon, w którym



— Tak.


— Uniósł dłoń białą, słowotok ustał. Tesla nachylił się nad stolikiem, nagle łamiąc symetrję. Nowa stereometrja spojrzeń narzuciła nowe konteksty.


— Pan rozumie, że rozmawiam teraz z panem mimo wszystko nie ze względu na dług życia. Obaj jesteśmy ludźmi rozumu. Podobieństwa lgną ku sobie, doświadczałem tego w życiu wielokrotnie, ludzie się znajdują nieświadomie, znają się, zanim się poznają, zanim o sobie usłyszeli.


— Złe do złego, dobre do dobrego, prawda do prawdy, kłamstwo do kłamstwa.


— Pokażę coś panu. Proszę siedzieć. Przeszedł na drugi koniec przedziału, w kąt przy drzwiach; po obu ich stronach znajdowały się bliźniacze szafy, otworzył tę lewą, sięgnął w dół i wyciągnął na dywan wielki skórzany sakwojaż. Musiał być ciężki bardzo, zwa  żywszy, z jakim wysiłkiem Tesla obrócił go i przysunął ku stolikowi, pod okno. Cofnęło się stopy. Doktor Tesla wyłowił z kieszonki misternej roboty kluczyk, zgiął się wpół i otworzył zamek torby czarnej. Ledwo rozchyliwszy jej zanitowane w stal szczęki, sięgnął pewnym ruchem do przegródki wewnętrznej i wyjął czerwony, zamszowy futerał w kształcie walca. Wyprostowawszy się następnie na całą swą wysokość, wyrzucił z futerału na dłoń lekką metalową lunetę. Lunetę, kalejdoskop, jakiś przyrząd optyczny zakończony z obu stron soczewkami, nieco mniejszą i nieco większą. Uniósł go do oka


— spoglądał w tę większą. Mruknął coś pod nosem po serbsku.


— Proszę. Ujęło się aparat z przesadną ostrożnością. Pierścienie ciemnego metalu zachodziły na siebie, zbiegając się w białych obejmach z kości słoniowej; na pierścieniu środkowym znajdował się mały emblemat przedstawiający symboliczne zaćmienie Słońca. Słońce było z laki żółtej, Księżyc


— z matowoczarnej. Doktor Tesla patrzył wyczekująco. Wzruszyło się ramionami.


— Co to jest?


— Interferograf. Pan spojrzy. Spojrzało się. Odruchowo skierowało się tuleję na okno, ku Słońcu i uralskiemu krajobrazowi


— ale to nie była luneta, nie przybliżała widoków, nie pokazywała w ogóle niczego oprócz biegnącego po średnicy soczewki prostego ciągu kilkunastu koralików światła. Tło natomiast pozostawało jednolicie czarne.


— No i?


— Pamięta pan, co mówił o Królestwie Lodu? „Jest, jest. Nie, nie”.


— To raczej przeczucie… Lód… Lute żyją w świecie logiki dwuwartościowej. Znaczy


— jeśli żyją.


— Tym się pan zajmuje?


— Matematyka, logika, no, zajmowałem się.


— Sam pan mi więc powie, czy można to uznać za rodzaj dowodu.


— Co?


— Światło.


— Usiadł, przywracając symetrję.


— Zacząłem się tym interesować po pierwszych doświadczeniach ze spalaniem związków tungetytu. Czym właściwie jest ćmiatło? Ciemność to brak światła


— jak ciemność może w y p r z e ć  światło? jak może rzucać cienie, które są światłem?


— Zabawka dla salonowych spirytystów.


— To też. A jednak… Położyło się tuleję na stoliku. Turlała się między kieliszkami.


— Wierzy pan w takie rzeczy, doktorze? Wróżby, jasnowidzenia, przywoływanie duchów? Tu w Europie nadal się tym pasjonują, teozofowie, różokrzy  żowcy, gnostycy, okultyści od Rudolfa Steinera, zresztą widział pan, jak bawi się księżna


— widział pan? Potarł nos kościsty, po raz pierwszy okazując zmieszanie.


— Niech pan mnie nie myli z Edisonem, ja nie budowałem telefonu do rozmów ze zmarłymi. Nazywają mnie Czarodziejem, Wizard, ponieważ łatwo olśnić ignorantów, ale od dziecka jestem człowiekiem nauki. Człowiekiem nauki, który rozumie, jak wiele zjawisk nauka jeszcze nie ogarnia. Gdy byłem gościem Królewskiego Towarzystwa w Londynie, miałem okazję zapoznać się z dowodami na przesyłanie myśli. Lord Rayleigh pokazał mi fotografje materjalizującej się ektoplazmy. Żona sir Williama Crookesa zadziwiła mnie biegłością w sztuce lewitacji. A wiele przydatnych inspiracyj wyniosłem z rozmów ze swami Vivekanandą o kosmologji wedyjskiej. …Nie znam wszystkich właściwości ćmiatła. Tak czy owak, nie zajmuję się tym, czego nie mogę zobaczyć, zmierzyć, opisać. To


— wskazał na interferograf


— jest proste urządzenie, składające się ze szkła, dwóch przegród ze szczelinami oraz filtra. Interferencja światła stanowi dowód, że światło jest falą


— że jest falą, było oczywiste od czasów Maxwella, od doświadczeń Younga. Zarazem jest oczywiste, że światło składa się z pojedyńczych molekuł, pędzących przed się z określoną energją. W tysiąc osiemset dziewięćdziesiątym szóstym, gdy furorę robiły cieniografy Wilhelma Roentgena, przeprowadzałem osobiście liczne eksperymenta, w których strumienie cząstek światła uderzały w cienką tarczę, przekazując jej swój impet. Kilka lat później ujął rzecz w teorji kwantów doktor Einstein. Nie ma zatem wątpliwości, że na tym najbardziej podstawowym poziomie rzeczywistości zachodzi sprzeczność: światło zarazem jest i nie jest falami, jest i nie jest molekułami. Gdyby było tylko molekułami, zobaczyłby pan w interferografie dwa jasne punkty


— miejsca, w których promienie przechodzą przez dwie szczeliny. Ponieważ światło jest także falami, interferuje i nakłada się na siebie; tam, gdzie amplitudy się dodają, jest jaśniejsze, a


— chociaż dla tego efektu nie ma całkiem dobrego wyjaśnienia


— tam, gdzie się niwelują, ma pan przerwy w linji. Lichtquant w tym samym miejscu jest i go nie ma; ten sam Lichtteilchen jest i tu, i tam. Czy to logika Arystotelesa? To zaprzeczenie logiki Arystotelesa! A przecież widzimy na własne oczy. Jeszcze raz uniosło się tuleję.


— Zgadza się.


— Proszę go zatrzymać.


— Skinął głową, gdy się zawahało się.


— Proszę, łatwo go sporządzić według schematu Billeta, tylko filtr stosowny dla światła słonecznego potrzebny i miara precyzyjna szczelin. Niech pan spojrzy w interferograf, gdy dojedziemy na miejsce. Doktor Tesla podał futerał zamszowy. Obróciwszy jeszcze aparat w dłoni, schowało się go do kieszeni.


— I co wtedy zobaczę?   Uśmiechnął się. Sięgnąwszy do torby, tym razem rozwarł jej stalowe szczęki jak najszerzej. Energicznym szarpnięciem


— aż marynarka napięła mu się na plecach i zarysowały się pod materjałem łopatki kościste, aż biała chusta osunęła się z szyji i pokazały się nad sztywnym kołnierzykiem sińce czarne, negatywy grubych paluchów Jurijaduszytielia


— wydźwignął na stolik beczułkowate urządzenie z drewna i metalu. W ostatniej chwili uratowało się przed zmiażdżeniem kieliszki. Doktor Tesla doprawił z jednej strony beczułki korbę opatrzoną gumową rączką, z drugiej strony wpiął w mały otwór kabel zakończony pierścieniem zimnazowym. Masywna podstawa urządzenia wykonana została z ciemnego drewna, wśrubowano w nie obejmy żelazne i listwy, na których wspierał się korpus, a w nim, jak w zawieszonym poziomo koszyku o gęstym splocie, zamknięte były dyski, walce, pręty, zwoje drutu i pierścienie stali. Odstawiło się kieliszki. Spojrzawszy z bliska, dojrzało się pośrodku drewnianej platformy mosiężną tabliczkę z grawerunkiem eleganckim.


Teslectric Generator T


esla Tungetitum Co.


Prague — New York  1922


— Co to takiego?


— Dynamomaszyna teslektryczna. Konstrukcja jest podobna do konstrukcji gieneratora prądu stałego, ale zamiast magnesów zastosowałem czysty tungetyt, a uzwojenie jest z cynkowego zimnaza.


— Czysty tungetyt! Sądzi pan, że coś takiego może okazać się opłacalnem?      Oczy mu zalśniły


— teraz radował się jak dziecko, miało się wrażenie, że  ten kościsty starzec za moment zatrze dłonie i podskoczy na krześle.


— Nie prąd elektryczny tu powstaje, drogi panie, nie prąd!


— A co?


— Inna siła. Spływa swobodnie w drewno, w liczne chłody zimnaza, w rośliny i zwierzęta, w struktury krystaliczne. Istnieją wysokowęglowe odmiany zimnaza


— jak sam krjokarbon grafitowy


— które po podłączeniu do owej energji ciemnej emitują ćmiatło. Na tym opiera się mój patent mrokówki; już go wykupiła jedna i druga fabryka syberyjska. Natomiast niekontrolowane wyzwolenie teslektryczności skutkuje raptownem obniżeniem temperatury. Car dostarczył mi dosyć tungetytu, mogłem do woli eksperymentować. Wiem już, że nie da się tu bezpośrednio stosować prawideł starej fizyki, ów „pływ teslektryczny” nie zachowuje się jak prąd elektryczny


— ale też nie do końca przypomina przepływ cieczy. Wylewa się, wylewa, wylewa; są takie naczynia, przedmioty, materjały, których zdaje się, iż nigdy nie wypełni do reszty, spływa bez końca.   …I w takim pomieszczeniu, pod upustem energji teslektrycznej


— jeśli następnie spojrzeć w takim pomieszczeniu w interferograf, nie zobaczy się rozciągniętego pasma jaśniejszych i ciemniejszych plam, ale dwa samotne punkty światła. Przez chwilę nie rozumiało się, co on właściwie powiedział. Potem złapało się za kieliszek, wychyliło się resztę koniaku. Sięgnęło się po drugi. Czy to ręka drżała, czy pociąg dygotał na zjeździe w przełęcz uralską? Nikola Tesla przyglądał się, uśmiechnięty. Czort wziął wszelkie symetrje.


— To…


— Odchrząknęło się.


— To jest mocna przesłanka. Westchnął.


— Ale nie dowód.


— Nie. Nie można wykluczyć, że owa tungetytowa siła wpływa tak jedynie na naturę światła. Bo ja wiem


— prostuje drogi Lichtquanten? Logika… to coś znacznie bardziej fundamentalnego, logiki nie sposób sprowadzić do jednego czy drugiego fizycznego fenomenu. Nawet jeśli istotnie pana „siła teslektryczna” odejmuje światłu falowość i zatrzaskuje kwant światła w jednym miejscu, do zupełnego istnienia lub zupełnego nieistnienia.


— Tak właśnie myślałem. Ba, przecież dotąd w ogóle mi nie postało, iż to jednoznaczne „zamrożenie” natury światła może stanowić zaledwie skutek uboczny innej zmiany, o tyle głębszej


— mimo wszystkie legendy syberyjskie, mimo opowieści z Kraju Lodu. Dopiero dzisiaj przed obiadem, gdy usłyszałem, co mówił pan o lutych…


— Tak.


— Nagłe olśnienie, jakbym zobaczył od razu schemat gotowego rozwiązania, teraz tylko go odczytać. Zwykłem wierzyć podobnym objawieniom, kiedyś jedno uratowało mi życie. Bo zobacz. Jeśli siła teslektryczna rzeczywiście narzuca dwuwartościowość logiki…


— Zgarbił się, jak widać zdarzało mu się w momentach większego zamyślenia, gdy odwracał uwagę od kontroli ciała.


— Jak pan sądzi, jaki to może mieć wpływ na organizmy żywe? Na człowieka?


— Nie mam pojęcia. To wszystko jest…


— Wykonało się chaotyczny ruch rękoma. Prawa ręka zahaczyła o obudowę dynama, metal był chłodny, nie zimnazo, ale zaskakująco chłodny; się wzdrygnęło się, opuściło się ramiona.


— Na takie rzeczy nie ma w ogóle słów, panie doktorze, łamiemy sobie języki, łamiemy sobie rozumy.


— O to właśnie pana pytam. Mówił pan przecież, że się tym zajmuje. Tak? Więc głowa, jaki to może mieć wpływ na głowę?


— Przytknął dwa palce białe do skroni, niczym lufę rewolweru.


— Czy człowiek powinien to jakoś… czuć?


— Ma pan na myśli mieszkańców Syberji? A może zimowników, marcynowców? Tesla machnął lekceważąco, nagle zirytowany, rozczarowany.


— Pan nie potrafi mi powiedzieć. Tak. Przepraszam. Się żachnęło się.


— Ale o co panu chodzi, doktorze! O wpływ na myśli


— czy też na to, z czego myśli się biorą? Myśli! Ha! Taki człowiek nie powinien w ogóle oddychać! Na litość boską!


— Im bardziej podnosiło się głos, tem szybciej się mówiło, z tem większem przekonaniem. Oblizało się wargi. Wracały obrazy z anatomicznych atlasów Zygi, jego słowa, słowa jego kolegów z medycyny, urywki rozmów.


— Zmieniłby pan jeden pierwiastek i nie miałby pan człowieka. A to


— to jest zmiana największa! Ciało odpadłoby od kości, krew rozłożyłaby się w żyłach, nie byłoby kości, nie byłoby ciała, żył, żadnej tkanki żywej, niczego, niczego, niczego


— Stał już. W lewej pięści ścisnął pierścień zimnazowy, jakim kończył się wychodzący z dynamomaszyny teslektrycznej kabel, prawą dłonią za korbę złapał. Zakręcił. Coś szczęknęło w maszynie i stalowe jelita zaczęły się obracać w brzuchu beczułkowatym, zawirowały jaśniejsze i ciemniejsze elementa, Tesla kręcił coraz szybciej, wirowanie przekroczyło tempo, po którem ludzkie oko przestaje rozróżniać podmioty ruchu i postrzega tylko ruch, jego kierunek i barwę. Gienerator świszczał i warczał. Doktor Tesla miarowo obracał korbą, długie ramię pracowało w spokojnym rytmie. Stał twarzą do okna, znowu wyprostowany, z ręką z kablem uniesioną przed się na wysokość piersi, kabel zwisał jak wąż zdechły, odsunęło się kolano, by przypadkiem oń nie zahaczyć. Zaschło w gardle, przełknęło się ślinę, mdłą po koniaku. Z gieneratora począł się dobywać szczypiący nos swąd. Pojawiły się maleńkie kropelki wilgoci na metalowym korpusie. Na skórze podnosiły się włoski, mrowiły palce, podniebienie, język. Roztarło się dłonie. Były zimne, w przedziale panował chłód. Chuchnęło się w garści. Przed twarzą Nikoli Tesli wykwitały siwe obłoczki pary. Kręcił nadal, dynamo wirowało, trrrrrrrrrr. …Lewe ramię, to nieruchome, ono pierwsze jęło się rozmywać. Jakby ktoś zacierał obraz na starej fotografji


— jakby za długo naświetlano fotograficzną błonę. Biała rękawiczka, mankiet koszuli, rękaw marynarki, potem cała marynarka, potem chusta na szyji i głowa doktora, i druga ręka, i nogi


— Tesla zapadał się w cień, za pionową zasłonę szarego półmroku, jak drżący powidok powietrzny, tylko że drżący nie z gorąca, lecz z zimna, i nie w blasku porażającym, lecz w ciemności, to znaczy w ćmietle


— widziało się jego czarne iskry, jak negatywy wyładowań elektrycznych, ale nieostre, powolne, wyrastające po łagodnych łukach i w pękach ciasnych, w wełnistych kłaczkach i językach czarnego ognia, na barkach i wzdłuż rękawów, na włosach i na czole, na kościach policzkowych doktora Tesli


— już cały stał w oparach ćmiatła, w łunie nocy. Trrrrrrrrrrrrrrrrrrrr. Ponieważ okno miał przed sobą, jasność błyskała za jego plecami


— jaskrawy świecień sylwetki wysokiej, dalece wyraźniejszy od każdego cienia, jaki normalnie rzuca się w świetle dziennem. Nikola Tesla rozpadał się na swój własny negatyw i negatyw negatywu, położony   białą plamą na dywanie, drzwiach, ścianie przedziału. Paraboliczne smugi ciemności zaczęły przeskakiwać między ciałem doktora


— wyciągniętą ręką, gorsem prostym, czołem


— a pokrywającą się szronem masą żelazną gieneratora. Na mosiężnej tabliczce lśnił już lodowy nalot. Wcisnęło się dłonie pod pachy, się odsunęło się wraz z krzesłem, byle dalej od rozpędzonego dynama. Trrrrrrrrrrrrrrrrrrrr. …Tesla otworzył usta; chciał coś powiedzieć


— miast słów wydobył się spomiędzy jego suchych warg obłok czarnej jak smoła pary.              Ekspres zaczął hamować i Tesla zatoczył się mimo szeroko rozstawionych nóg; musiał się oprzeć o stolik, puścił korbę, puścił kabel. Terkot powoli cichł. Na szybach, złoceniach, sukiennych obiciach, metalowych i drewnianych ekstrawagancjach Luksu, na kieliszkach


— skrzył się osad śnieżny jak ścięta przez wiosenny przymrozek rosa. Otworzyło się okno, by wpuścić do wnętrza przedziału ciepłe powietrze.     Tesla wyprostował się, otarł chusteczką usta, czoło. Zdjąwszy rękawiczki,  wytarł starannie dłonie, każdy długi, kościsty palec.


— Ciało, drogi panie, ciało jest potęgą, nie zasłużyliśmy na władzę nad nią. Z trudem ukryło się zażenowanie.


— No tak, odrobina gimnastyki nikomu nie zaszkodziła. Dyszał lekko. Bynajmniej nie wyglądał na zmęczonego


— oddychał teraz głębiej, lica miał zaróżowione, rozszerzone źrenice.


— Od dawna pan to robi?


— Zauważyłem, że pomaga mi w pracy. Oczyszcza umysł, jeśli można tak powiedzieć.


— Wyjął portcygar.


— Są też inne efekty, trudniejsze do opisania.


— To, co się dzieje z pana cieniem



— Miałem na myśli stany umysłu. Ciało to potęga, ale umysł, mon ami, jest jedyną rzeczą, za jaką człowiek w pełni odpowiada na tym świecie.


— I nie boi się pan, że w ten sposób naraża go pan na szwank? Cóż pan w końcu wie o tej sile tungetytowej? Tesla zaśmiał się serdecznie.


— Mój drogi, onegdaj przepuszczałem sobie przez głowę prąd elektryczny o napięciu stu pięćdziesięciu tysięcy voltów. A sądzi pan, że o elektryczności wiemy już wszystko? Po to czyni się eksperymenta, by dowiedzieć się czegoś nowego; z tym, co znane, nie eksperymentuje się, bo nie ma po co.


— Zapalił papierosa; płomień zapałki na ułamek sekundy rozbłysł kleksem czarnym, gdy Tesla go zdmuchnął.


— Co teraz mnie frapuje… Niech pan mi powie, jakie mógłbym przeprowadzić eksperymenta dla sprawdzenia pańskiej hypotezy. Kopnęło się czubkiem buta leżący na dywanie kabel.


— A co my właściwie wiemy o związku teslektryki z lutymi? Skąd pan


—           Otworzyły się drzwi przedziału. Weszła żona


— nie żona, towarzyszka Ni koli Tesli, młoda kobieta, którą widziało się z nim w jadalni. Weszła i zaraz za progiem stanęła jak przymrożona. Granatowa spódnica od kostjumu angiel  skiego, wysoki stan, medaljon srebrny na żabocie z irlandzką gipiurą, jasne włosy ujęte w koronie warkoczy. Ile mogła mieć lat, siedemnaście? Bez wątpienia była młodsza od panny Muklanowiczówny. Spojrzała na Teslę, na dynamomaszynę, znowu na Teslę, zacisnęła wargi



— Christine!


— zawołał doktor. Odwróciła się na pięcie i wybiegła, trzaskając drzwiami. Wymieniło się z Teslą porozumiewawcze spojrzenia. Wyrzucił papierosa przez okno, wdział na powrót białe rękawiczki, przygładził włosy. Odmontował od gieneratora korbę i kabel, poczem zdjął maszynę ze stolika i spakował to wszystko do torby. Nie od razu trafił kluczykiem w zamek maleńki


— pociąg zwalniał gwałtownie, coraz bardziej trzęsło. Gdy doktor targał sakwojaż do szafy, wstało się i wystawiło się głowę za okno. Nie było tu żadnej stacji, żadnych zabudowań w zasięgu wzroku, przynajmniej nie po tej stronie torów; w ogóle żadnego śladu cywilizacji


— jeno góry i górska przyroda, Ural dziki. Słońce do reszty wyszło zza brudnych chmur i z rozpościerającego się na łagodnych zboczach lasu buchała soczysta zieleń. Zapiszczały hamulce, wagon szarpnął się jeszcze raz do przodu i pociąg stanął. Sapanie lokomotywy i syk pary słychać było nawet tutaj.


— Co się stało?


— Może jakaś awarja


— rzekło się.


— Może coś z torami. Trzeba zapytać prawadnika. Tesla zerknął na zegarek, złapał za laskę i otworzył drzwi.


— Sabotaż! Wyszło się za nim na korytarz. Z innych przedziałów też wysypali się pasażerowie, powstał tłok i zamieszanie, wszyscy pytali o to samo. Tymczasem prawadnika ani widu. Otwarto okna. Przeciąg zawijał firanki na głowy wyglądających.


— Czy pan aby nie przesadza doktorze, przecież



— Pomyśl pan, dammit! Skąd się bierze zimnazo? Bez najmniejszego wahania wysadziliby w powietrze cały ten Ekspres Transsyberyjski.


— I siebie razem z nim? A co z zięciem dyrektora Sibirchożeta?               Tesla zamknął przedział.


— Dlatego w takich właśnie chwilach najbardziej się lękam o moje prototypy.


— Na stacjach, na postojach.


— Ujrzało się teraz lukę w rozumowaniu przeprowadzonem wczoraj przy śniadaniu. Podczas jazdy każdy potężniejszy atak bombowy spowoduje zagrożenie dla całego pociągu i wszystkich pasażerów


— ale gdy pociąg stoi, można bezpiecznie wysadzić w powietrze konkretny wagon. A co za tem idzie: jeśli zamachowcy zamierzyli się na jednego człowieka podróżującego w Luksie


— czy księcia Błuckiego, czy doktora Teslę


— rzeczywiście powinni byli umieścić zabójcę w tej samej klasie; jeśli nato  miast chodzi im tylko o wagon ze sprzętem Tesli, bombowiec równie dobrze może jechać klasą drugą. Serb ze z trudem ukrywanem obrzydzeniem bronił się przed napierającemi ciałami i sam parł naprzód.


— Proszę mnie przepuścić, pani wybaczy, izwinitie, pażałsta, excusezmoi, entschuldingen Sie, let me through, please, czy mógłbym przejść, dziękuję.       Nikt nie spostrzegł delikatnego rozmycia konturów sylwetki doktora Tesli, gdy pomagając sobie laską, przepychał się przez tę ciżbę, o pół głowy wyższy od prawie wszystkich pasażerów; nie zwrócili uwagi na migotliwą koronę cienia, jaki Nikola Tesla rzucał sam na siebie


— noktaureolę drżącą


— powidok ćmiatła.






O kilku kluczowych różnicach między niebem Europy i niebem Azji


Wilk stał na powalonym pniu, wysuwając łeb trójkątny zza gałęzi.


— A jak podejdę



— Nie podejdzie panna.


— Czy one nie boją się ludzi?


— Ten nie.


— …strzelby albo coś przepłoszenia panowie pociągu…


— Zwierzęta potrafią się oswoić, vous comprenez, najdziksza bestja przyzwyczai się w końcu, wschód czy zachód Słońca, przejazd parowozu, lato i zima, byle była w tym jakaś regularność. Przyroda to największy z zegarów.


— Pan inżynier oszczędzi nam tych poezyj industrjalnych. Ünal Fessar, który dotąd z obojętną miną grzebał laską w ziemi, wtem podniósł sporej wielkości kamień i cisnął nim w wilka. Inni pasażerowie krzyknęli głośno. Kamień minął zwierzę i pień o dobry metr. Wilk drgnął nerwowo, ale nie ruszył się z miejsca. Odsłonił kły i obserwował ludzi, przechyliwszy łeb na lewo. Panna Jelena podkasała spódnicę i pobiegła. Monsieur Verousse i inżynier WhiteGessling, stojący najbliżej, próbowali ją złapać, zatrzymać, ale wywinęła się im bez problemu. Od granicy lasu i leżącej na tej granicy obalonej olchy dzieliło ją dziesięćdwanaście metrów. Zanim kto zdobył się na akcję bardziej zdecydowaną, panna Muklanowiczówna podchodziła już do wilka. Wyciągnęła doń rękę.


— Oszalała, święci Pańscy, ona chce go pogłaskać!


— Odgryzie jej te paluszki


— mruknął pan Fessar.


— Gdzie doktor Konieszyn?


— Został chyba w pociągu.


— A kto to w ogóle jest?


— Panna Jelena Muklanowiczówna


— powiedziało się.   Jeszcze przyklękła na pniu, pochylając głowę nad uniesionym ku niej łbem zwierzęcia. Na jego żółtych kłach błyszczała ślina, drżały odwinięte wargi drapieżnika. Panna sięgnęła z góry, ku jego grzbietowi. Wilk zawinął się w miejscu, zeskoczył z pnia i zniknął w lesie. Inżynier WhiteGessling złapał się za serce.


— Co ona sobie myśli! Małom zawału nie dostał. Gdzie jej opiekun? Się rozglądnęło się za ciotką Urszulą. Wysoka kobieta o ramionach szerokich


— po tej stronie torów nie było nikogo o tak charakterystycznej sylwetce. Pewnie leży w przedziale pod termoforem, podczas obiadu skarżyła się na krążenie. Podeszło się do panny Jeleny. Z niewinną miną otrzepywała spódnicę.


— Samobójstwo to grzech śmiertelny.


— No wie pan! A gdyby to kapitan Priwieżeński



— Wtedy byłaby to godna podziwu brawura. Proszę.


— Dziękuję. Ujęła podane ramię. Zeszło się spacerem z powrotem na łąkę. Mijany Ünal Fessar uchylił kapelusza. Panna Jelena udała, że go nie widzi. Gdy jednak spostrzegła, że od lokomotywy przygląda się jej książę Błucki w towarzystwie tajnego radcy Dusina i dwóch mężczyzn w mundurach książęcej służby


— przystanęła i dygnęła. Pociągnęło się pannę w przeciwną stronę.


— Książę pewnie nagadał im do słuchu. Myśli pan, że on rzeczywiście spodziewa się zamachu? Mówili, że przypadkowa awarja


— no ale co mieli mówić? Nie można tu stać za długo, jeszcze coś na nas wjedzie. Inna rzecz, że tych dwóch panów z ochrany, co plątali się po Luksie, oni już z nami nie jadą, wysiedli chyba wczoraj wieczorem. Czyli sprawa się wyjaśniła. Chociaż po księciu nie widać wielkiej ulgi… Panie Benedykcie! Doprawdy! Co takiego fascynującego znajduje pan w tutejszej trawie? Czy pan mnie w ogóle słucha?


— Słucham.


— Ma pan okazję


— szepnęła.


— Mhm?


— Oto i pański wilk. Czeka. Chodźmy.


— Co?


— Sądzi pan, że ugryzie? Założę się, że niewiele zębów mu zostało. Czuło się rumieniec gorący na policzkach.


— Wystarczy. Uniosła głowę.


— Pokazują się pierwsze gwiazdy. Pan spojrzy. Co to za konstelacja?


— Nie wiem.


— Uwolniło się ramię.


— Wybaczy mi panna. Wskoczyło się na podest i się skryło się we wnętrzu wagonu. Pomysł przeczekania do Irkucka za zamkniętemi drzwiami przedziału znowu zyskał na atrakcyjności.   W perspektywie korytarza pojawiła się pani Blutfeldowa. Wyskoczyło się na drugą stronę składu. Tutaj znacznie mniej pasażerów wybrało się na przechadzkę, od północy nie było zielonego pola podchodzącego pod liściastoiglasty las, jak na południu; tu niemal od razu za nasypem zaczynał się nagi piarg, z zachodu łamany przez tarasy schodkowe i cięty przez głęboką rzekę skalnego rumoszu, ze wschodu ciągnący się prawie do samego szczytu, górującego nad przełęczą i doliną niczym baszta strażnicza. Się wspięło się kilkanaście metrów, przysiadło się na nagrzanym przez słońce piaskowcu. Ekspres zatrzymał się tuż przed zakrętem, za którym tory schodzą po wielomilowym łuku w dolinę jeszcze niższą. Pasażerowie rozeszli się po okolicy, stąd widziało się całą łąkę za pociągiem, zbocza przeciwległych gór, dziwnie spłaszczonych i zaokrąglonych; także przykryty wieczornym cieniem wąwóz, z którego tory się wyłaniają. Nawet w swych spacerach i wyborze miejsc, gdzie rozkładali na trawie koce i improwizowali małe pikniki, pasażerowie instynktownie zachowywali podział na pierwszą i drugą klasę: nikt z jadących w Luksie nie zawędrował na zachód, poza linję wagonu restauracyjnego, i również niewielu z kupiejnych wagonów ją przekraczało. Widziało się kapelusze i meloniki mężczyzn i białe parasolki kobiet na tle zieleni ciemnej, grupki spacerujących docierały do zarośli i drzew. Były też dzieci


— ścigały się, pokrzykując, między wagonami Ekspresu; dzieci, choć nieliczne, robiły najwięcej hałasu. Góry Uralu stały natomiast ciche, spokojne


— obraz sennej dziczy sprzed inwazji człowieka. Niskie Słońce kładło nań czerwień, żółć i sepię długiemi maźnięciami promieni. Kolory były ciepłe, lecz wiał tu wiatr chłodny


— zapięło się marynarkę, podciągnęło się kolana. Nikt nie patrzył. Książę ze świtą pozostał po drugiej stronie, za lokomotywą. Stalowy potwór nie dawał znaku życia, z komina nie unosił się oddech, nic się nie poruszało w okienkach maszynowni. Wyjęło się papierośnicę i zapalniczkę. Przemyślmy rzecz spokojnie. Się zaciągnęło się dymem. Czy rzeczywiście mogą chcieć wysadzić w powietrze cały Ekspres z powodu Nikoli Tesli? I czy rzeczywiście przyciągnęło się ich uwagę tą sceną na seansie księżnej Błuckiej? Tesla najwyraźniej ma skłonności do teatralnych gestów i megalomanji, mógł wszystko nieumyślnie przejaskrawić. Czy naprawdę jest się w niebezpieczeństwie? Już wcześniej ktoś włamał się do przedziału, zrewidował bagaże. Książę BłuckiOsiej, księżna, panna Muklanowiczówna, ich gierki


— to wszystko przecież nieważne.  C z y  j e s t s i ę  w  n i e b e z p i e c z e ń s t w i e? Prawda, gdyby Tesla jakimś cudem zdołał wypalić Lód z Rosji, zlikwidowałby tym samym cały przemysł zimnazowy. W normalnym kraju podobna decyzja byłaby kwestją rachunku korzyści i strat, bilansu nacisków politycznych i gospodarczych. Ale w Cesarstwie Rosyjskim


— kapitan Priwieżeński słusznie prawił


— przeważył zapewne sen Imperatora albo święta wizja Rasputina. Miecz samuraja! I Mikołaj złapał za pióro i zamówił u swego serb  skiego imiennika ogień święcony na lute. Co więc pozostało ludziom Sibirchożeta i ich poplecznikom, skoro żadne racjonalne argumenty nie mają tu wpływu na proces decyzyjny? Należy wszelkiemi środkami uniemożliwić wykonanie carskiego zlecenia przez Teslę. Który to wagon zawiera jego bezcenne wynalazki? Spojrzało się ku końcowi składu. Za drugą klasą (trzecia klasa i wagony najtańsze chodzą według innego rozkładu Transsibu) znajdowało się kilka wozów towarowych, wszystkie głucho zamknięte. Nie było przy nich nikogo. Zmrużyło się oczy pod zachodzące Słońce. Od tamtej właśnie strony, od zachodu wspinała się na piarg


— jasny oblask nad głową, ciemna spódnica


— panna Christine, tak, to ona. Wstało się, podało się rękę.


— Merci.


— Zadyszała się lekko.


— Chciałam z panem porozmawiać bez Nikoli…


— Rozłożyło się na głazie chustkę, usiadła.


— Opowiadał mi, że uratował mu pan życie, może pana posłucha, pana musi posłuchać.


— Na jej niemieckim ciążył angielski akcent, niektóre słowa wymagały od Christine chwili namysłu, marszczyła wtedy czółko i wydymała wargi.


— Widział pan, co on ze sobą robi. Wyrzuciło się niedopałek.


— Benedykt Gierosławski.


— Ach. Ja


— przepraszam. Christine Filipov.


— Miło mi.


— Bardzo przepraszam, że tak… Ale pomyślałam, że okazja może się już nie nadarzyć. Czy mógłby pan… Nikola rzadko pozwala się oderwać od swojej pracy, nie poświęca wiele uwagi ludziom. Rozmawiał z panem, prawda?


— Chodzi pannie o to jego dynamo tungetytowe?


— Podłącza się co dzień. Nie mogę na to patrzeć. Proszę pana, on ma sześćdziesiąt osiem lat! Czasami trwa to kwadrans i dłużej, nie potrafi się oderwać. Mówi potem do siebie na głos, opisuje jakieś fantastyczne miasta; każe się prowadzić za rękę, bo nie potrafi już odróżnić wyobrażenia od rzeczywistości, gubi się w tych imaginacjach jak we mgle. Chciał nawet, żebym ja mu nakręcała maszynę. W Pradze ma gieneratory elektrycznotungetytowe, korzysta z elektrowni miejskiej. Myślałam, że teraz, jak wyjedziemy… Niechże mu pan przemówi do rozumu! Kim ona właściwie jest dla Tesli? Czy rzeczywiście skandalicznie młodą paramour, jak chcieliby plotkarze Luksu? Przecież nie można spytać ją wprost. Pytania nie wprost


— „Cóż za podobieństwo! Nie córka aby? Wnuczka?”


— byłyby nie mniej obraźliwe, zrozumiałaby intencję w lot. Nie ma żadnego podobieństwa.


— Stawia mnie panna w niezręcznej sytuacji…


— Uratował mu pan życie!


— Właściwie jakie argumenty miałbym wytoczyć? Czy ktoś lepiej od niego zna się na tej całej teslektryczności?


— Och, on zawsze uważa, że na wszystkim zna się najlepiej!


— Zatrzęsła się w zimnym wietrze, mimo żakietu zapiętego. Zdjęło się marynarkę. Christine zawinęła się w nią, krzyżując ręce na piersiach.


— It’s just so frustrating, I cannot bear the sight, he’s really the sweetest man on Earth but…


— Pociągnęła noskiem.


— Wie pan, on to robi od lat, od dziesięcioleci. Przedtem podłączał się bezpośrednio do prądu elektrycznego. To jest nałóg! Powiada, że za młodu spojrzał przez mikroskop, zobaczył bakcylusy, jak one ohydnie wyglądają w powiększeniu, mnie też chciał pokazywać; a że człowiek wdycha, pije te szkaradzieństwa, styka się z nimi bez przerwy


— Nikola stara się chronić na wszelkie możliwe sposoby. Pojmuje pan, traktował prąd elektryczny jako środek bakterjobójczy. Ale od kiedy spaliło mu się laboratorjum na South Fifth Avenue


— matka mi opowiadała


— zaczął żywić się elektrycznością; niekiedy w ogóle nie jadał posiłków, jeno zaraz z rana podłączał się do aparatury. Mówi, że to utrzymuje go przy zdrowiu. Być może. Ale teraz


— to już nawet nie jest elektryczność. Boję się o niego.


— Nie wiem, ile on pannie powiedział o celu tej podróży…


— zawiesiło się głos. Spojrzała pytająco.


— Martwi się panna o jego zdrowie; powinna się raczej martwić o jego i swoje życie. Jak to się stało, że w ogóle wziął pannę ze sobą w tak niebezpieczną podróż? Od początku wiedział, co mu grozi.


— Jakby Nikola uważał się za człowieka śmiertelnego…!


— prychnęła.


— To ja go zmusiłam, żeby kupił bilet na fałszywe nazwisko. Ja wybrałam ten sam pociąg, którym jedzie Biełomyszow. Ja pisałam do Kancelarji Osobistej Cara i wydzwaniałam do Ministerjum Spraw Wewnętrznych.


— Ach. Anioł Stróż. Zmarszczyła brwi.


— Pardonnezmoi.


— Spróbowało się ująć ją za rękę, ale skryła dłoń pod marynarką.


— Mademoiselle Christine, czuję się zaszczyconym, że obdarza mnie panna takim zaufaniem.


— Niech pan sobie ze mnie kpi, proszę, znam pana reputację, może istotnie Nikola się co do pana myli



— Moja reputacja!


— Blagier salonowy!


— Ach! Panna Christine zreflektowała się, zamknęła już otwarte do następnej inwektywy usta. Wydęła wargi, teraz urażona.


— Dlaczego pan mnie zmusza, żebym pana obrażała? Panu to przyjemność sprawia? Się oparło się o kanciaste łoże ciepłego głazu, uniosło się twarz ku konstelacjom bladym.


— Rzeczywiście, wyszły już gwiazdy. Niebo się oczyściło, szybkie wiatry tu wieją. Jeszcze kilka godzin temu, kilkaset kilometrów na zachód


— od horyzontu po horyzont wisiała jedna, powolna burza. Obudziłem się w nocy, przejeżdżaliśmy po moście nad Kamą, padało już, szły pod nami jakieś barki, spław drewna, długie transporty, rzeka była wzburzona, chyba wylała, palili światła na brzegach, ogniska, lampy, jakby dawali sobie znaki, przez deszcz, w ciemnościach nocy, i odezwały się światła na rzece, nieba nie było widać, mokra czerń, tylko te migoczące gwiazdy na ziemi i na wodzie. Jechaliśmy? Płynęliśmy? Lecieliśmy? Potem myślałem, że to mi się śniło. Dawali sobie znaki.


— Kim pan właściwie jest, panie Yeroshaski?


— Mam reputację, czyż nie?


— Obróciło się głowę w lewo, w prawo, w lewo.


— Spojrzy panna za tę dolinę, między te szczyty. Tam już Azja. Powiadają, że nad Krajem Lutych inne gwiazdy świecą. Rzadkie są dni czystego nieba, Zima bardzo poszarpała pogodę. Proszę spojrzeć. Czy nie jest trochę niżej zawieszone? Widać krzywiznę.


— Zatoczyło się ręką łuk.


— Naciska, napiera na ziemię, dusi. Niebo Europy ucieka od ziemi, odpychają się wzajem. A tam, a tu, w Azji


— regarde!


— następuje odwrócenie biegunów


— one się przyciągają. Mamy dobre miejsca, centralna loża w teatrze kontynentów, wszystko widać jak na dłoni. Pod niebem Europy można stanąć wyprostowanym, wziąć głęboki oddech, skoczyć bez strachu w górę, budować w górę, patrzeć w górę. Niebo Azji nawet stąd wygląda na przytłaczające, trzeba się zgarbić, opuścić wzrok, przygiąć grzbiet do gruntu, poruszać się krokiem krótkim, ostrożnym, budować wszerz i w dół. Widzi panna, jak niewiele tam miejsca między gwiazdami i puszczą.


— Może to jeszcze są wyżyny, i dlatego.


— Może. Diewuszka uśmiechała się niepewnie. Uśmiech miała uroczy


— policzki jej się zaokrąglały, wypełniały, dwa ciepłe jabłuszka, wyniosła ten uśmiech z kołyski.


— Pan jest poeta, panie Yeroshaski.


— Au contraire, mademoiselle, au contraire. Rozglądnęła się rozpaczliwie za pretekstem dla odwrócenia konwersacji. Była zbyt młoda, o rok, może dwa


— nadal zbyt młoda.


— Wołają nas!


— ucieszyła się.


— Mhm?


— Widać już naprawili, jedziemy dalej. Zeszło się do torów, pomagając pannie na zboczu zdradliwem. Prawadniki biegali, licząc pasażerów, rodzice krzyczeli na dzieci, lokomotywa posapywała cicho. Panna Christine zwróciła marynarkę.


— Ja wiem, że to się panu wydaje dziecinnem…


— Opuściła wzrok. Się uderzyło się w pierś.


— Przemówię do doktora Tesli, obiecuję.


— Na co podziękowała skinieniem i skryła się   w wagonie. Bardzo łatwo obiecuje się tu kobietom różne rzeczy. Co gorsza, potem się tych obietnic dotrzymuje. Może ona istotnie jest Aniołem Stróżem Tesli, usuwającym mu sprzed nóg kłody, których sam doktor w ogóle nie dostrzega


— a może tylko bawi się w Anioła Stróża, a Tesla folguje jej kaprysom, starcy mają słabość do naiwnej


— Nieogolony wyrostek przeskoczył ponad sprzęgiem międzywagonowym, zahaczając stopą o luźny  łańcuch;  łańcuch zagrzechotał głośno, niczym dzwon okrętowy. Chłopak zatrzymał się przy podstawionych pod wejściem do Luksu schodkach. Prawadnik z daleka bezbłędnie rozpoznał pasażera niższej klasy i ruszył ku niemu zdecydowanym krokiem. Malczik wszakże nie zwrócił nań uwagi.


— Gaspadin Gierosławski! Dopięło się marynarkę.


— Czego chcecie?


— warknęło się ostro, maskując odruchowo strach nagły.


— Nie wysiadajcie w Jekaterynburgu!


— Jadę dalej. Ale co wam do tego, gdzie



— Nie wychodźcie z pociągu! Zmówili się na was!


— Co? Kto?


— Że wy ottiepielnikom zaprzedani, taka pewność u nich. Malczik przyskoczył jeszcze bliżej, wytrzeszczył wyłupiaste ślepka, coś mu zaświeciło i zapulsowało w lewem oku, czarna tętnica w źrenicy czarnej; był przerażony, przerażał własnym strachem. Chciało się go odepchnąć


— chwycił za nadgarstek. Palce miał lodowate, ten dotyk prawie parzył.


— Nie możemy strzec Waszego Błagarodja, nie było czasu, nie przekonał ja ich, nie wychodźcie z pociągu. Przeżegnał się od prawej i odruchowo przycisnął do warg sinych zimnazowy medalik.


— Miej nas w opiece, Tobie się oddajemy, miej nas w opiece. Prawadnik złapał go za kołnierz, ale młodzik się wywinął i odbiegł, zaraz skręcając za wagon. Prawadnik wygrażał za nim kułakiem.


— Tfu, utrapienie, pcha się taki z łapami do lepszych od siebie i tylko wstyd przynosi


— ta młodzież dzisiaj


— za grosz szacunku



— Słuchajcieno


— wcisnęło mu się banknot do kieszeni mundira


— pogadajcie z obsługą kupiejnych i wywiedzcie się, kto on jest.


— Już ja go



— Ale po cichu, dobrodzieju, po cichu, na paluszkach, by mi się ptaszyna nie spłoszyła.


— Weszło się na schodki.


— Ile mamy opóźnienia?


— Trzy godziny, trzy i kwadrans, Wasze Wysokabłagarodje, ale staniemy jeszcze na dłużej w Jekaterynburgu, trza wymienić parowóz i sprawdzić podwozia.


— Na dłużej. Na ile?


— Ile będzie trzeba. Wasza Wielmożność zechce wyjść do miasta? Tam pewnikiem dalej zima trzyma, poprzednią razą mroźnik przeklęty usadził się w samym środku grodu. No. Wchodzić! Wchodzić, proszę! Odjeżdżamy!






O mrozie jekaterynburskim


Płatki śniegu, igiełki srebrzyste, kryształki cukru sypały się z nieba, migocząc filuternie w aureolach gazowych lamp. Zegary dworcowe pokazywały drugą w nocy


— w Jekaterynburgu była już czwarta, lecz wszystkie koleje Imperjum funkcjonują według czasu Sankt Peterburga i Moskwy. Niezadługo wzejdzie nad ośnieżonem miastem letnie Słońce


— noc jednak niepodzielnie należy do Zimy. Mimo to na jedynym wysokim peronie pasażerskiej stacji panował spory tłok, z wysypującymi się z wagonów podróżnymi mieszali się tubylcy: naganiacze tragarzy i wozaków, sprzedawcy futer, sprzedawcy amuletów przeciwko lutym i samorodków tungetytu, cziernarodkami zwanych (zapewne fałszywych), babuszki oferujące w głośnym zaśpiewie pirożki s kapustoj tudzież czieburieki s miasom, a najwięcej ruchu powodowały malcziki obrotne, odmierzające garnuszkami arieszki, bardzo tanie i bardzo smaczne. Prawadniki nie wkładali wiele serca ni wysiłku w symboliczne próby zapanowania nad tym chaosem


— podobne sceny powtarzały się na prawie wszystkich stacjach, gdzie stawał Ekspres Transsyberyjski. Późna pora ograniczyła natomiast energję pasażerów; większość jadących Luksem postanowiła przespać Jekaterynburg. Wysiadł monsieur Verousse, poważnie traktujący obowiązki reportera, wysiadł starszy pan ze sztucznem okiem i bracia utracjusze, a z wagonu numer jeden także francuska rodzina z dziećmi; ona zabrała się od razu na przejażdżkę po mieście. Zapowiedziano postój co najmniej dwugodzinny. Część pasażerów zapewne planowała była zajść do jekaterynburskiej cerkwi na późne nabożeństwo niedzielne; może nie wszyscy zrezygnowali, mimo opóźnienia. Śnieg, ani gęsty, ani ciężki, tańczył wesoło w żółtych światłach, kładąc się delikatnie na deski peronu, na świeżowzniesiony z uralskiego marmuru budynek dworca, na czapki, szuby i palta ludzi, na ciepły pancerz parowozu, co właśnie zamilkł i wstrzymał dech maszynowy. Zapiąwszy ciepły płaszcz z sobolim kołnierzem i naciągnąwszy rękawiczki, zeszło się na peron. Przyskoczył naganiacz. Odprawiło się go w zniecierpliwieniu.


— Rozprostować nogi? Się obejrzało się. Ünal Tayyib Fessar.


— Chce pan rzucić okiem na Jekaterynburg? Nic ciekawego tu nie ma, jeszcze jedna przemysłowa mieścina nadrzeczna; teraz podupada przez Trannsib i Zimny Nikołajewsk.


— Ująwszy laskę pod pachę, sięgnął za pazuchę i wy  dobył z futerału dwa cygara.


— Poczęstuje się pan, panie Benedykcie? Partagas, prosto z Meksyku.


— A dziękuję, dziękuję. Wyjął kozik, przyciął zwoje tytuniowe. Zapalił. Zapaliło się.


— Wybaczy pan, że zapytam


— nie wygląda mi pan na łowcę posagów, un tricheur, nie wierzę w te historje. Mam siostrzeńca niewiele młodszego… Czy to był żart? Zakład może? Niech zgadnę: zakochany nieszczęśliwie w pannie wysokiego urodzenia. Się skrzywiło się bez słowa.


— Co?


— Kupiec uniósł brwi, rozbawiony.


— Kawaler nie wierzy w miłość?


— Kłóci się z innemi moimi nałogami. Fessar zaśmiał się.


— Dobre! Zapamiętam. A poważnie?


— To było poważnie. Spojrzał bystro, już bez uśmiechu.


— Aforyzmy nie służą do tego, żeby podług nich żyć; służą do zabawiania towarzystwa przy stole. Się ukłoniło się lekko.


— Też dobre. Westchnąwszy z rezygnacją, odwrócił wzrok i wskazał laską na południe, poza stację.


— Zapewne więc chciał pan zobaczyć na własne oczy lutego.


— Jestem z Warszawy.


— Ach, tak.


— Turek pogłaskał mahoniową gładź sklepienia czaszki.


— Są już chyba w Odessie, mhm. Ruszyło się wolnym krokiem za dworzec, ku bladem i rozproszonem światłom miasta. Fessar przyłączył się bez słowa. Poddreptała babuszka z szerokim koszykiem przykrytym białą szmatą, Ünal Tayyib kupił bułkę nadziewaną. Zawinął ją w chusteczkę i schował do kieszeni obszernego futra. Obróciwszy się na pięcie, przez chwilę szedł tyłem, przyglądając się pozostawianem w płytkim śniegu śladom; gdy deski i kostkę zastąpiła zmrożona glina, wbił w nią kilkakroć obcas kozackiego buta, jeszcze poprawił laską masywną.


— Mhm, mhm.


— Wypuścił dym po wysuniętym na dolną wargę języku, zlizując przytem lubieżnie kilka iskierek mrozu.


— Ciekawym, czy robił tu kto ostatnio odwierty. A jak u was? W Warszawie?


— Proszę?


— Ziemia, czy sprawdzaliście ziemię.


— Dziabnął laską w bruzdę twardego błota.


— Dała mi do myślenia nasza pogawędka przy kartach. Ten rachunek prędkości Lodu. I inne rzeczy.


— Uniósł wzrok ku chmurom. Jekaterynburg leżał w dolinie, w siodle Uralu, u wrót Wielkiego Kamienia, w pogodną noc cień na zachodnim gwiazdoskłonie powinien wyznaczać granicę łańcucha   górskiego. Turek wskazał w lewo, na wschodni horyzont, ciemny, bezświetlny.


— Może przejedzie się pan nad Szartasz, latem to było bardzo przyjemne jezioro. No ale od paru lat nie schodzi zeń lód; tam mróz najtęższy. Taak, to idzie ziemią, wieczną zmarzliną, jak opowiadają dzikusy Pobiedonoscewa i panowie gieologowie hurtem przez Sibirchożeto najmowani, idzie czarnemi rzekami podziemnemi, Drogami Mamutów. Przecież jeden luty, nawet kilka silniejszych ognisk zimna


— nie zmieni aury.


— Ziemią, chyba tak, w Warszawie były jakieś kłopoty z wodociągami, roboty drogowe też bardzo się przeciągają… Minęło się samotną dorożkę oczekującą na kolejnych podróżnych ze spóźnionego Ekspresu; dorożkarz pociągał z flaszki ukrytej w rękawicy nieforemnej. Stróżujący pod okapem dworca żandarm popatrywał na chłopa z zawiścią.


— Tutaj przychodzi i odchodzi, miesiąc ciepły, miesiąc zimny


— a przecież bliżej Kraju Lodu niż wasza Warszawa. Co takiego przyciąga je do jednych miast, od innych odpędzając?


— Ba! Od szerokiej drogi biegnącej równolegle do torów odchodziły stąd pod kątem dwa trakty, ten z lewej prowadzący prosto ku nielicznym światłom w oknach drugiego i trzeciego piętra budynków centrum Jekaterynburga. Wszystkie domy widoczne z ulicy przydworcowej wzniesiono z drewna, na planie długiego prostokąta. Bardziej przypominały przerośnięte chałupy niż dworki szlacheckie, nie wspominając już o warszawskich kamienicach; niskie, pochyłe, wyglądały na wpółzakopane w płytkich przecież zaspach. Szerokie okiennice były zatrzaśnięte, śnieg lepił się do szczelin i załomów, układał na dachach pochyłych w schodkowe gładzie, słaby wiatr wciągał go w zaułki i przejścia między domami. Szło się w milczeniu.


— Panie Benedykcie? Za czym pan się tak rozgląda? Umówił się pan z kimś?


— Fessar uśmiechał się z dwuznaczną ironją.


— Narzucam się, niech pan powie, że się narzucam. Nagła myśl: to on! on, on, Turek przeklęty, no przecież! wyszedł, czekał, przylepił się bez pytania, pod tym futrem może mieć dwa sztucery, tuzin bagnetów, i jak się uśmiecha, on, on!


— Coś mi pan nietęgo wygląda.


— Fessar przystanął.


— Nie jest aż tak zimno.


— Spojrzał uważnie.


— Bardzo pan blady. Ręka się panu trzęsie.       Natychmiast opuściło się dłoń z cygarem. Uciec z oczyma


— tam: grupka mężczyzn o topornych gębach, pewnie robotnicy z jakiejś huty, idą poboczem, wymieniając głośno uwagi, surowa scenka rodzajowa


— patrzeć na nich, nie patrzeć na Turka, nie dać po sobie niczego poznać.          A on swoje:


— Tu nad Isetską jest w hotelu wcale przyzwoita restauracja i jeśli pozwoli się pan zaprosić na bardzo wczesne śniadanie, mielibyśmy okazję porozmawiać w cztery oczy i cztery uszy, co w pociągu po prawdzie nigdy nie jest możliwem.


— Ale o czym?


— spytało się ostro. Turek skrzywił się, ścięgna twarzy wystąpiły mu pod skórą jak od wielkiego wysiłku, przesunął w ustach cygaro, pomasował potylicę.


— Oni mogą gadać o duchach i inszych mamidłach, ale ja siedzę w tym interesie od lat, żyję w Mieście Lodu, widziałem Cziornoje Sijanije i blaski Soboru Chrystusa Zbawiciela, miał pan przy sobie tungetyt, czysty lub chłód węglowy, tylko że kto wozi drewno do lasu, kto?


— Rozpędził się, gestykulując cygarem i laską z coraz większym zapałem, już nie był znudzony, o nie, już inny człowiek mówił:


— I po co te tajemnice, miano fałszywe, a książę BłuckiOsiej niby dlaczego jedzie do Japońców, to znany ottiepielnik, a skoro takie publiczne wstręty panu czyni, to znaczy, że pewnie trzymacie z liedniakami, żeby nie drażnić Sibirchożeta, bo oni pierwsi się wystraszą, no ale to jest okazja, grzech nie wykorzystać, uff, no i dokąd pan tak pędzi, że


—           Krzyk przeciął mróz jekaterynburski


— urwane rzężenie konającego


— krzyk i rzężenie; człowiek umiera pośród nocy śnieżnej.        Spojrzało się między domy. Tam ruch w cieniu


— postać ludzka


— nisko


— czarny kształt wznosi się i opada. Postąpiło się krok. Na moment wpłynęło w śnieżną jasność lico ciemnookiego młodzika


— Miej nas w opiece!


— z szeroko otwartemi ustami i smugą brudu na policzku, bardzo blade. A wznosiło się i opadało jego ramię z kamieniem w garści, którym to kamieniem rozbijał czaszkę rozciągniętego na ziemi człowieka. Rozległ się przenikliwy gwizd. Trzasnęło drewno. Się odwróciło się. Ünal Tayyib Fessar, naciągnięty jak cięciwa łuku, z zębami zaciśniętemi na cygarze i w futrze rozchełstanem, brał oburącz znad głowy zamach laską ciężką. Trafi, zgruchocze kości. Mróz pękł ponownie, od strzału karabinowego: pierwszy z robotników zwalił się na środek ulicy, twarzą w lód. Drugi uchylił się przed laską Turka. Mieli noże. Padł kolejny strzał. Się kręciło się w miejscu jak pajac na patyku, zawsze o jeden obrót w tyle. Nożownicy, potykając się, umykali w ciemność zaułka; ostatni obejrzał się ze strachem i wściekłością


— za siebie, na bramę domu po przeciwnej stronie ulicy. Stopy oderwały się od ziemi, pobiegło się ku tej bramie. Człowiek w żółtym płaszczu rzucił się do ucieczki. Ulica była szeroka, pusta, śnieg cicho opadał na śnieg, biegło się przez skryte w ciemności obce miasto, drzwi pozamykane, pozatrzaskiwane okiennice, ani żywej duszy, jedna latarnia na skrzyżowaniu, skrzyżowanie też puste, tylko szelest wiatru, trzeszczenie zmarzliny pod butami i oddech chrapliwy, goni się człowieka w żółtym płaszczu.   Ulica była prosta jak strzelił, ale rozciągnięta na pagórkach, falowała nieprzerwanie, góra, dół, on pojawiał się i znikał za szczytem wzniesienia, się bało się, że skręci wówczas gdzieś w bok, skryje się w cieniu


— ale nie, gnał przed siebie, nawet nieczęsto się oglądając wstecz, miał konkretny cel, nie uciekał na oślep. Zrozumiało się, gdy temperatura powietrza spadła na tyle, że chrapliwy oddech zmienił się w duszący kaszel i mróz wkręcił się w gardło jak gwintowany sopel


— a człowiek w żółtym płaszczu biegł dalej, prosto w objęcia Lodu. Wzdłuż bulwaru nadrzecznego paliło się kilka latarni, z głębi przecznicy płynęła także żółta poświata; lśnienie lodu przebijało przez padający śnieg i półmrok letniozimowego przedświtu. Luty przemarzał ponad bulwarem od budynku do budynku, w trójrozkroku czarnych odnóży obmarzliny, zawieszony na poziomie drugiego piętra. Rosły tam z bruku iglice śnieżne, drżało powietrze katowane nieziemskiemi chłodami. Cudownie przeźroczyste sople zwieszały się pod glacjuszem niczym kryształowa broda, odwrócone pole szklanej pszenicy. Człowiek w żółtym płaszczu biegł prosto w ten lód. Zaraz przekroczy granicę ludzkiego mrozu, to śmierć nawet dla zimownika


— rozumiało się już doskonale


— marcynowiec, który zawiódł


— jedyne jego zbawienie


— już, zaraz


— ucieknie. Wyszarpnęło się spod płaszcza Arcymistrza, odkręciło się zwoje płótna pokostowego i aksamitu, szmaty i ceraty, uniosło się broń na wysokość oczu. Rozdwojone żądło skorpiona zrównało się z rogiem jaszczura. Ścisnęło się lodowate sploty wężowe; dłoń nie drżała, było zbyt zimno, została zamrożona z palcem na ogonie węża. Żółty płaszcz


— gadzi róg


— żądło


— źrenica. Czy należy cofnąć oddech? Czy przymknąć drugie oko? Czy odrzut nie strzaska nadgarstka? Gdzie strzelać


— w nogę, w ramię, byle go powstrzymać. Pociągnęło się za ogon żmiji. Grossmajster eksplodował mrozem. Całe prawe ramię, przez rękawiczkę, od palców do barku, poraziło zimno. Wrzasnęło się. Zimno, ogień, nie ma różnicy


— ten sam ból, przeciwny wektor. Włożyło się prawicę w piec mrozu. Czarny powidok nadal pulsował pod powiekami, obraz błysku ćmiatła, gdy huknął rewolwer i tungetytowa kula uderzyła w ziemię, w lód obok stopy biegnącego marcynowca. Chybiło się, oczywiście. Wrzask zgasł w zmrożonym gardle, się zgięło się wpół, kaszląc. Arcymistrz nie wypadł z dłoni, bo przymarzł do rękawiczki, która przymarzła do skóry. Nie czuło się prawej ręki, wisiała u boku jak kawał drewna, proteza ciężka. Teraz krzyczał człowiek w żółtym płaszczu. Uniosło się głowę. Tungetytowy pocisk wybuchł był jak szrapnel Lodu, ogarniając falą czarnego zimna wszystko w promieniu kilku metrów. Z wybitej w ziemi dziury sterczały długie jęzory brudnej zmarzliny, niczym gigantyczne płatki brzytewtulipana.   Podniesiony z ulicy śnieg świeży, odłamki kamieni, błoto i glina i żwir


— zamarzły w ułamku sekundy, tworząc w powietrzu skomplikowaną rzeźbę, ekspresyjne dzieło sztuki zawieszone nad kielichem tulipana na gieometrycznie prostych strunach sopli; jakby zostały wypchnięte pod niebo z wnętrza gwałtownie otwartego kwiatu. Jeszcze migotał dookoła pył lodowy i opadały wolne skrzepy omrozu. Człowiek w żółtym płaszczu znalazł się na granicy rażonego obszaru, lód go nie pochłonął. Skuł mu nogi do kolan, przebił długim soplem biodro, przygniótł plecy wywiniętym spiralnie płatem obmarzliny, urwał rękę i pokrył twarz szronem czarnym


— ale nie pochłonął. Człowiek wrzeszczał. Z żółtego płaszcza zostały strzępy. Oddychało się w kołnierz soboli, żeby mróz nie wpływał bezpośrednio do płuc; już powoli, miarowo, jeden oddech na myśl jedną. Wrzeszczał, mógł więc mówić. Przyciskając do boku bezwładne ramię, podeszło się do zmrożeńca. Poruszał głową, szron schodził płatami z jego szyji; szarpnął się na palu lodowym i pękł szron na powiekach


— marcynowiec otworzył oczy. Spojrzał.


— Puścicie!


— zajęczał.


— Powiecie, a puszczę was. Potrząsnął głową.


— Z chłodu w chłód, człowiek się rodzi, w chłód odchodzi, zimny jest Bóg, z chłodu w chłód


— Podeszło się bliżej. Wybuch uderzył go z tyłu i z prawej, marcynowiec wisiał na tym krzywym soplu jak na pochyłym rożnie, pice średniowiecznej, stopy miał zamknięte w lodzie, ale pewnie i tak nie dotykałyby gruntu, płat ziemi wykręcał mu kręgosłup pod niemożliwym kątem, chłop wyglądał jakby już mu kark przetrącono. Urwanej ręki nie było nigdzie widać. Pod barkiem zamarzł krótki strzęp żółtego materjału. Lewą dłonią wskazało się wschodni horyzont, ponad dachami miasta.


— Zaraz słoneczko się pokaże. Luty też ciągnie w przeciwną stronę. Roztopisz się, brateńku. Chciał splunąć; ślina mu na wargach zamarzła.


— Tak?


— warknęło się.


— Tak będzie? No to bywajcie w pokoju! Się odwróciło się. Wybuchnął szlochem.


— Nie zostawicie mnie tak! Mówię, mówię! Co ja wiem


— khr


— ojciec nasz najzimniejszy w guberni permskiej kazał, coby bracia baczenie dawali, taki a taki pan polski, pod imieniem Wieniedikta


— khr


— Filipowicza Jerosławskiego jechać będzie Sybirskim Ekspresem, i dojechać nie może, puścicie mnie!


— A wy się słuchacie ojców swoich.


— Panie!


— A gdybym z pociągu nie wyszedł, to co?


— Aleście wyszli, wyszliście, chocia się my nie spodziewali


— o Matko Najniepokalańsza, żebyście nie wychodzili…!


— Prawdaż to, że patrjarchą waszym jedynym jest Grigorij Jefimowicz Rasputin?


— Panie! Puścicie!


— No tylko powiecie mi: w dalszych miastach też na mnie czekają? a w pociągu samym? jest kto? i z jakiej przyczyny nienawiść do mnie taka, a?


— A skąd mnie wiedzieć, co w inszych miastach, puścicie! Co w pociągu! Dla mnie takie słowo ojca, lód na sercu, najmiłościwszy, puścicie!


— Ale jaki powód, powód być musi!


— No taki, jaki!


— Marcynowiec łypnął spod zlepiającego rzęsy czarnego szronu. Wychudzony, z cerą poharataną i przebarwioną od odmrożeń starych, z zarostem kilkudniowym na policzkach zapadniętych, sprawiał wrażenie karykatury sybirakakatorżnika, tylko kajdan mu brakowało. Teraz skuwały go okowy od żelaza twardsze.


— Wy już tam wiecie sami najlepiej, khr. Ottiepielnicka zaraza, czy trockista, czy narodnik, czy anarchista, czy zapadnik peterburski, abo inszy rewolucyjonista, zawsze jedno w głowie: rozmrozić, rozmrozić, rozmrozić nam Rosję.


— Co?


— Puścicie!


— Że niby co ja chcę zrobić…?


— A po co jedziecie do ziemi świętej? Wszyscyście tacy sami! Ogień nam w oczy! Ale Bóg zesłał Rosji lute. To zabić lutych! Zabić Batiuszkę Caria! Zgubić kraj! Wszyscyście tacy sami!


— Jezu Chryste na krzyżu cierpiący, o czym wy gadacie?!


— Harmata lodem bijąca w garści i jeszcze się zapiera, rusobójca!


— Szarpnął się ponownie. Gdyby gniew istotnie palił ogniem żywym, marcynowiec przetopiłby się na wylot przez całą obmarzlinę.


— Już na was czekają! Cziort z wami! Rozejrzało się po ulicy. Ta rozmowa donikąd nie prowadzi. Lewą ręką wyjęło się ostrożnie Arcymistrza z ręki prawej. Wróciło się po płótno i aksamit.


— Puścicie!


— darł się zmrożeniec.


— Powiedzieliście, puścicie!      Podniosło się szmaty, zawinęło w nie rewolwer.


— Kłamstwa poznać nie potraficie? Coraz więcej świateł paliło się w oknach


— dokąd zaniósł się huk wystrzału Grossmajstera i krzyki marcynowca. Ulice przecinają się w Jekaterynburgu pod kątem prostym, miasto pobudowano podług XVIIIwiecznego regularnika, nawet most przeskakujący Gorodskoj Prud Isetskiej stanowi proste przedłużenie ulicy. W tym kierunku


— most; w tamtym


— dworzec. Schowawszy Arcymistrza, ruszyło się szybkim krokiem na północ, masując ramię zlodowaciałe. Dzięki Bogu za ten mróz, inaczej na pewno już jakiś rozbudzony   mieszczanin pofatygowałby się sprawdzić przyczynę nocnych hałasów. Marcynowiec wrzeszczał nadal. Na szczycie ulicznej pochyłości przystanęło się, spojrzało się przez ramię. Śnieg nie przestał sypać, pierwsze promienie wschodzącego Słońca rozszczepiały się na wirujących w powietrzu płatkach, igiełkach srebrzystych, cukrowych kryształkach. Wokół lutego i lodowego kielicha krateru, wokół otaczającej go korony sopli oraz zawieszonego na jednym z nich człowieka


— rozkwitały błękitne łuny, bił blask zimowoletniej jutrzenki. Przesunęły się chmury na niebie, zamykało się w nich okno słoneczne, i łuny gasły; potem zaraz rozwijały się od nowa


— na krócej


— dłużej


— krócej… Przypływy dnia na płytkim szelfie nocy. Cały Jekaterynburg przykryty był bielą, i to prawie wyłącznie płaskiemi powierzchniami bieli, jakby ktoś postawił tu wycinankę z czystego kartonu w kształcie miasta zamiast miasta; a pod tym słońcem kartony ożywały, biel rodziła kolory. Nawet luty promieniował cieplejszemi barwami, po rozgałęzieniach jego asymetrycznej zmarzliny spływały tęcze zimnazowe. Tylko człowiek w żółtym płaszczu, im cieplejsze światło dotykało jego twarzy, im wyżej podchodziły po jego szronie fale dnia


— tem większe wykrzykiwał przerażenie. Gdy lód w końcu zejdzie z jego barków i marcynowiec poczuje ranę po oderwanem ramieniu


— gdy lód puści i zawieszone nad marcynowcem masy spadną na jego kark


— Szybkim krokiem pomaszerowało się ku dworcowi. Ünal Tayyib Fessar stał nad zwłokami nożownika, oparty o koło pustej dorożki, i palił swoje cygaro.


— O!


— Wypluł dym.


— Nie pobiegli za panem?


— Kto?


— Książęcy. Dorożkarza ujrzało się w zaułku, przyświecał ręczną latarnią żandarmowi, który pochylał się nad ciałem o zgniecionej czaszce. Śnieg padał na krew w śniegu rozlaną.


— Myślę, że powinniśmy wrócić do pociągu. Miejscowa policja może chcieć nas zatrzymać.


— Mhm?


— Żebyśmy świadczyli w sprawie. Turek spojrzał z niezdrowem zaciekawieniem.


— Radca Dusin już się tym zajął. Co się panu stało w ramię, panie Benedykcie? Jest pan ranny?


— Radca Dusin?


— Przecież mówię panu, że to książęcy ludzie.


— Kto? Fessar zatroskał się.


— No, no, lepiej rzeczywiście wracajmy do pociągu. Proszę



— Nic mi nie jest!


— Odtrąciło się rękę kupca.


— Skąd Dusin?


— A kto ich ustrzelił? Znaczy, tego tu? Ludzie księcia Błuckiego przecież.            Ponownie zajrzało się w głąb zaułka. Żandarm przeszukiwał kieszenie trupa.


— Nie, jego nie


— rzekł Turek.


— A jeśli nawet, to się nie przyznają, wyjątkowo nieprzyjemny widok. Chodźmy. Zadrżało się.


— Kto



— Przecież widzę, że ledwo się pan trzyma na nogach. Właściwie mógłby nas podwieźć, nasz tu jeniuszpolicmajster sam sobie poradzi, zaraz



— Nie!


— No to chodźmy, chodźmy. Szło się po własnych śladach. Za kim pobiegła służba księcia? Za chłopcem o czarnych oczach? Za pozostałymi nożownikami? Zapewne.


— Sibirchożeto zrobi wszystko, żeby zachować monopol


— mówił cicho Ünal Tayyib, patrząc przed siebie i pod nogi.


— Jak Thyssen próbował postawić choładnicę na gnieździe nad Dunajem, cztery pożary jeden po drugim im zakwitły, aż się w końcu lute nazad rozeszły. Potrzebujecie protektorów. Książę jedzie do Władywostoku, jakżeście się z nim umówili? Na kogo możecie liczyć tam na miejscu? Kto w to pieniądz wkłada? Kto udziały ma? Moglibyśmy wam pomóc. Powiedzmy, wyłączność z nowych złóż i choładnic na Indje, Azję Mniejszą i Afrykę, na dwadzieścia pięć lat. Co? Niech będzie piętnaście. Gwarancja na miejscu i otwieram akredytywę na sto tysięcy w godzinę po tym, jak staniemy w Irkucku, moje słowo wystarczy. Co? Je suis homme d’affaires. Panie Benedykcie.


— Nie mam pojęcia, o czym pan mówisz.


— Tak samo jak nie miał pan pojęcia, że tu na pana czekają, a? Przecieżem nie ślepy, mało pan ze skóry nie wyskoczył


— no i po co było pod nóż pędzić? Tak się dogadaliście z radcą Dusinem? Że będzie pan robił za przynętę, a ludzie księcia ich powystrzelają? Po to był ten teatr wczoraj przy obiedzie? Teraz nie na wiele się zda. Niech pan spojrzy: madame Blutfeld, nasz pan pisarz żurnalista, już gadają, stróż dworcowy wszystko wypaplał, niby ulica pusta, a jedna chwila i cała służba wie. Powiemy, że jakaś banda chciała nas okraść


— ale to się długo nie utrzyma


— dwa trupy… a może trzy?


— Dwa.


— Dwa. Nie trzeba było wychodzić z przedziału, po coś pan tam szedł? Przysiadło się na ławce dworcowej. Na szczęście ci pasażerowie dyskutujący w świetle lamp peronowych z prawadnikami i rosłym dorożkarzem nie patrzyli w tę stronę. Fala śniegu stała w powietrzu w poprzek torów, pomarszczona firana mrozu. Czy strzały słychać było i na dworcu? Czy ktoś z nich przejeżdżał tamtą ulicą? Żandarm sam przybiegł, czy też został wezwany przez Dusina? Fessar ma rację, to nie ma znaczenia, plotki nie sposób powstrzymać.


— Pan jednak jest ranny. Obudzę doktora Konieszyna.


— Nie!


— Wstało się.


— To nie rana. Zaraz się zbiorę. Turek kręcił głową.


— Po coś pan tam szedł, po co.


— Pan nie zrozumie… nikt tego nie zrozumie… nie można opowiedzieć…


— A mimo to oczywiście próbuje się:


— Nie powinienem był iść. Zostałem ostrzeżony. Nie miałem żadnych powodów. Wszystkie powody przeciw. Fessar pierwszy wszedł do wagonu i pomógł wspiąć się po schodkach. Się oparło się plecami o ścianę korytarza.


— Zastanawiałem się, skąd tłucze mi się po pamięci to nazwisko.


— Ünal Tayyib machinalnie sięgnął po zegarek, zerknął w roztargnieniu na cyferblat.


— Jeszcze godzina co najmniej. I teraz dopiero


— jak pomyślałem o mapach, jakie krążą po Kraju Lutych


— nie, nie Grochowskiego


— ale przecież wielu polskich zesłańców pracuje na tych ziemiach. Musiała mi wpaść w ręce


— mapa? raport? patent może? Gierosławski, tak? Gierosławski. Był taki gieolog


— Kruppa? Żylcewa? A ostatnio chyba także na listach gończych. Jakaś sprawa głośna, a religijna. To dlatego, prawda? Nie odpowiedziało się.


— Dlatego


— szepnął.


— Brat? Ojciec? Krewny. Odkrył metodę, nareszcie.


— Turek schował zgasłe cygaro, ściągnął rękawiczki.


— Nie musi pan nic mówić, już rozumiem, rozumiem. Co on rozumiał? Zaciskało się zęby, w tym bólu nie sposób było jasno myśleć. Zresztą Turek rzeczywiście nie czekał odpowiedzi.


— Ale że za pana bilet płaci carskie Ministerjum Zimy! To mnie zbiło z tropu. Polityka, myślałem sobie. A tu wyskakuje książę BłuckiOsiej. No jakże! Ministerjum Zimy od początku obsadzali ottiepielnicy. Von Zielke, Rappacki. A Pobiedonoscew z koleji musi opłacać liedniaków, choćby nie chciał. I tak to się kręci



— Pan wybaczy, trzeba mi już



— Hay hay, olur.


— Ukłonił się i odsunął, robiąc przejście w wąskim korytarzu. Stał tam jeszcze przez chwilę, wsparty na lasce, w futrze ciężkim podobny sylwetką staremu niedźwiedziowi. Długo walczyło się ze zgrabiałemi palcami lewej dłoni, zanim trafiło się kluczem w zamek. Drzwi atdielienja były jednak otwarte.


— Proszę wejść. Siedział na krześle pod oknem. Zaciągnął zasłony


— czarny garnitur i cień zamiast twarzy, a na kolanach melonik, tyle było widać. Wróciło wspomnienie czynowników Zimy, ich pierwszego obrazu rozlanego na źrenicach zaraz po przebudzeniu. Nigdy nie pytają o pozwolenie, zanim wejdą; ich jest władza.


— Zamknie pan drzwi. Zapaliło się światło.   Paweł Władimirowicz Fogiel zamrugał, poprawił na nosie binokle.


— Zamknie pan drzwi, gaspadin Jerosławski, nie mam wiele czasu, proszę słuchać. Mówili mi, że lepiej pozostawić pana w nieświadomości, ale to nie byłoby uczciwe. Naszem


— Się osunęło się na posłanie, głowa uderzyła o boazerję. Siwowłosy ochrannik zmarszczył brwi.


— Naszem zadaniem jest ochrona doktora Tesli i jego aparatury. Otrzymaliśmy informację, że w ostatniej chwili liedniacy umieścili pośród pasażerów Luksu jeszcze jednego człowieka. Zwiedzieli się jakoś, że mamy Wazowa na widelcu. Zajęliśmy się Wazowem pierwszego dnia; nie poszło wedle planu i jesteśmy panu niezmiernie wdzięczni za interwencję, niemniej w ten sposób pan się na niebezpieczeństwo wystawił.


— Fogiel nachylił się ku posłaniu.


— Czy wy mnie słuchacie? Nie wiemy, na coście potrzebni Zimie, i nie wiemy, co was łączy z Jego Wysokością. Ale wiemy, że teraz już liedniaki mają was za zagrożenie chyba nie mniejsze od doktora Tesli. A naszem zadaniem jest ochrona doktora Tesli i jego aparatury. Rozumiecie, co do was mówię?


— Jestem wysta… na odstrzał.


— Może i nie powinienem. Zrobicie, jak uważacie. Teraz wiecie. To może być każdy z nich.


— Każdy i żaden i wszyscy na



— Co?


— Tsssss. Powiedzcie mi, Fogiel. Dlaczego liedniacy? Co mnie do… Khr.


— A wasza sprawa z Zimą? Po co tam jedziecie?


— Ojciec mój, Zima tak mi rzekła, on gada z lutymi.


— Ach! I wy się dziwicie? Na dworze też się czytuje Bierdiajewa. Ja jestem urzędnik porządku państwowego, mnie nie postawiono do prostowania Historji, nie modlę się do Lodu. Ale są tacy, są, i tu, i tu.


— To nie ma



— Co z panem? Dobrze się pan czuje? Wstał, nachylił się z troską, elektryczne światło ozłociło włosy siwe. W szkłach jego binokli odbiła się wykrzywiona w wielkiem cierpieniu twarz o krogulczym nosie i czarnych wąsach


— czyja twarz


— znajoma. Wyciągnął rękę. Się zawinęło się w pled.


— Gaspadin Jerosławski? Dreszcze uniemożliwiały wyraźną mowę.


— Sięrozroztapiasię. Nie spostrzegło się jego wyjścia; nie zauważyło się, kiedy Ekspres ruszył ze stacji w Jekaterynburgu. Gdy wkrótce potem pociąg mijał na dwa tysiące siedemdziesiątym ósmym kilometrze czworokątny słup wyznaczający zachodnią granicę Syberji


— ów totem własti carskiej nad Europą i Azją, pokryty wielojęzycznemi inskrypcjami pożegnalnemi, modlitewnemi i złorzecznemi, setkami nazwisk rosyjskich, polskich, żydowskich, niemieckich, arabskich,   przy którym ongi zatrzymywały się kibitki, a rodziny opuszczały zesłańców


— gdy pociąg mijał granicę, leżało się nieprzytomnym w gorączce pozmrożeniowej. Ottiepiel przemogła w organiźmie liod, krew napływała z powrotem do zimnej prawicy. Się śniło o krze pękającej, o rwących strumieniach odwilży i Słońcu wschodzącem nad kontynentami, śniło się


— aż Słońce naprawdę wzeszło, i to było lato.








ROZDZIA Ł CZWARTY O czterdziestu siedmiu półmordercach i dwojgu jeśli-śledczych



Zwyciężyła, obracając łyżeczkę na obrusie o dziewięćdziesiąt stopni. Kombinacja trzech porcelanowych kubeczków paraliżowała maselniczkę. Pod chlebnikiem padły szklanki i kieliszki; śmiała szarża flakonika z bukiecikiem świeżych kwiatów unieruchomiła pancerniki talerzy metalowych. Nóż zatonął w bagnistej konfiturze. Słońce padało na serwetki; cień solniczki wskazywał lewy róg stołu. Odwody półmisków z wędlinami nie przybywały. Chleb był biały, drobnoziarnisty. Pozostało poddać sałatkę. Poszło się na śniadanie, zanim jeszcze prawadnik prosił na posiłek, coby wyprzedzić i rozminąć się z pozostałymi pasażerami. Teraz, gdy chwilowo obróciło się wstyd na własną korzyść, inny imperatyw nakazywał te same zachowania: skryć się, schować głowę, przeczekać. Bo


— to może być każdy z nich. Nie wiedząc, czego lękać się bardziej, wybierało się rozwiązania pośrednie. Rozwiązania pośrednie, działania po ścieżce niższego oporu, wybory kompromisowe


— tem bardziej nie czynimy wówczas tego, co chcemy czynić; czyni się samo. Usiadło się przy pustym stole, skinęło się na stewarda. Wskazał zegar. Się oparło się ramieniem o futrynę okna, poranne słońce płynęło zza pleców ciepłemi falami wprost znad równin zielonych, rozleglejszych od przestworu niebieskiego, Bogdanowicz został już w tyle, do Tiumieni Ekspres powinien dotrzeć przed południem, maszynista starał się nadrobić opóźnienie. Zadzwoniły okucia drzwi jadalni. Spojrzało się. Panna Muklanowiczówna. Uśmiechnęła się porozumiewawczo. Musiała słyszeć ze swojego przedziału kroki i szczęk zamka, przed nią się nie skryje się. Ziewając dyskretnie, mrugała w słońcu zalewającem pusty wagon restauracyjny. Naturalnie przysiadła się. Ucałowało się jej dłoń.


— Gdzież panny ciocia szanowna?


— Ciocia źle się czuje.


— O, mam nadzieję, że nic poważnego. Nadal się uśmiechała, pamiętało się ten uśmiech: chochliki w oczach, chochlik w kąciku ust. Wygładziła starannie serwetę. Złe przeczucie rosło wewnątrz jak bąbel gazów gnilnych. Splotła dłonie w koszyczek.


— Spotkałam o świcie panią Blutfeldową.


— Nawet nie spytam.


— Pan się nie docenia, panie Benedykcie. Alibaba potrzebował czterdziestu rozbójników.


— Litości.


— A ja panu chciałam pomóc, coby się pan w samotności nie spalił, biedaczysko. I przed księciem odwagi dodać. Aleście nas wszystkich nabrali!


— Dobrze więc, spytam. Cóż ta straszna kobieta znowu rozpowiada?


— Był pan już hrabią


— panna Jelena liczyła na chudych paluszkach


— hra bią, szelmą salonowym, teraz okazuje się nocnym awanturnikiem, brutalem krwawym. To kim pan jest naprawdę? Zamknęło się oczy.


— Tak jak panna mówiła.


— Mhm?


— Każdym w jednej dziesiątej. Wszystkimi naraz.


— Akurat.


— A niby skąd można takie rzeczy wiedzieć? Słucha się innych ludzi, powtarza, co o tobie mówią. Albo słucha się własnych marzeń i snów. Hrabia, awanturnik, bałamut, proszę bardzo. Cokolwiek panna wybierze. Jesteśmy w podróży, nie znamy się, któż broni zawierzyć plotkom?


— Plotkom


— zanuciła.


— Plotkom. Plotkom. Uniosło się lewą powiekę.


— Co?


— Plotki Frau Blutfeld ani dorównują prawdzie.


— Pokiwała karcąco palcem wskazującym.


— Ja wiem, ja wiem, nie wyprze się pan Benedykt. Uknuliście z księciem Błuckim całą intrygę, w Jekaterynburgu krew się polała, to wszystko są peterburskie igry, tak, tak. Się przeżegnało się zamaszyście.


— Jak mi Bóg miły, panno Jeleno, przedwczoraj, w sobotę, księcia Błuckiego pierwszy raz na oczy widziałem, na polityce rosyjskiej nie znam się w ogóle, a do awantur ulicznych nadaję się jak Frau Blutfeld do baletu! O, jeszcze mi się ręce trzęsą. Jacyś podpici rabusie nas opadli, pan Fessar może poświadczyć, żulia miejscowa, cud, że ludzie księcia byli w pobliżu, inaczej w trumnie bym dziś podróżował, no i czemu panna robi takie oczy!


— Ależ pan łże, panie Benedykcie!


— zachwyciła się Jelena Muklanowiczówna i w tym uniesieniu aż złożyła dłonie jak do modlitwy.


— Ależ pan łże! Zazgrzytało się zębami.


— A żeby cię, naczytała się durnych romansideł i



— Pociąg nie jechał.


— Co?


— Pociąg nie jechał.


— Pochyliła się nad blatem, dłonią marmurowo białą przyciskając żabocik do piersi.


— Staliśmy na stacji. Środek nocy, cisza jak   makiem zasiał.


— Obniżyła głos do szeptu.


— Nie spałam. Słyszałam każde słowo.


— O czym panna



— „Naszem zadaniem jest ochrona doktora Tesli i jego aparatury”.


— O Boże.


— „To może być każdy z nich”. Skryło się twarz w dłoniach. Panna Muklanowiczówna zachichotała. Jęknęło się cicho.


— Ratunku.


— Czy podać śniadanie klubowe, czy wybiorą państwo z menu



— Prosimy, prosimy.


— Jelena uśmiechnęła się do stewarda. Pojawiła się na stole zastawa, wypolerowany samowarek, dzbanuszki z mlekiem, misa z owocami. Panna Jelena, z główką lekko pochyloną, spoglądając spod rzęs czarnych, zaczęła bawić się rajskiem jabłuszkiem. Obserwowało się ją przez palce lewej ręki, na której wspierał się teraz ciężar głowy bezwładnej. Panna śpiewała coś pod nosem, chochlikiskiernik przeskakiwał z jej oczu w rubin na szyji i z powrotem. Wysunąwszy w wielkim namyśle koniuszek języka, położyła różowe jabłuszko pomiędzy samowarem a cukierniczką, na linji dzielącej w poprzek ośmioosobowy stół. Spojrzało się na jabłuszko, na pannę, na stół, na jabłuszko. Czekała. Wybrało się z koszyczka maślaną bułeczkę i umieściło się ją w takiej samej odległości po przeciwnej stronie samowara. Panna Jelena przycisnęła grzbiet dłoni do warg czerwonych. Po chwili zastanowienia przesunęła sąsiednią zastawę, otwierając białą równinę obrusu na swojej lewej flance. Odpowiedziało się gieneralną reanżacją sztućców. Panna Jelena, nądąwszy uroczo policzek, ustawiła karafkę z wodą w środku strugi promieni słonecznych, kładąc na swoją część stołu błękitnozielone tęcze. Się szarpnęło się za wąs, przygryzło się paznokieć. Solniczka, cała nadzieja w solniczce. Nie zna się zasad gry, a jednak się gra. Spoglądało się na pannę Jelenę z nieskrywaną podejrzliwością. Czy był to jedynie kolejny odruch nadenergicznego dziewczęcia, czy też ona dobrze wiedziała, co czyni? Być może nie tylko ów wyjęty z życia epizod, kilkudniową podróż Transsibem, czas poza czasem


— ale całe życie swoje rozgrywa podobnie. Nie zna się zasad gry, a jednak się gra. Tak osiągnie się mądrość, której nie osiągnie się w żaden inny sposób. Rodzimy się


— nie wiemy po co. Dorastamy


— nie wiemy do czego. Żyjemy


— nie wiemy dla czego. Umieramy


— nie wiemy w co. Szachy mają reguły, zimucha ma reguły, nawet dworskie intrygi rządzą się swoimi zasadami


— a jakie są prawidła życia? Kto w nim wygrywa, kto przegrywa, jakie są kryterja zwycięstwa i klęski? Nóż służy do krojenia, zegar


— do odmierzania czasu, pociąg


— do przewożenia towarów i pasażerów; do czego służy człowiek? Nie zna się zasad gry, a jednak się gra. Wszystkie inne gry stanowią   wobec niej dziecinne uproszczenia na granicy oszustwa, ogłupiające ćwiczenia w mechanicznej sprawności rozumu. A to jest gra prawdziwa. Jej reguły i cel pozostają nieznane


— można o nich wnioskować jedynie z samego gry przebiegu, tylko tak się przejawiają, w naszych własnych posunięciach. Nie ma sędziego. Przegrywasz, wygrywasz


— ale dlaczego i skąd ta pewność, nie potrafisz wyrazić w żadnym języku międzyludzkim. Solniczka szachuje musztardę. Nie zna się zasad gry, a jednak się gra. Zwyciężyła, obracając łyżeczkę na obrusie o dziewięćdziesiąt stopni. Kombinacja trzech porcelanowych kubeczków paraliżowała maselniczkę. Pod chlebnikiem padły szklanki i kieliszki; śmiała szarża flakonika z bukiecikiem świeżych kwiatów unieruchomiła pancerniki talerzy metalowych. Nóż zatonął w bagnistej konfiturze. Słońce padało na serwetki; cień solniczki wskazywał lewy róg stołu. Odwody półmisków z wędlinami nie przybywały. Chleb był biały, drobnoziarnisty. Pozostało poddać sałatkę. Panna Jelena przyjęła trjumf w milczeniu. Nie odezwała się, jedząc. Spokojnie dopiła herbatę ziołową, osuszyła wargi serwetką. Ani razu nie odwróciła wzroku, jej uśmiech karmił się oświetlającem ją słońcem, było to istne perpetuum mobile, radość w odpowiedzi na zgryzotę, radość w odpowiedzi na irytację, radość w odpowiedzi na obojętność


— nie można było pozostać obojętnym. Mały palec unosiła i opuszczała do muzyki pociągu, tuktuktukTUK, aż zaczęło się podświadomie postukiwać kłykciami o blat w kontrapunkcie do jej rytmu. Tylko uśmiechnęła się szerzej, był to dalszy ciąg tej samej gry, teraz się to rozumiało


— od pierwszego przelotnego spotkania, wcześniej, od krótkiego spojrzenia owej nocy, gdy ochranniki sprawdzali na korytarzu dokumenty pasażerów


— czy w ogóle zdawała sobie sprawę, wątpliwe. Nie zna się zasad gry, a jednak.


— Dziękuję. Wstało się. Steward odsunął jej krzesło. Otworzyło się drzwi. W przejściu nagle przystanęła.


— Zatem zaczynamy.


— Zaczynamy…?


— Śledztwo.


— Śledztwo


— powtórzyło się głucho.


— Sporządziłam listę. Odliczając dzieci i pasażerów, którzy dosiedli się za Moskwą, mamy czterdziestu pięciu podejrzanych.


— Sporządziła panna listę.


— To oczywiste. Wiemy, że jedna z osób podróżujących Luksem jest mordercą. Pytanie: która?


— Jeszcze nikogo nie zamordowała.


— A! Tem trudniejsza zagadka! Musi mi pan wszystko dokładnie opowiedzieć. Doktor Tesla to ten wysoki starzec, z którym rozmawiał pan wczoraj   po grze, prawda? A ta blondyneczka, z którą widziałam pana na wieczornym postoju?


— Panna się naczytała sześciokopiejkowych Sherlocków Holmesów i Przygód ajentów policyjnych. Panna Jelena chciała się dla większego efektu wziąć pod boki, ale korytarzyk był zbyt ciasny; zadowoliła się założeniem rąk na gorsie.


— A pan Benedykt co ma przeciwko Sherlockowi Holmesowi?


— Poza tym, że to nieprawdziwy detektyw rozwiązujący zagadki niepraw dziwych zbrodni? Nic.


— Niechże się więc pan podzieli swoim doświadczeniem w rozwiązywaniu prawdziwych



— Cicho. Prawadnik ukłonił się i podszedł bliżej. Zerknął pytająco na pannę. Skinęło się dłonią. Nachylił się, niemal przyciskając wargi do ucha, gorący chuch sparzył małżowinę.


— Wasza Wielmożność chcieli wiedzieć o tym chłopcu z kupiejnego…


— zawiesił głos. Sięgnęło się drżącą ręką po pugilares, wyłowiło się banknot.


— Zwie się Miefodij Karpowicz Piełka


— wyrecytował prawadnik.


— Siedem ce w czwartym wagonie drugiej klasy.


— Gdzie wysiada?


— Opłacił miejsce do Irkucka.


— Jedzie od Moskwy?


— Od Buju, Wasza Wielmożność. Zerknęło się na Jelenę. Udawała, że nie podsłuchuje, ale marnie jej to szło; zwróciwszy głowę w inną stronę, chyliła się jednak ku prawadnikowi


— stukot i hałas pędzącego pociągu bardzo podsłuchiwanie utrudniały, zwłaszcza tutaj, przy przejściu międzywagonowem.


— Chce panna znaleźć mordercę?


— szepnęło się po polsku.


— Może na początek maładca, co wczoraj roztłukł człowieka na miazgę.            Otworzyła szerzej oczy. Zaraz wszakże wrócił uśmiech, ujęła w mocny uścisk podane ramię, uniosła podbródek.


— Niech się pan Benedykt nie boi, ja pana Benedykta obronię. Prawadnik prowadził. Ciasnota pociągu bardzo jednak utrudniała konwencjonalne gesty afektu (konwencjonalne, czyli takie, w których człowiek zbliża się do człowieka, nie zbliżając się wcale). Syknęło się z bólu i w korytarzyku po drugiej stronie jadalni Jelena musiała puścić ramię.


— Coś się panu stało? Nie spytałam, przepraszam, ten człowiek wczoraj w nocy też się niepokoił. Pobili pana?


— Nie.


— To ręka.   Za wagonem restauracyjnym prawadnik otworzył drzwi do pomieszczeń służbowych. Puściło się pannę Muklanowiczównę przodem. Oglądała się przez ramię.


— Zauważyłam przy stole, drżała panu dłoń.


— I pewnie sądziła panna, że to z nerwów.


— Boli pana? Co się stało?


— Zmarzłem.


— Gdyby coś sobie pan odmroził



— Nigdy nie straciła tak panna czucia w kończynie? Że krew przestała krążyć w ręce, nodze, dotknie panna skóry, ale brak wrażenia dotyku, obce mięso, i żadnej nie ma panna nad nim władzy, to balast martwy


— a potem nagle wraca weń ciepło, wraca czucie i krew świeża. Mrowi, swędzi, piecze, kłuje, boli. Boli, prawda? Niech sobie panna przemnoży to tysiąckroć. Jakby kto wlał w żyły kwas gorący. Lód jest bezbolesny; boli wyjście z lodu. Przystanęła, spojrzała z uwagą, znowu oczy zachłanne i głowa przechylona ku interlokturowi, jak to mademoiselle Muklanowiczówna potrafi.


— Mówi pan teraz o ciele?


— A o czym?


— Jaki to mróz musiałby panować w Jekaterynburgu, żeby tak człowieka ściąć?


— Był tam luty. I marcynowcy. Słyszała panna o marcynowcach?


— Sanatorjum profesora Kryspina stoi pono tuż nad spalonym eremem Świętego Samozmrożeńca.


— No tak. Panna więc pewno o nim czytała, to i pozna. Miefodij Karpowicz nosi medaljon ze świętym w lodzie. Niech panna idzie, prawadnik czeka. Na korytarzu w wagonach kupiejnych panował znacznie większy ruch, prawie wszystkie przedziały pozostawały otwarte, dochodziły z nich odgłosy rozmów, odgłosy przygotowywanych naprędce posiłków, szkło stukało o szkło, ktoś śpiewał, ktoś chrapał, życie toczyło się też na korytarzu, przed łazienką tłoczyła się kolejka, przy uchylonych oknach stali mężczyźni, palili papierosy; mała dziewczynka biegła wzdłuż wagonu, zaglądając po koleji do wszystkich przedziałów, rozchichotana, zapewne bawiła się z kimś w chowanego. Weszło się do innego świata, to był inny pociąg. Różnica klasy


— to znaczy majętności


— sama w sobie o niczym nie przesądzała. Zrozumiało się to dopiero po chwili, przechodząc już do kolejnego wagonu. Otóż tu jechali prawie wyłącznie Rosjanie. Pasażerowie Luksu, nawet jeśli z urodzenia podwładni cara, nie podzielali zwyczajów ludu Imperjum, skutecznie się od ludu odkleili. Jewrapiejska etykieta, peterburska moda, wyważone konwersacje, po niemiecku, francusku… dystans i powściągliwość. One są sztuczne


— naturalny jest natomiast właśnie ten duch wspólnoty, odwieczna pamięć obszczinnych społeczności; wystarczy parę dni, by instynk  townie stworzyli ze współpodróżnymi więzi tak samo silne i szczere, by powrócili do tradycji ziemi.


— Miefodja? Ano, prawda, musiał już wstać. Fiodorze Iljiczu, widzieliście dziś małego?


— A nie wstał on jeszcze przed świtem?


— A, przed Bogdanowiczem, tak, dosiadali się w przedziale obok i hałasowali okrutnie, tośmy się pobudzili. Ktoś zajrzał do chłopaka, gadali chwilę, wyszli. Na postoju watierklozet zakluczony, za przeproszeniem pięknej pani, no to pewnie zakurzyć poszli.


— A kto to był, panowie nie wiedzą?


— Spali my przecie. Tyle co otworzy człowiek oko i obruga jednego i drugiego, coby snu innym nie kłócili. No to poszli.


— Na korytarzu byśmy go spotkali. Może siedzi w którymś z tych zamkniętych przedziałów.


— Skinęło się na prawadnika.


— Przejdźcie się, z łaski swojej, i sprawdźcie. Westchnął, zawrócił.


— A czego państwo od chłopaka chcą?


— zatroskał się Fiodor Iljicz.


— Nic, pogadać tylko. Tu śpi?


— Ano. Ale, znaczy, pogadać czy pogadać, chodziły tu już od samej Moskwy żandarmy tajne



— Nie


— się zaśmiało się


— nie o takie rozmowy chodzi. Gdzie są jego koce? Fiodor wzruszył ramionami.


— Oddał nam. Mówi, że nie potrzebuje, że mu gorąco. Skąd wy jesteście, z Litwy? Moja siostra Jewdokja, oby spoczywała w pokoju, żyła w Wilnie do tysiąc dziewięćset dwunastego, byliście może kiedy w traktierni Lubicza?


— Nie. Wrócił prawadnik.


— Nie ma.


— Teraz wyglądał na zaniepokojonego.


— Mógł wysiąść w Bogdanowiczu.


— I zostawił swoje rzeczy? Panna Jelena zrobiła tajemniczą minę.


— Zagadka Znikającego Pasażera


— szepnęła. Zjawił się prawadnik wagonu; zaczął się już bowiem robić tłok, zator w korytarzu


— w takiej zamkniętej społeczności każde zakłócenie naturalnego rytmu dnia urasta do rangi sensacji.


— Chodźmy lepiej do służbowego. Prawadniki wskazali drogę. Prawadnik kupiejny zamknął zaraz drzwi, zakrzątnął się przy samowarze, gości trzeba ugościć, nic to, że właśnie ze śniadania idą. Starszy służbowiec rozpiął wygalonowaną kurtę munduru, brzucho wylało mu się nad pas szeroki, tak rozsiadł się pod oknem. Targnąwszy za brodę, pokręcił głową, co też państwo wielmożne sobie myślą, w naszym   pociągu takie rzeczy się nie zdarzają, za każdego pasażera odpowiadamy, każdego pasażera liczymy, musiał był wymknąć się cichaczem na postoju i nie zdążył na czas z powrotem, z podróżującymi Luksem nigdy rzecz taka się nie przydarzyła i przydarzyć nie ma prawa, zapewniam ja wasze łaskawości. Przyciskał dłoń do serca. Imię jego było Siergiej; kupiejnemu mówił „Niko”. Jeden był bardziej rozżalony, drugi bardziej zły; obaj zażenowani. Się przyglądało się grze panny Muklanowiczówny. Ledwo teraz obróciła szklanicę w dłoniach, ledwo nachyliła się nad ebonitowym blatem stolika, gdzie spoczywały szczegółowe rozkłady jazdy i rozdzielniki wagonowe. Tyle co poruszy główką w strudze blasku słonecznego, co zmruży oczka przeciwko blaskowi. Co zrobić? Skapitulować znowu? Ba, skapitulowało się, nie odprawiając jej od razu po pierwszym szepcie Siergieja o Miefodiju.


— Powiada pan zatem


— podjęła Jelena


— że ów Piełka brał udział w jekaterynburskiej awanturze. Że był od świętego Marcyna. Niedługo potem, jak wyjeżdżamy z Jekaterynburga, ktoś przychodzi do atdielienja Piełki, wyprasza go


— i tyle Piełkę widzieli. Prawadniki mogą się zaprzysięgać; tak czy owak, nigdzie w wagonach drugiej klasy naszego Miefodija Piełki nie ma.


— Mógł wysiąść i spóźnić się na odjazd, jak mówi Siergiej. Pewnie wysiadł.


— Albo wyskoczył.


— Albo wyskoczył.


— Albo został wyrzucony.


— To też możliwe.


— Albo wyrzucono jego zwłoki.


— Albo


— przytaknęło się. Panna zamoczyła wargi w parującym czaju. Sięgnęło się po cukier. Pociąg trząsł, szare kryształki rozsypały się na gładzi czarnej, suchy śnieg. Przedział nie był obszerniejszy od przedziałów luksowych, cztery osoby czyniły tu tłok, a że okno pozostawało zamknięte (przy otwartem nie dałoby się rozmawiać w czasie jazdy) i przez jego szybę stepowe słońce nagrzewało wnętrze niczym szklarnię ogrodu botanicznego, i grzał je samowar, grzało spocone cielsko Siergieja


— szybko zapanował charakterystyczny dla wagonów kupiejnych zaduch, tłusta wilgoć skropliła się na skórze, spłynęła po podniebieniu do gardła… Powróciły wspomnienia z kamienicy Biernatowej, przełknęło się ślinę, już gęstą, już lepką. Gorąca herbata była po to, żeby jeszcze bardziej podnieść temperaturę ciała. Ci w klasach trzeciej, czwartej


— pomyślało się


— w tych wagonach prawie bydlęcych, oni podróżują już w stanie całkowitego sklajstrowania, nie człowiek i człowiek, ale kolektyw i kolektyw, wielkie bloki muskularnego cielska Impierji, wielogębne, wielorękie, wielojęzyczne, ale jedna krew w nich krąży, jedna ślina, jeden pot.


— A pan Benedykt zna tego Piełkę


— skąd? Wzruszyło się ramionami.


— Nie znam. Wczoraj go zobaczyłem przy trupiej rabocie, kazałem go tu odnaleźć, może by mi co z tego wyjaśnił, no i widać nie wyjaśni.


— Ciekawe, że w ogóle wyjechał z Jekaterynburga… Kto to tam był? Nadal będzie pan utrzymywał, że przypadkowe rzezimieszki?


— Marcynowcy.


— Aha!


— Zaświeciły się jej oczy. Coraz bardziej przypominała dziecko zaskakiwane kolejnemi prezentami: największa radość i podniecenie, zanim pociągnie się za pierwszą wstążkę, zanim rozedrze papier. Póki szczelnie zamknięta i tak efektownie opakowana, tajemnica zapiera dech w piersi: zawiera w sobie wszystkie możliwości najcudowniejsze. Zagadki kryminalne nie są po to, żeby je rozwiązywać; rozwiązane stają się bezużytecznemi.


— Tamci marcynowcy napadli pana i pana Fessara, a z koleji marcynowiec Piełka stanął w waszej obronie, czy tak? Mmm


— pociągnęła długi łyk


— coś mi to wygląda na religijną sprawę, musiał pan im nadepnąć na odcisk.


— Ba! Dopierom co w ogóle usłyszał o Marcynie. Pewnie jakaś schizma w sekcie. Albo inny swar pod ikonami. Wtedy rzeczywiście najsroższe okrucieństwo między braćmi, nie ma litości. Ale panna mi i tak nie wierzy, przecież spiskuję z księciem i pewnie z carem samym. Cziort ich pabieri. Kto to w ogóle był


— ten Marcyn? Prawadnicy przysłuchiwali się prowadzonej po polsku rozmowie


— rozpoznawszy imię Marcyna, wymienili spojrzenia, Siergiej sapnął, sięgnął do kieszeni mundira po piersiówkę i doprawił sobie ciemny czaj; siorbnąwszy, sapnął po raz drugi…


— Marcyn, ech, Marcyn.


— Przeżegnał się.


— Znamy go, panie, jeżdżą tu tacy, znamy, oj. Któż znałby ich lepiej od odźwiernych Syberji: prawadników Ekspresu Transsyberyjskiego? Każda pielgrzymka wyznawców Marcyna zaczyna się od Transsibu. Chcąc nie chcąc, wierzą czy nie wierzą


— to diakoni tego Kościoła. Burknąwszy jeszcze, by Niko przykręcił poświstujący samowar, Siergiej rozpoczął opowieść, prędko wchodząc w ton i melodję skazki dworskiej: cudzy głos, cudze słowa


— z ust najniższych heroldów Lodu. Owóż był w kraju jakuckim Monastyr Awagienski, od czasu Raskołu i reform patrjarchy Nikona obleczon złą sławą matecznika renegatów, odszczepieńców religijnych, przygarniska staroobrzędowców i rozmaitych sekciarzy. Pono tam właśnie szykowano kryjówkę dla zesłanego protopopa Awwakuma; Awwakuma jednak skazano na spalenie żywcem i zgładzono po torturach okrutnych. Podówczas wielu ginęło w ogniu, z własnej wszakże woli. Zbierali rodziny, z babami, z dziećmi, swoje księgi święte, i zamykali się w cerkwiach, a pod cerkwie kładli ogień. Płonęli samasżygatiele całemi gminami. Były lata, że szło z dymem do nieba ponad trzydzieści tysięcy starowierców; Awwakum chwalił takie samasażżenije, ucieczkę ze świata razem z Cerkwią całkiem już przez Antychrysta opanowanego, oczyszczenie w płomieniach.


— A z czegóż to ów raskoł powstał?


— Aa, wielmożny panie, to Nikon przecie dopuścił w nabożeństwach kazania, procesje w cerkwiach w kierunku przeciwnym słonecznemu, Alleluja trzykrotne, krzyż dwubelkowy, i to zmienił, że można się było żegnać trzema palcami, zamiast dwóch, o.


— Trzema palcami. I o to się palili?


— Wasze Błagarodje lekce sobie waży prawdy wiary


— obruszył się Siergiej.


— Ażbym śmiał! Zdaje mi się to jeno różnicą nazbyt błahą, by życie przez nią tracić. I czy istotnie przynależy do prawd wiary zewnętrzny gest obrzędu? Nie takie rzeczy stanowią o treści wierzeń, rozumiecie to przecie.


— W łacińskich herezjach pewnie nie ma to znaczenia


— mruknął Niko


— skoro i tak się żegnają jak popadnie, więc czemu nie „figą trójpalczastą”, tą pieczęcią Antychrysta, pod którą umysł się zaciemnia i przestaje odróżniać dobro od zła, rzecz istniejącą od fałszywej. Ale w wierze istinnoj nie może być dwóch prawd: jeśli zgodne z Bożą prawdą jest dwojepierstije, to nie trojepierstije; a jak trojepierstije, to nie dwojepierstije. A w tym groza, że Nikon dopuścił o b a . Dozwolisz dyskusję nad Bogiem, zaprzeczysz Bogu. Zmienisz jedną literę Słowa Bożego, zabijesz Słowo Boże. Podniesiesz rękę w głosowaniu za lub przeciw Bogu, wyprzesz się Boga. Prawdę można tylko powtarzać wiernie; po tym poznać kłamstwo, że kłamstwo się zmienia, że jest go więcej niż jedno. Zbliżał się był na dodatek rok Antychrysta, , objawiali się prorocy i insze samozwańce, za Sabbatajem Cwi, skoro obwieścił się mesjaszem narodu wybranego, poszli prawie wszyscy Żydzi, czas był apokaliptyczny, i biorąc przykład z Monastyru Awagienskiego, zaczęto szykować monastyr na Wyspach Sołowieckich na azyl, gdzie bezpieczeństwo znaleźć mieli wszyscy prześladowani, przeciwnicy Nikona i jego reform. Syberja dawała schronienie. …Aż się zabrała za nich władza i poszedł ukaz, coby rozgnieść te gniazda herezyj. Nasampierw trafiło w Monastyr Awagienski. Zburzyli go. Większość mnichów uszła, pochowali się po eremach, po chutorach i górskich jaskiniach, w dziczy. Mija wiek, drugi, a to się nie zmienia; tak powstał niewidzialny monastyr syberyjski, rozciągnięty na tysiącach wiorst. Przyjeżdżali do nich współwyznawcy, jakoś się znajdywali, z drugiego końca świata ciągnęli, albo też sami sybiracy, starowiercy zesłani przez cara, popowcy i bezpopowcy, uczniowie, naśladowcy, następcy. Wywozili potem w świat pisma, częściej zostawali


— wrośli w kraj. Ci i owi wymarli, ale też uciekali kolejni sektanci, i tak się wymieniali, pokoleniami, herezjami


— znajdziecie tam i nieśmiertelników, i dobrolubowców, ewangelistów, żydowstwujuszczich, chłystów i skopców, szałoputów, kapitonowców, wazdychańców, skrytników, pierfiłowców, niemoliaków, nowych strigolników, fiedosiejewców, melchizedeków i babuszkinowców, pastuchowców i liubuszkinów, akulinowców i stiepanowców, wę  drownych biegunów jawnych i skrytych i skrytopodwójnych, małakanów, duchaborców, sztundystów, i tołstojowców pewno też, wioski i gminy, obszcziny całe sekciarzy innowierców, poza mapami i rejestrami cesarskiemi, poza prawem i czasem, odcięte od świata, nie znajdziecie. Syberja daje schronienie. …Marcyn, ten z eremu Marcyna, który on tam licząc od mistrza, nie wiadomo, wiadomo, że imię wzięło się od Marcjona z Synopy, któren był jeden z pierwszych heretyk, sto lat po Chrystusie, a tak zatwardziały, że go ojciec rodzony, biskup Pontu, ekskomuniką obłożył. Onże Marcjon, i ludzie jego, marcjonitami zwani, taką herezyję głosili: Bóg Starego Testamentu nie jest Bogiem Chrystusa, lecz rzeczywistą przyczyną grzechu i cierpienia człowieka


— żyjemy w świecie złego stworzyciela


— a poznanie i odkupienie przyjść musi spoza tego świata


— od nowego Boga. I że tylko Ewangelia Apostoła Łukasza jest prawdziwą, a i to nie cała, i listów parę Pawła Apostoła. Ci, co tu jeżdżą, opowiadają jeszcze, że Marcjon taki właśnie Nowy Testament złożył i nie było innego Pisma chrześcijan, aż się dopiero przeciwko marcjonowemu zebrali i tak oto, dla zaprzeczenia prawdzie Marcjona Synopskiego, tak powstała nasza Biblia, oto, co opowiadają. …Owóż kiedy Lód dotarł do niego, Marcyn ujrzał w mroźnikach tę wyczekiwaną siłę pozaświatową i objawienie Boga, które odmieni oblicze ziemi zła. Pierwsi marcynowcy, co szli w mgły lodowe, w soplicowa i do lutych, nie szli wcale na samozmrożenie, ale dla doświadczenia oświeceń, iluminacyj


— i ponoć niektórzy wracali, i opowiadali dziwy i cuda, i Marcyn spisywał swoje Proroctwa Zimy. W tysiąc dziewięćset dwudziestym zniknął, a w każdym razie taka wieść w Imperjum poszła. Pozostały pisma, tradycje i naśladowcy. Których przybywa w miarę jak Lód posuwa się przez Azję i Europę, i coraz to nowe sekty wchodzą w Mróz, aż doszło tu, w Lecie, do takiego pomieszania, że ani my, ani nawet oni sami nie mogą się zgodzić, kto jest prawdziwym synem Marcyna, kto wiernie głosi jego słowo, a kto wypacza ichnią wiarę i przekręca sens Proroctw; i są między nimi tacy, co w końcu dopatrzyli się w lutych Antychrysta, a spośród nich tacy, co chcą go ogniem przepędzić, i tacy, co witają go chętnie, czekając zagłady i końca świata w Lodzie; i są tacy, którym skarby Zimy zwiastują Złoty Wiek; i tacy, co w Lodzie widzą prospekt życia wiecznego, i jeżdżą tam, do swej ziemi świętej, na obrządek samozmrożenia, kupują bilety na Transsib w jedną stronę dla całych rodzin, widzieliśmy ich, zostają już na Sybirze, w bryłach kryształowych, w sarkofagach lodowych, tak.


— A nie wiecie może, po co jechał tam Miefodij Piełka? Siergiej spojrzał na Nika, Niko uniósł ręce ponad głowę.


— Nawet jeśli marcynowiec, to nie opowiadał się nam, Wasze Wielmożności.


— Należałoby przeszukać jego rzeczy… Ale kto to mógł zajść do niego w nocy?


— spytało się.


— Nie widzieliście, jak z kim rozmawiał?


— Z wami rozmawiał


— rzekł Siergiej


— to nie mówił, że wysiąść wcześniej zamierza? Jakbyście poświadczyli, panie



— Nie.


— Ech. Ktoś zapukał do drzwi. Niko przeprosił i wyszedł na korytarz; zaraz dobiegły odgłosy kłótni, dwóch krewkich pasażerów oskarżało się wzajem o bliżej nie sprecyzowaną obrazę. Siergiej po raz kolejny wzdychnął głęboko. Zapiął mundur, burknął:


— Też mi trzeba do roboty


— i skłoniwszy się jeszcze niezgrabnie w wąskich drzwiach, przepchał się mimo drugiego prawadnika i pyskaczy. Drzwi trzasnęły głośno. Ekspres wspinał się właśnie na wzniesienie


— zagrzechotała zawartość szaf i schowków w służbówce, niedopity czaj Siergieja zsunął się ze stołu, złapało się go w ostatniej chwili. Panna Jelena stuknęła głośno szklanką o blat.


— Gdyby nie to, że sama pana słyszałam


— stwierdziła


— byłby pan Benedykt pierwszy na mojej liście podejrzanych.


— Że to niby ja przekradłem się nocą do kupiejnych i wyrzuciłem Piełkę z pociągu?


— Coś niesamowitego, łże pan i łże.


— Kręciła z podziwem głową, srebrne szpilki błyskały między lokami kruczemi.


— Jak to panna bezbłędnie poznaje.


— A tak, a poznaję, co, powtórzy pan teraz, że nigdy wcześniej Piełki nie widział, nie rozmawiał z nim, nic, nic, a?


— Mogę powtórzyć. Panna uwierzy, komu chce, mnie albo Siergiejowi. I niby jakim sposobem objawi się jej z tej wiary i niewiary prawda?           Zmarszczyła brwi.


— Więc jak? rozmawiał pan z nim czy nie? Wzruszyło się ramionami, zamieszało się herbatę, wyjrzało się przez zaparowaną szybę.


— Mademoiselle Holmes zaczyna dostrzegać różnice między śledztwem książkowem i śledztwem rzeczywistem. Pamięta panna, co mówiłem jej o logice dwój i trójwartościowej? Historje kryminalne, te spisane, papierowe, one zawsze się rozgrywają podług logiki Arystotelesa, zawsze w świecie zasady wyłączonego środka i reguły niesprzeczności. O takiej a takiej godzinie morderca znajdował się tu i tu, a inny podejrzany


— tu, a świadek


— tu, a alibi takie, a prawda taka, a co się nie zgadza, to kłamstwo, pamięć zaś zawsze prawdziwa i przeszłość jak lustro. Na koniec detektyw opisuje, co w nim ujrzał. To jest maszyna


— to są szachy: ponieważ teraz widzimy taki układ elementów, to, znając rządzące nimi prawa, możemy odtworzyć każdy ich stan przeszły, jak się cofa posunięcia na szachownicy, jak się obraca wstecz wskazówki zegarka, przekręcając do tyłu precyzyjny werk, jak się wędrówki ciał niebieskich oblicza. I nie dość, że ta mechanika zbrodni pozwala odgadnąć   obraz zdarzeń minionych


— ale wszyscy zgadzają się z tym obrazem! Nawet morderca! Nie ma luk, miejsc zamglonych, miejsc, gdzie rozdwajają się perspektywy i rozmywają widoki: ten pamięta to, tamten


— tamto; nie ma niepasujących szczegółów, a przede wszystkiem nie ma tego wielkiego marginesu niepewności, tych wszystkich „być może”, „około”, „albo


— albo”, „o tyle, o ile”. A one, gdy tylekroć przemnożone przez się w śledztwie, powinny do reszty rozpuścić każdy konkret z obrazu rzeczy przeszłych, jak południowe słońce rozpuszcza lodowe zamki i bałwany przez dzieci lepione. Lecz w kryminałach świadkowie nieodmiennie spoglądają na tarczę zegara na moment przed kluczowem zdarzeniem, by zapamiętać bezbłędnie minutę, zegary zaś nigdy się nie późnią ani nie spieszą. A świadek, gdy kłamie, to wie, że kłamie, i gdy mówi prawdę, to wie, że mówi prawdę. A złoczyńca planuje swe występki jak karambole bilardowe: jeśli kąt słuszny i siła uderzenia dobra, to na koniec bile stać będą tak i tak. I się powodzi! Stoją! I właśnie dzięki temu detektyw bystry, spojrzawszy na kule, potrafi prześledzić z powrotem ich ruch i wskazać początek karambolu i rękę winowajczą. Są to abstrakcyjne gry logiczne, które nijak się mają do naszego świata. Panna Muklanowiczówna spoglądała z rosnącem przerażeniem.


— Wielki Boże, pan go zabił!


— Co?


— się żachnęło się.


— Nie słuchała panna, co mówiłem?


— Słuchałam. Jak pan mówił. I mówił. I mówił. Rany boskie, i mówił!


— Zasłoniła rączką usta.


— Pan go zabił.


— Przed chwilą panna sama dała mi alibi!


— No to co. Takie tam alibi. Przecież widzę. Jęknąwszy z rozpaczą, walnęło się głową o drzwiczki służbowego schowka, aż coś wewnątrz trzasnęło i zagruchotało złowieszczo. Jelena uniosła podbródek.


— Jak nie tego Piełkę, to kogoś innego. Ale ma pan na sumieniu. Może w Jekaterynburgu? Niech pan się przyzna, nikomu nie zdradzę, słowo honoru.


— Gratuluję. Doprawdy, któż się oprze panny dedukcjom? Drżyjcie, zbrodniarze. Powodzenia życzę. Się podniosło się. Złapała za połę marynarki.


— Przepraszam. No, pan Benedykt się nie gniewa.


— Odsunęła szklankę i również wstała, odruchowo wygładzając spódnicę i wyrównując rękawy koronkami gipiurowemi rozkwitające.


— Ja tylko chcę pomóc. Naprawdę. Zmieszana, szukała słów odpowiednich


— szczerych, nie nazbyt szczerych. Ni z tego, ni z owego, powróciło wtem wspomnienie skonfundowanej Christine Filipov. Oto jest różnica, pomyślało się, ten cień dorosłości, tu przebiega linja rozdziału.


— Pan ma rację


— powiedziała cicho


— mnie nigdy nic, przez całe życie, tylko co wyczytam, co wyfantazjuję, co przez okno zobaczę. Co podsłucham. Proszę mi pozwolić. Do rana nie mogłam zasnąć.


— Sięgnęła drżącemi palcami w głąb rękawa, pod jedwabie perłowe, i wyłowiła pomięty zwitek papieru.


— Spisałam ich, z nazwiska, z miejsc zajmowanych, bo nie wszystkich zna Blutfeldowa. Czterdziestu pięciu podejrzanych z pierwszej klasy, jeden z nich to musi być człowiek nasłany na doktora Teslę, na pana, proszę, wystarczy wykreślać aż


— aż


— bardzo pana proszę. Ujęło się jej dłoń


— ptasi nadgarstek, kruchą gałązkę kości


— i przycisnęło się ją do warg, trochę niezgrabnie, bokiem, stawiała opór, przytrzymało się tę zimną rączkę przy ustach jeszcze chwilę, i jeszcze.


— Podróż, panno Jeleno, póki trwa podróż, mogę być i mordercą. I w tym ciasnem, dusznem, nagrzanem przez słońce i ludzkie ciała pomieszczeniu, gdzie za tuzinami drzwiczek i zakrywek prawadnikowy kram klekocze i dzwoni w rytm werbla żelaznego, tuktuktukTUK, a dochodzący zza ścian gwar i rwetes poranny ani na sekundę nie pozwalają zapomnieć o bliskości dziesiątek obcych ludzi, tu i teraz następuje owa chwila zrozumienia


— chwila milczenia, gdy myśl i sens przepływają od człowieka do człowieka nie wypaczone ograniczeniami języka międzyludzkiego. Porozumienie osiągnięte w trakcie gry nienazwanej, i właśnie dlatego, tylko dlatego możliwe


— w grze bez zasad, stawki i celu. Że odsuwa spojrzenie lekko w bok, unosi kąciki ust, drugą ręką sięga machinalnie do aksamitki, cofa tę rękę, wkłada ją w żółty strumień światła, obraca, więc oczywiście patrzy się już na ową dłoń promieniście obświetloną, nie na twarz panny, dłoń, ranny ptak w słońcu, ujmuje się i ją, czy to był dobry ruch, czy zwycięskie posunięcie, można teraz przyciągnąć pannę, można odepchnąć, ale nie za bardzo, przedział ciasny


— ona podnosi wzrok, spogląda bez uśmiechu, tak, rozumie, czego się nie powiedziało, uścisk nadgarstka, drżenie palców, słowa, które znaczą co innego, nic nie znaczą, póki trwa podróż, mogę być i mordercą, widzi się to w jej oczach ciemnych, w pulsowaniu błękitnych żyłek pod cienką skórą, zrozumiała. Co mianowicie? To, czego nie da się wypowiedzieć.


— Oj, oj, wybaczycie, Wasze Wielmożności, sami widzicie, co ja tu mam na głowie, nie wypraszam, skądże, ale sprawa urzędowa



— No, skoro urzędowa… Wyszło się na korytarz. Pasażerowie kupiejnego popatrywali trochę spode łba, trochę z ciekawością, stłoczeni przy końcu wagonu: czerwoni na twarzach uczestnicy sporu i reszta, bawiąca się ich kosztem. Pociągnęło się pannę Jelenę dalej od tego zgromadzenia. Tu jednak wszędzie ktoś patrzy, ktoś słucha. Panna Muklanowiczówna obejrzała się przez ramię.


— O co im poszło?


— Pewnie ktoś im w nocy wódkę wypił, nie ma winnego, krasnoludki transsibirne. Chodźmy. Gdzie ma panna tę listę? Rozprostowała kartkę na szybie. Ostre słońce prześwietliło papier i czarny atrament, miała drobny, regularny charakter pisma, literki niskie, okrąglutkie, stłoczone w karnych rządkach.


— Odjęła panna


— kogo? Księcia? księżną? Bo liczyła panna również niewiasty, prawda?


— Tak.


— Można wykreślić pannę Filipov, to jest ta młoda towarzyszka doktora Tesli.


— Ach tak. Czterdzieści cztery.


— A ciotka Urszula? A sama panna?


— Słucham?


— A ja?


— Co?


— Czy może panna stwierdzić, że to nie ja zostałem wysłany na krzywdę doktorowi Tesli?


— Przecież pana też



— Bardzo dobry sposób, by wkraść się w łaski doktora, nieprawdaż?


— Mówiliście o tym


— Ministerjum Zimy pana posłało, do ojca lutowego, słyszałam.


— Ministerjum, czyli która frakcja peterburska? Liedniacy? Ottiepielnicy?


— Żarty pan sobie ze mnie stroi.


— Broń mnie Bóg. Patrzyła już z podejrzliwością, moment porozumienia dawno minął, znowu płynęły słowa, słowa, słowa.


— Pan chce, żebym podejrzewała wszystkich, nawet pana, nawet siebie. Tak nigdy zamachowca nie znajdziemy. Przeszło się do kolejnego wagonu, przytrzymawszy drzwi przed panną. Gdzieś sobie zabrudziła białą bluzkę, tarła teraz machinalnie materjał kciukiem poślinionym. Podało się jej chusteczkę.


— Gdyby akurat mordował doktora na panny oczach, mogłaby panna stwierdzić: to on. Natomiast w przeszłości, w przyszłości


— tylu morderców, ile możliwości.


— Ale o to przecież chodzi, żeby złapać go, z a n i m  zdąży zabić!


— Czyli mamy wyśledzić


— co? prawdopodobieństwo?


— Dziękuję.


— Zwróciła chusteczkę.


— Nie mam już pojęcia, jak z panem mówić. To pana zmartwienie przecie, nie moje. A miesza pan i miesza. Jeden z nich


— machnęła kartką


— jest człowiekiem liedniaków i on dobrze wie, po co jedzie do Irkucka i co ma zrobić.


— Wręcz przeciwnie. Jest czterdzieścioro siedmioro półmorderców


— pstryknęło się paznokciem w papier


— z których każdy jest i nie jest liedniackim agientem, planuje i nie planuje zbrodnię, wie i nie wie, co robi. Panna Jelena zacisnęła wargi.


— Pan opowie mi wszystkie szczegóły, wypytam obsługę, wypytam podejrzanych, porównam zeznania i dojdę prawdy, tak się to załatwia, zobaczy pan. Się uśmiechnęło się pod wąsem.


— Wręcz przeciwnie. Zbrodniarzy się nie  o d k r y w a;  i ch się  s t w a r z a. Co panna będzie robić? Gromadzić sprzeczności, aż pozostanie tylko jedna możliwość niesprzeczna. Tak stworzy panna w świecie trójwartościowej logiki dwójwartościowego mordercę. Zirytowała się.


— A jak on da wam cegłą w ten przemądrzały łeb, to iluwartościowy guz od tego wam wyrośnie?


— Khm, taak, to zależy, jak głęboko w Kraj Lutych już zajedziemy… Czy oni tam wszyscy posnęli? Załomotało się pięścią w zamknięte od środka drzwi wagonu obsługi. Nareszcie szczęknął zamek i pokazało się w szczelinie rumiane lico młodego stewarda.


— Pamiętacie nas? Wracamy do Luksu. Ukłonił się, odstąpił. Lecz panna Jelena zaraz za progiem przystanęła, tknięta myślą nagłą.


— Słuchajcieno, dobry człowieku, to jak to jest, każdy może sobie tak przewędrować wte i z powrotem między pierwszą i drugą klasą?


— Noo, nie, nie może, zakaz jest, proszę panienki.


— Komu zakaz? Nam czy im?


— Noo, niby wszystkim, ale jak państwo nalegają… Pokazało się zza pleców stewarda ruchem palców: dieńgi, dieńgi. Panna zrobiła kwaśną minę.


— A prosił może kto z Luksu dzisiaj w nocy? Co?


— W nocy?


— Za Jekaterynburgiem.


— Ja w nocy spał, nie pytajcie mnie państwo. Panna Jelena postukiwała obcasem w drewnianą podłogę, nie spuszczając wzroku ze stewarda. Pucołowaty Tatar nie wiedział, gdzie oczy podziać, założył ręce za plecami, zgarbił się, szurał stopami i z sekundy na sekundę coraz czerwieńszym rumieńcem płonął. Zapewne gdyby zagadnął go ktokolwiek inny niż młoda dama z Luksu, zaparłby się z azjatycką bezczelnością, spojrzenia Europejczyków spływają po tych okrągłych, gładkich obliczach jak tłuszcz po gęsi, zachodni wstyd nie dotyka ludzi Wschodu. Złapało się pannę za ramię, pociągnęło się ją ku restauracyjnemu.


— No co, no co!


— fuknęła.


— Wyrzucił ten liedniak Piełku, to musiał jakoś przejść od siebie do kupiejnych, Duchem Świętym nie jest.


— I pewnie przeszedł, ale jak dał wziatku starszemu, to nigdy ci się młodziak nie przyzna, chyba że z żandarmami do niego przyjdziesz i katorgą nastraszysz. Albo zwrócisz się bezpośrednio do starszego i zapłacisz jeszcze więcej. A jak rzeczywiście ktoś z Luksu odesłał Piełkę na łono Abrahama, to możesz być panna pewną, że mnogo czerwońców wpadło tu do służbowych kieszeni. Cóż, jeżeli stać ciotkę Urszulę na podobną rozrzutność… No i z czego się panna śmieje? Chichocząc, złożyła starannie swoją listę podejrzanych i wsunęła ją z powrotem w rękaw.


— Nic, nic, mister Holmes, z niczego. Weszło się do jadalni w restauracyjnym. Siedzący na wprost wejścia unieśli głowy i zatrzymali wzrok na dłużej. Wskazali dyskretnie innym, zaczęły się szepty, również dyskretne, zaraz zresztą stłumione, wszyscy tu byli tak dobrze wychowani; przepraszający uśmiech już wypełzał na wargi. Cisza okazywała się jeszcze bardziej krępującą. Fessar miał rację: Blutfeldowa, nie Blutfeldowa, plotka rozejdzie się błyskawicznie. Szczęście, że Frau Gertrudy nie było przy stole, doktor Konieszyn przeprowadzał samotnie operację na jajkach po wiedeńsku. Szło się szybko, nie oglądając się na pannę Muklanowiczównę. Przy ostatnim stole zasiadł do posiłku łysy Turek; teraz uczynił ruch, jakby chciał się podnieść.


— Pozwoli pan Benedykt



— Ależ



— O zdrowie chciałem



— Jedliśmy już, dziękuję.


— Gdyby



— Wybaczy pan, nie mogę, nie teraz.


— Ach! Panimaju, panimaju. Pannie Jelenie zbrakło tchu; podbiegłszy korytarzem, oparła się o przepierzenie.


— No i dodokąd… pędzić pana…


— Jak ja się wpakowałem w tę kabałę!


— zrzędziło się pod nosem, spoglądając ku drzwiom restauracyjnego.


— Przecież nic nie zrobiłem! Nie chciałem nic zrobić! Dojechać spokojnie. A teraz każdy. Wyobrażają sobie. Ten też, Turek cwany. Bóg wie co. Liedniaki, Sibirchożeto, marcynowcy, ochrana, nie ochrana, Tesla i Piełka i książę Błucki i Zima i pewnie jeszcze cholerni piłsudczycy na dodatek.


— Przygryzło się kciuk.


— Idiot, idiot, idiot!


— Musi mi pan… wszystko…


— Się wpakowało się. Nu, ładna.


— Opowiedzieć, uff.


— A panna też dobra! Bezpieczny skandalik w podróży. Już nas widzieli razem. Co niby pomyślał sobie Fessar?


— Ależ pan się boi ludzi. Czy to jest strach? To nie jest strach. Wypuściło się powietrze, wzruszyło się ramionami.


— Zostaniemy w salonce, w otwartym


— nie dadzą spokoju; zamkniemy się w przedziale, moim, panny


— jeszcze gorzej.


— Nie jęcz pan już.


— Jelena doszła do siebie.


— Idziemy. Poprowadziła na przód składu, przez salonkę i wagon wieczorny: sala kominkowa, sala widokowa, drzwi żelazne


— pchnęła, wyszło się na podest.           Odruchowo spojrzało się pod nogi. Nie ma krwi. Ponad głową, przez błękitne niebo, przepływały warkocze ciemnosiwego dymu i monumentalne masywy białych obłoków. Po jednej stronie torów ciągnęły się zielone lasy, po drugiej


— step szeroki; w ciepłem powietrzu spod zapachu żelaza i oleju przebijały wonie ziemi i mokrego drewna. Osłoniło się oczy od słońca.                Panna Muklanowiczówna oparła się o drzwi.


— A teraz niech pan mówi. Się pomacało się po kieszeniach. Wyjęło się zamszowy futerał, z futerału interferograf. Uniósłszy tuleję ku niebu, przytknęło się oko do soczewki.        Na średnicy czarnego koła migotało kilkanaście koralików światła.                Westchnąwszy z rezygnacją, schowało się aparat.


— W arbackim zastawie


— zaczęło się, masując obolałą prawicę


— kupiłem sobie wieczne pióro, złotego Eyedroppera Watermana…






O arsenale Lata


Nikola Tesla przyłożył sobie lufę do skroni i pociągnął za spust. Trzasnęło. Włosy stanęły mu dęba i zjeżyły się brwi. Czarny piorun przeskoczył między czaszką Serba i tungetytowem zwierciadłem. Stary agient ochrany przeżegnał się trzykrotnie. W zwierciadle płonął krzaczasty świecień, portret Tesli z profilu, głowa i szyja oraz fragment barku; zwierciadło było rozmiarów i kształtu weselnego monidła, akurat pozwalało na odbicie naturalnej wielkości popiersia. Rzecz w tym, iż biały negatyw wypalony na węglowoczarnej tafli


— już blednący, to znaczy ciemniejący


— w niczym nie przypominał fizycznej formy osoby portretowanej. Byłżeby to, jak chce doktor, symboliczny jego „karmograf”? Nie miało się wysokiego mniemania o tych wschodnich ezoteryzmach, któremi zaraził był wynalazcę przed laty jakiś guru spod ciemnej gwiazdy. To nie przystoi, nie przystoi.


— Lepiej pan odłoży to ustrojstwo, bardzo proszę.


— Ale podejdźno, młodzieńcze!


— Proszę odłożyć.


— Podejdź i spójrz i powiedz, co widzisz. Profil przywodził na myśl raczej abrys ptasiej głowy: szczupła szyja, dziób wystający, u góry kolczasty grzebień. W miejscu policzka ziała dziura. Z oka rozchodziły się rysy, a może żyły, a może skry, linje białoczarnych piorunów. Nie było ust, tylko kolejny piorun szponiasty, rozkrawający wpół plamę twarzynietwarzy.


— O czym pan myślał?


— Pan mi powie, o czym myślałem. Się podrapało się w kark.


— O maszynach elektrycznych i burzach z błyskawicami? Tesla cisnął kabel do skrzyni.


— Ja prawie zawsze myślę o maszynach elektrycznych. Nawet jak nie myślę.


— Czyli to działa?


— Powinienem był z góry się umówić. Stiepan! Co wy sądzicie? Ochrannik szarpnął za dewizkę, zerknął nerwowo na cyferblat cebuli.


— Oj, wracajcie do siebie, doktorze, zaraz odjazd, Oleg Iwanowicz nie zatrzyma pociągu, telegram na pewno już poszedł. Tesla machnął z rezygnacją. Poprawiwszy białe rękawiczki, wyjął grzebień i energicznymi pociągnięciami jął zaczesywać podniesione włosy


— najpierw do tyłu, potem symetrycznie na boki, od przedziałka pośrodku. Przeglądał się przytem w wypolerowanej obudowie jednego z trzech wielkich metalowych cylindrów: oplecione skórzanemi pasami, konopnemi linami i ciężkiemi łańcuchami, złożone na boku i unieruchomione w drewnianych obejmach, zajmowały większą część wagonu. Stary Stiepan pilnował, by drzwi pozostawały zasunięte, światło wpadało tu tylko przez zakratowane okienka umieszczone u szczytu ścian; Tesla garbił się, łowiąc refleksy w ciemnej stali to lewem, to prawem okiem.


— Jeśli miałaby w tym tkwić choć cząstka prawdy


— mruczał pod nosem


— efekt powinien być do odtworzenia z każdem źródłem ćmiatła. Używają ćmieczek, bo są najtańsze, sproszkowany tungetyt węglowy w knocie. Ale chodzi o ćmiatło, o wpływ człowieka na ćmiatło: ono samo lub to, co towarzyszy zawsze jego wyzwoleniu.


— Zazezował wzdłuż cylindra.


— Zgodzi się pan Benedykt?


— Mhm, też mi się tak wydaje.


— Myślałem o tym w nocy i potem przy śniadaniu. Księżna przyparła do muru angielskiego inżyniera. A właśnie, gdzie pan się podziewał?


— Tylko dlaczego musi pan od razu przeprowadzać wszystkie eksperymenta na sobie? Tesla schował grzebień.


— Christine z panem rozmawiała.  Przygładziło się wąsa, się rozejrzało się po wnętrzu. Podłogę posypano trocinami, deski zostały niezbyt starannie zbite na nakładkę, ich spojeniami biegły krzywe linje smoły. Dwaj agienci ochrany urządzili się byli w kącie za stertami drewnianych i blaszanych skrzyń, mieli tam krzesła, sienniki, koce, lampę gazolinową. Jak jednak tutaj wytrzymają, gdy Ekspres wjedzie w Zimę?


— To nie ma sensu, doktorze, nikt nie musi się tu włamywać, żeby wysadzić wagon w powietrze. Albo i cały pociąg. Jakiej przepowiedni pan szukał? Czy dojedzie cały do Irkucka?


— Światło, te pojedyczne drobiny światła, nie eter, ale promienie, die Lichtquanten, może i fala, póki jesteśmy w Lecie, musi być coś w naturze światła, w naturze ćmiatła, na tym najniższym poziomie przenikającej wszystką akaszę prany, co splata się bezpośrednio ze świadomością człowieka


— czy przećmietlano także zwierzęta?


— że ona wpływa na jego bieg, na polaryzację, że człowiek patrzy, a może tylko że myśli, i


— i


— tak. Pomóż mi pan. Złapało się za drugi koniec zwierciadła.


— Ciężkie.


— Czysty tungetyt na srebrze.


— Musi być warte fortunę.


— Mhm, ma pan rację, o tym nie pomyślałem. Tesla opuścił krawędź lustra do płaskiej skrzyni, obłożył je pakułami i przycisnął pokrywę. Podało się mu kłódkę.


— O czym?


— Że mogliby chcieć jeszcze na tym zarobić.


— Ukraść cały wagon? Stiepan pokiwał głową.


— Mademoiselle Filipov starała się o ubezpieczenie, ale to wszystko i tak stanowi własność Jego Wysokości.


— Szacowaliście wartość?


— Sto tysięcy rubli. Więcej. Jak oszacować wartość maszyn doktora? Tesla zatrzasnął kłódkę.


— Dopóki ich nie przetestuję, nie wiadamo, czy w ogóle mają jakąś wartość.


— Ale samo to lustro



— Lustro! Przecież wcale nie będzie służyć jako lustro. Myśli pan, że co to jest?


— Ogarnął dramatycznym gestem pogrążone w półmroku wnętrze wagonu towarowego wraz z jego zawartością. Doktor Tesla bez wątpienia miał skłonność do scenicznej dramaturgji.


— To arsenał Lata. Postąpił ku pyramidzie pak blaszanych, każda oznaczona liczbą porządkową i firmowym emblematem Tesla Tungetitum Co.; pyramida przewyższała nawet wysokiego Serba, sięgała sufitu.


— Te trzy pływnice podłączymy do elektrycznej sieci Irkucka, powinniśmy dostać pływ rzędu czterdziestu megaciem, tu mam prawie kilometr izolowanego krzemem kabla na chłodzie wysokomiedziowym, a tam


— z tego złoży się chwytaki. A z tego


— klatkę cienia. Zobaczymy, jakie ciśnienie zdzierżą. Będzie przepuszczać przez lute pływ teslektryczny. Zajrzało się do otwartej skrzyni. Kabel z dosztukowaną iglicąlufą i nieporęcznym spustem ciągnął się stąd do beczułkowatej paki obok, w której powarkiwało niewidoczne urządzenie; identyczny kabel wybiegał z niej z drugiego otworu, zawracając w zbyt długich zwojach do tej samej skrzyni, gdzie w wiórach i szmatach spoczywały pękate słoje wypełnione węglem. Węglem?


— Nie jest to właśnie lutych żywioł?


— Nie spalisz ich, nie zmrozisz, nie rozbijesz. Tylko to, co daje im życie, może im życie odebrać. W Pradze nie było okazyj dla testów… Odradzano mi zresztą pracę koncepcyjną w Kraju Lutych. Dotknęło się krawędzi słoja. Szkło było zimne, lekko oszronione, wilgoć lepiła się do palców, szczypała skórę.


— Chce pan ich


— wydrenować? wyssać? Z czego? Z teslektryczności?


— Kiedy wyprawiamy się na pustynię, zabieramy z sobą zapasy wody, szukamy ochłody, budujemy osłony przed żarem, rozpościeramy cień. Kiedy idziemy w mrozy arktyczne, idziemy w futrach, w ubiorach ciepłych, wznosimy ciepłe schroniska. Przyszły lute


— co przynoszą ze sobą? w czym ich ratunek na obcej ziemi? Odebrać im to! Uniosło się wzrok. Doktor Tesla sprawdzał plomby na pudłach, wyprostowany, z lewą ręką za plecami, biały gors odbijał się na szarej blasze trójkątną plamą. W tym brudnym półmroku trudno było to orzec z pewnością, ale cienie na postaci doktora, pod załomami jego stroju, w zmarszczkach na twarzy


— czyż nie wylewały się znowu z koryt jak rzeki roztopowe? czy nie płynęły wartkiemi strumieniami mimo światła i półświatła? Jeszcze bardziej znaczące było zachowanie siwowłosego agienta ochrany. Skryty w milczeniu, bezruchu i ciemności, stał za Teslą, przesuwając się tylko, gdy Tesla od pudeł do pudeł się przesuwał; zawsze poza polem widzenia Serba, jednak zawsze blisko, jak matka obserwująca pierwsze kroki syna, jak pielęgniarz strzegący chorego


— było coś takiego w sylwetce Stiepana, w napięciu jego ramion.


— Zimę? Odebrać Zimę?


— Mróz i śnieg i lód


— no tak, to pierwsze rzuca się laikowi w oczy. Czego pan tam wypatruje?


— Panna Filipov pilnuje teraz doktora w przedziale, prawda? Musiał się doktor wymknąć tutaj na swoje śniadanie.


— Śniadanie?


— Pan się żywi tą siłą. Co znajduje się w słojach?


— Kryształy soli wypełnione tą czarną energją prany, tą ćmieczą. Głównie soli metali z grupy żelaza.


— Co?


— Próbuję różnych metod akumulowania teslektryczności, szukam najefektywniejszych; tu akurat mam ałun amonowożelazowy. Co ona panu naopowiadała?


— Że to jest silniejsze od pana. Tesla przysiadł na pojemniku opieczętowanym papierem z trupią czaszką.


— Jeśli nawet


— rzekł powoli


— jeśli do takiej decyzji doszedłem


— żeby się temu poddać


— skąd pewność, że była to decyzja zła? Się żachnęło się.


— Na miłość boską, sam mi pan opowiadał o zmaganiach z nałogiem hazardowym! I czy ja nie znam uścisku tych pęt niewidzialnych? Znam! Miejże pan wzgląd na rozum własny i mój! Tesla uniósł palec wskazujący.


— Bene, Benedetto, zważ i to: są nałogi dobre. Rzeczy, czynności, skojarzenia, którym zgodziliśmy się oddać w niewolę. Chociażby funkcje fizjologiczne, pardon my rudeness, gdyby życie pańskie na tym zawisło, nie potrafiłby się pan z własnej woli opróżnić w spodnie. Zważ pan na sposób, w jaki pan mówi, na sposób, w jaki pan myśli. I jeszcze na to: że różnimy się od zwierząt, od ludzi wychowanych między zwierzętami, iż pewnych rzeczy nie zrobimy, ręka będzie się sama cofać, nogi odmówią posłuszeństwa, usta się nie otworzą. Bo przecież każdą moją myślą i czynem demonstruję codziennie, żem jeno automatonem reagującym na zewnętrzne bodźce drażniące me zmysły; myślę i działam w odpowiedzi na nie. Niewiele pamiętam w całym moim życiu przypadków, gdy nie potrafiłem wskazać najpierwszej impresji, która sprowokowała ruch, myśl lub sen. Tem bardziej cenić należy każdy moment prawdziwej wolności umysłu, to święte szaleństwo rozumu! Lecz cywilizacja


— cywilizacja jest zbiorem dobrodziejnych nałogów. Że wstaje pan od stołu przy kobiecie


— zanim pan pomyślał, żeby wstać. Nie pan rządzi wstawaniem


— wstawanie rządzi panem.


— Wstaje się.


— Wstaje się. Tak. Dziecko w niebezpieczeństwie


— się rzuca się na pomoc dziecku. Mówi się prawdę, kiedy trzeba, kłamie się, kiedy trzeba. Jest się uprzejmym. Się myje się. Szanuje się starszych. Nie zabija się. Zamierza pan walczyć z temi nałogami? To jest możliwe, można się spod nich wyzwolić, znałem takich ludzi. Well?


— Lecz jaki nałóg rządzi naszem rozeznaniem, które nałogi są dobre, a które złe? Uśmiechnął się; miał bardzo szczery, sympatyczny uśmiech, trochę nieśmiały. Podszedł do otwartej skrzyni, przepiął ponownie końcówki kabla w otworach beczułkowatej paki, do wolnej końcówki dłuższego kabla dopra  wił zimnazowe imadło i włożyszy je w słój, zacisnął szczęki urządzenia na szarym krysztale. Iglicęlufę miał w drugiej dłoni, palce spoczywały na izolacji i na spuście. Spoglądał pogodnie. Przygryzło się paznokieć.


— Strzeli.


— Nie, przełączyłem, to swobodny spływ.


— Nie powinienem


— Złapało się za zimnazową iglicę. Nikola Tesla pociągnął spust. Popłynął pływ teslektryczny, ćmiecz zawrzała w ciele. …I puściło się zimny metal.


— …odjeżdża.


— Tak, już. Się chwiało się na nogach. Doktor Tesla szybko wypiął kable, zwinął je do skrzyni, opuścił wieko. Drzwi wagonu były odsunięte, stał w nich młodszy ochrannik. Mrugało się w południowem słońcu bijącem znad tiumeńskiego peronu. Prawadniki wołali podróżnych, sapała lokomotywa. Pod zimnazową wieżą zegarową kołysała się drewniana tablica z krzywo pociągniętemi czerwoną farbą literami.


Льда нет


Tesla zszedł na peron, machnął niecierpliwie. Zeskoczyło się


— i upadło się, ziemia falowała pod stopami, jasność niebieska oślepiała, syberyjskie powietrze rozsadzało płuca, wszystkie dźwięki dworca wwiercały się w uszy


— w uszy, w mózg, gniazdo brzęczących trzmieli pod czaszką wybuchło. Tesla pomógł podnieść się. Otrzepało się spodnie.


— Co się stało? Doktorze?


— Też nigdy nie pamiętam.


— Pan mnie zmusił



— Zmusiłem?


— Zahypnotyzował



— Opowie mi pan potem o tym ze szczegółami, koniecznie. Doktor maszerował długim, energicznym krokiem ku wagonom pierwszej klasy. Podbiegło się


— a biegło się lekko, dobre duchy unosiły ciężar ciała nad ziemią. Jeszcze horyzont i błękit nieba i chmury na niebie śnieżnobiałe i budynek stacji i wąż Ekspresu Transsyberyjskiego i ludzie rojący się na peronie, jeszcze to wszystko nie bardzo się składało w harmonijną całość, może od oślepienia (mrugać, mrugać, mrugać!), może na skutek wstrząsu przy upadku


— ale biegło się jak we śnie: miękko, opadając na ziemię, gdy chce się opaść, bo gdyby kaprys taki, to uleciałoby się wprost pod obłoki. A chociaż obraz powoli sklejał się w sensowną mozaikę


— pozostawała świadomość, że to jest mozaika, że można było ją skomponować inaczej. Chmury na torach,   dworzec na niebie, niebo pod stopami, domy wydmuchiwane z komina parowozu, zimnazowy widnokrąg i żylaste szyny


— mogło być i tak, akurat nie jest, ale mogło, pamiętaj o tym.


— A właściwie o co chodziło? Zrównało się krok z Teslą.


— Słucham?


— Wpadł pan i zaraz chciał uciekać.


— Nie mogłem przy Stiepanie. W nocy odwiedził mnie pan Fogiel. Czy doktor ma na nich jakiś wpływ? To go zdenerwowało wyraźnie. Wspiął się po schodkach do Luksu i, zawahawszy się, stanął odwrócony tyłem, oparty łokciem o otwarte okno wychodzące na miasto. Po raz pierwszy uciekał wzrokiem, krył twarz. Co niekoniecznie zwiastuje kłamstwo; może zwiastować równie krępującą prawdę.


— Nie zamierzam mieć z tym nic wspólnego! Najchętniej trzymaliby mnie cały czas w złotej klatce!


— Przecież musiało pana dojść o mojej przygodzie jekaterynburskiej. Pan Fogiel mówił, że to przez te dworskie wojny ottiepielników z liedniakami. I odniosłem wrażenie, że bynajmniej nie względy gospodarcze są tu najważniejsze. Pan mnie słucha, doktorze! To nie jest scjencja czysta i wolna


— to sprawy życia i śmierci. Miał pan doktor do czynienia z marcynowcami? Do reszty wyprowadziło go to z równowagi. Oderwawszy się od okna, z zaciśniętemi wargami i ramionami ściśle ułożonemi wzdłuż tułowia, ukłonił się sztywno.


— Wybaczy pan


— i oddalił korytarzem, wysoka, chuda sylwetka, biały garnitur, tęcza ćmiatła wokół bieli. Tu wspomnienie obrazu nałożyło się na obraz i myśl samowładna obróciła głowę ku szybie


— ale słońce prześwietlało szybę


— ku polerowanym stalunkom wagonu


— ale słońce odbijało się od stali; pośpieszyło się więc do przedziału. Zaciągnąwszy szczelnie zasłony, zajrzało się w lustro. A w lustrze


— blady cień zebrany za plecami i wokół twarzy pełgał i tańczył jak płomień na reflektorze lampy naftowej; cień oraz wątłe smugi świecienia, poblask migotliwy na granicy percepcji. Stało się i patrzyło. Minuta, druga, dłużej, w bezruchu, a one pląsały, one przesuwały się w zwierciadle i deformowały w tle


— aż pociąg szarpnął, się uderzyło się czołem w ramę złoconą, i czar prysł. Oto jest hypnoza; oto jest przymus. Podskoczyło się w miejscu trzy razy, ugryzło się w nasadę kciuka, się zaśmiało się pusto i polizało się zimną taflę lustra, siurpl, siurpl, siurpl, długie pociągnięcia języka po szkle. Następnie usiadło się przy sekretarzyku, podparło się głowę rękoma, coby nie runęła z głuchym łomotem na blat. Co robić? Co robić? Natychmiast powróciła stara pokusa: zamknąć się w atdielienju, nie wychodzić, żadnych kontaktów z innymi pasażerami, żadnych rozmów z panną Muklanowiczówną, a już broń Bóg z doktorem Teslą czy Ünalem Fessarem. Może pan Fogiel przesadzał, myślał nastraszyć lekkoducha, żeby   im w paradę więcej nie wchodził. (Nastraszył). Piełkę najpewniej sami marcynowcy capnęli z Transsibu, przecie im brata na miazgę roztłukł. Więc


— nie wychodzić. Nie kusić losu. Załatwi się sprawę z Ministerjum Zimy w Irkucku, drugi tysiąc do kieszeni i nazad. Sekciarze i liedniaki odczepią się, jak zobaczą, że syn ma tyle do ojca, co człowiek do małpy. Byle nie prowokować. Żadnych więcej awantur. Żadnych publicznych aluzyj. Głowa w piasek. Tak. Bo jak już się wyjdzie między ludzi, jak się wpadnie między wstyd a wstyd, to nie ma ratunku: czyny są silniejsze od ich podmiotu, słowa silniejsze od wypowiadającego, teraźniejszość od przeszłości


— nie ma się władzy nad każdą sekundową reakcją, każdym ruchem ręki i grymasem twarzy, uśmiechem przeklętym. S i ę  b o i  s i ę. Zwycięża kłamstwo chwili. I łapie się za teslektrodę, i pali się w ćmieczy. Bo czy nie zamierzało się wyperswadować doktorowi nałóg abnaturalny? czy nie obiecało się szczerze mademoiselle Filipov w intencji rycerskiej? Ale przyszła chwila i działo się


— tak, mówiło się


— tak, robiło się


— tak. Żeby to przynajmniej były jakieś decyzje wielkiej wagi moralnej! Żeby ogień i bitwa i sztorm i krew niewinnych i bodaj Lord Jim czy inny szlachetny metal ludzki z kart Conrada, co nie gnie się, nie gnie, aż pęka


— z wielkim hukiem i echem idącem po bliźnich. Ale nie. Ale na odwrót. Mały wstyd, wstydzik, wstydziątko, jedno, drugie, dziesiąte, setne, tak drobne, że niedostrzegalne gołem okiem, bakterje duszy, przed któremi nie ma obrony


— chyba że właśnie kwarantanna ścisła. Oby tylko ta przygoda z teslektryką nie ciągnęła za sobą chorobliwych konsekwencyj, głupiemu szczęście sprzyja, ale na razie nie można się w tym pociągu obrócić, żeby nie wpaść we wnyki nowe. Uspokoiło się oddech. Należy rozważyć rzecz na zimno i bez uprzedzeń. Po pierwsze, od tego się nie umiera. (Tesla nie umarł. Jeszcze). Po wtóre, to mija, w każdym razie słabnie, uchodzi z czasem. Po trzecie


— po trzecie, właściwie co się dzieje…? Uniosło się dłoń przed oczy. Nie drżała. Chuchnęło się w garść. Nie pojawił się żaden ciemny osad. Uchyliło się zasłonki i spojrzało się przez interferograf. Bez zmian, światło nadal interferuje ze światłem. Rzeczywiście, się czuje się nadnormalnie rześkim, ale też nie jest to nic niezwykłego, czasami wystarczy kieliszek wódki dobrej. Tesla dopytywał się był o wpływ na władze rozumu. Pamięć


— czym jest pamięć ujmowana właśnie jako fenomen umysłowy: magazynem pracy duchowej czy prostem odbiciem stanów mózgu? Wyglądało się na migające za oknem ostatnie zabudowania Tiumenia. Jeśli ma się rację i nie istnieje jedna przeszłość, nie może również istnieć jedna pamięć przeszłości: pamięta się wiele wersyj wzajem sobie przeczących, a umysł usiłuje je jakoś pogodzić, i stąd rozmyte wspomnienia, fałszywe memorje, białe plamy, gdzie pamięci się na siebie nałożyły, zamazały, zniwelowały. Lecz człowiek oćmieczony, wdrożony w logikę lutych,   taktak, nienie, pod arystotelesowskim nożem prawdy


— czy on nie powinien pamiętać przeszłości jasno i wyraźnie, bez żadnych wątpliwości?            A może Tesla zwyczajnie usprawiedliwiał w ten sposób swój nałóg? Spojrzało się na szpargały na sekretarzyku. Gdzieś między nimi znajdował się zaszyfrowany list piłsudczyków. Znalazło się ołówek i, bez namysłu, na marginesie broszury Transsibu, odtworzyło się z pamięci cały list, jedenaście wierszy po dwadzieścia liter, i jeszcze dwie, szeregi bezsensownych kombinacyj znaków, których nawet matematyk nie zapamięta łatwo. Następnie wyjęło się właściwy list. Się zaśmiało się szyderczo. W rzeczy samej: bez namysłu, bez wątpliwości, jasno i wyraźnie! Tylko że zupełnie co innego niż w szyfrze. Odrzuciło się precz zgniły owoc pamięci. A czy jest w ogóle sens łamać sobie nad tym listem głowę? Mogli się z góry umówić, że dana litera albo sekwencja liter oznacza konkretne słowo, zdanie


— nie idzie ich nijak odgadnąć. Mhm, tylko czy odbiorca takiego listu będzie nosił z sobą książkę kodów, latami, na zesłaniu, w dziczy i w mrozach Sybiru, na wyrębie tajgi i w kopalniach, w rotach wędrownych, pod okiem strażników i między szpiclami ministerjalnemi


— niemożliwe, nie tak się umówili. A zatem jest to szyfr oparty wyłącznie na tym, co zaległo w pamięci adresata listu. Nie mogą mieć nawet pewności, czy odbiorca znajdzie akurat papier i ołówek; może pozostanie mu jeno badylem na śniegu bazgrać. Więc żadnych książek. Metoda, którą zapamiętał na lata, wystarczająco bezpieczna i wystarczająco prosta. Jeśli klucz, to łatwy do zachowania w głowie.             Czy coś podobnego w ogóle istnieje? Obgryzało się w zamyśleniu paznokieć. Jaką metodę by się wybrało, będąc w identycznej sytuacji? Przesunięcie liter w alfabecie. O z góry ustaloną liczbę miejsc. Jeśli o jedno, to B zamiast A, C zamiast B, D zamiast C, i tak dalej. Jeśli o


— mhm, ile jest warjantów takiego szyfru? Tyle, ile liter w alfabecie. Nie ma w liście polskich znaków, więc trzymają się notacji łacińskiej. Wystarczy teraz próbować z pierwszym wierszem: jeśli nie wyłoni się sens już na początku tekstu, nie ma po co męczyć się z resztą. Wzięło się czystą kartkę, zapisało się łaciński alfabet, od A do Z, numerując litery od  do . No dobra, przesuwamy o jeden. YSPAPKMCFYXBCUYWFGJT. O dwa. ZTQBQLNDGZYCDVZXGHKU. O trzy… Sprawdziwszy bezskutecznie wszystkie możliwe przesunięcia, zapatrzyło się w bieriozowe zagajniki przepływające za oknem na tle zielonych pól. Krajobraz podobny do krajobrazu, przez te równiny podróżuje się jak okrętem przez ocean, fala nie do odróżnienia od fali, trzeba wierzyć gwiazdom i zegarom, że inną wodę tnie kadłub, niż ciął wczoraj. Ręka zmięła ostatnią zapisa  ną kartkę, cisnęła w kąt. To istotnie byłby zbyt prosty system, skoro dwadzieścia pięć prób wystarcza dla jego złamania. Jak można go skomplikować, nie komplikując samego sposobu deszyfracji ponad możliwości starego zesłańca? Spojrzało się na zapisany na poprzedniej kartce alfabet, liczby nad literami. Coś łatwego do zapamiętania


— klucz


— słowo, zdanie. JESZCZEPOLSKA. PRECZZCAREM. FILIPGIEROSLAWSKI. EULAGJA. POLACYNIEGESIISWOJSZYFRMAJA. ABRAKADABRA. Rzecz w tym, by przesuwać litery nie zawsze o taką samą odległość w alfabecie, lecz


— każdą literę według numeru odpowiedniej litery klucza. Jeśli kluczem byłaby JESZCZEPOLSKA, pierwszą literę listu zaszyfrowałoby się, przesuwając o  miejsc (J), drugą


— o  (E), trzecią


— o  (S), i tak dalej, a potem od początku klucza. Jak złamać taki szyfr? Liczba kombinacyj do sprawdzenia to  razy  razy  razy  razy … jak długi jest klucz. Porzućcie wszelką nadzieję, ignoranci. Nawet gdyby podróżowało się dookoła świata, nie starczyłoby czasu. Ścisnęło się nos u nasady. Palce, które dotykały były słoja z naćmieczoną solą, odciskały teraz na skórze między oczyma to samo wrażenie: wilgoć, zimno, drobne igiełki wbijające się w ciało, płytki, piekący ból. Wcale przyjemny


— jak lodowy okład na rozpalonem czole. Wytarło się dłoń w chusteczkę. Pojawiło się delikatne uczucie swędzenia. Uchyliwszy okno, zapaliło się papierosa. Papiery na blacie podniosły szelest i zerwały się do lotu. Zebrało się je w jeden plik i przycisnęło kałamarzem. Ekspres mknął nad korytem jakiejś wyschniętej rzeki; może był to wyjątkowo długi wąwóz, płytka rozpadlina. Blizna, znak szczególny na gładkiem poza tym licu Azji. Wiatr, to znaczy powietrze wpychane do wnętrza przez pęd pociągu


— było zaskakująco ciepłe, suche. Opuściło się papierosa. Czy to już zapach stepów? TuktuktukTUK, tuktuktukTUK. Rozpadlina się skończyła; z powrotem anonimowe odmęty oceanu traw. Może coś na niebie, profil góry, ptak, burza z piorunami


— nie, nic, tylko te megalityczne obłoki jak wapienne grobowce archaniołów. Słońce raziło oczy, wzrok spływał ku cieniowi, a w cieniu odznaczał się jasny prostokąt papieru. List piłsudczyków pozostał na wierzchu. Strzepnęło się popiół za okno. TuktuktukTUK, jeszcze dzień, dwa, i nawet serce zacznie bić do rytmu kół pociągowych. Ta regularność doprowadzić może do obłędu, szaleństwo to właśnie nałóg przesadnej regularności, głód przesadnej regularności. Spojrzało się raz jeszcze. CAR. CAR. Car! OREE. REE. ORE. Się pochyliło się nad sekretarzykiem. Co to oznacza? Czy oznacza cokolwiek? Pewne sekwencje liter się powtarzają. Podniosło się z dywanu ołówek, zakreśliło się identyczne odcinki. Było  powtórzeń. ABT i  liter dalej ABT. ORE,  dalej


— OREE,  dalej


— REE. JCAR,


— JCAR. YRG,


— YRG. Wszystkie oddalone o parzy  stą liczbę znaków. Wszystkie oddalone o liczbę podzielną przez . Przez


— już nie. Co to oznacza? Czy oznacza cokolwiek? Się zaciągnęło się dymem. Czy to może być przypadek? Może. Ale niezwykle mało prawdopodobny. Stawiajmy na to, co pospolite i przeciętne. Klucz jest słowem czteroliterowem. List zaszyfrowano według czterech przesunięć. Litery nr , , ,  i tak dalej


— przesunięte o pierwszą literę klucza; litery nr , , ,


— o drugą literę klucza; nr , , ,


— o trzecią; nr , , ,


— o czwartą. Tylko że sam klucz nadal pozostaje zagadką. Usiadło się na posłaniu. Przynajmniej zna się liczbę kombinacyj do sprawdzenia:  . Gdyby na każdą próbę poświęcić kwadrans… Zachichotało się pod wąsem. Szaleństwo. Wiadomość składa się z  liter. Po  liter przesuniętych według reguły pierwszej i drugiej, po


— według trzeciej i czwartej. Zdusiło się niedopałek.  liter wyciąganych z tekstu co czwarta. Sieczka losowa. W tym już żadnej regularności się nie znajdzie. Spojrzało się na stronę maszynopisu pracy Alfreda. Przecież to nieprawda: istnieją regularności, gołem okiem widać, że w tekście pisanym w języku polskim litery w rodzaju A, E, I występują znacznie liczniej od J czy G, nie mówiąc o X i Q. A dla statystyki nie ma znaczenia, czy bierzesz wszystkie po koleji, czy co czwartą. I tak zaczęło się rachować częstość występowania liter. Najpierw porachowało się, ile razy każda została użyta na pierwszych dziesięciu stronach artykułu Alfreda Tajtelbauma o Łukasiewiczowej Zasadzie sprzeczności u Arystotelesa, zaokrąglając je do alfabetu łacińskiego. Prowadziły I, A, K, R, z G i H na szarym końcu. Potem porachowało się częstość występowania liter w każdej z ćwiartek listu. I jęło się podstawiać: najczęstsze pod najczęstsze, najrzadsze pod najrzadsze. Tu już w grę wchodziło góra  kombinacyj. Niektóre wykluczał charakter języka, Polak nie wymówi RGRH ani WCFZ; niektóre były w polskim aż nadto oczywiste. Wyłaniały się pierwsze sensowne połączenia. NIE. CIE. PIE. WIE. NIA. TAK. TAK. Zapaliło się kolejnego papierosa. Zbyt wiele sensu, by okazał się przypadkiem. Pierwsza litera klucza: B. Druga litera klucza: J. Trzecia litera klucza: A. Czwarta litera klucza: H. To znowu był bełkot. Ale odszyfrowany podług niego list


— on zawierał konkretną treść.



WIOSNALUDOWTAKXODWIL


ZDODNIEPRUXPETERSBUR


GMOSKWAKIJOWKRYMNIEX


JAPONIATAKXPARTYAROZ


 KAZUJECZASKOMPENSACY


 ITAKROSYAPODLODEMXWS


ZYSTKIESRODKITAKXUWA


GAMLODZIIOCIEPIELNIK


IPRZECIWZIMIEXBRONLU


TEXNIEWIERZSTAREMUXK


URYERPRZYBEDZIEXZYJE


SZ




Wykaligrafowało się list na czystej kartce. Oczy przebiegały tekst raz po razie, konotując całe słowa i zdania, znało się go już na pamięć; rosła konfuzja. Pisali do ojca po latach sybiru pepeesowcy z Królestwa — ŻYJESZ — pisali starzy rewolucjoniści do chowańca mroźników — BROŃ LUTE — pisali w tonie komendy — PARTYA ROZKAZUJE — jakby w ojca mocy leżało sprawić to wszystko — ROSYA POD LODEM — ODWILŻ DO DNIEPRU — pisali mu szyfrem, żeby syn, broń Boże, nie poznał ich planów — WSZYSTKIE ŚRODKI — a cóż to, na miłość Pana, ma znaczyć?!


Paznokieć był obgryziony; się zabrało się za naskórek kciuka. Co mówił ten jednouchy socjalista? Że nie mieli kontaktu z ojcem? I to jest pierwsza od nich wiadomość dlań po pięciu latach? Suchotnik łgał, to jasne. Wcale nie dowiedzieli się o ojcu przez ludzi z Miodowej. Najpewniej oni sami go do lutych posłali. Chcą wykorzystać Lód do podniesienia rewolucji, dla trjumfu socjalizmu czy zmartwychwstania ojczyzny, która tam frakcja akurat


— Trzasnęły drzwi, przeciąg poderwał wszystkie papiery w przedziale, skoczyło się zamknąć okno.


— Panie Benedykcie!


— No i co wyprawiasz!


— Panie Benedykcie, mam go!


— Depczesz mi paszport. Jelena nie słuchała. Złapała za rękaw, pociągnęła, mało szew w marynarce nie poszedł.


— Co za granda! To już żandarmi uprzejmiej sobie poczynają!


— Się wyprostowało się z urazą. Uśmiechała się radośnie, blade różyczki wykwitły na zazwyczaj kredowobiałych licach; trzy, cztery czarne loki wymknęły się z koka, ach, toż jak na pannę Muklanowiczównę


— nieschludność niesłychana.


— Tak? Zniżyła głos do szeptu, przysuwając się bliżej jeszcze.


— Filimon Romanowicz Ziejcow.


— Ten komunista?


— Aha. Przygładziło się wąsa, spojrzało się na nią z ukosa, bardzo była z siebie dumna.


— Dlaczego Ziejcow?


— A więc tak. Wzięłam pieniądze od cioci, poszłam kupić prawadników i stewardów. I



— Co z Piełką?


— Nic z Piełką!


— prychnęła.


— Niech się pan Benedykt obudzi! Czy Fogiel nie mówił, że liedniaki włożyli swojego człowieka w ostatniej chwili? Nie mogli wiedzieć, dopóki doktor Tesla nie zdecydował, to znaczy


— ta panna Filipov zdecydowała, na fałszywe nazwisko zresztą. Prawda? Czy pan Benedykt ma pojęcie, jakie kolejki i zapisy są na bilety Transsibu? Miesiącami trzeba czekać!


— Znowu capnęła za połę marynarki; odstąpiło się pod ścianę, ale Jelena tym razem nie puściła.


— Jeszcze zdąży pan na spóźniony obiad, Ziejcow zawsze przychodzi na koniec, je sam, przysiądzie się pan


— on musi się zdradzić!


— Ale



— Zdradzi się! Prawadniki mi opowiedzieli: odkupił bilet tuż przed odjazdem z Sankt Peterburga, od jakiegoś kupca futrzanego, za półtora tysiąca rubli. Półtora tysiąca! Burżujkomunista! Ha! To on! Sięgnęła za siebie, nacisnęła klamkę. Rozejrzało się bezradnie po przedziale. Dywan, sekretarzyk, posłanie, wszędzie leżały papiery, dziesiątki kartek zapisanych kombinacjami liter próbowanemi w trakcie kryptoanalizy, na pierwszy rzut oka


— notatki szaleńca, nic innego. BJAH. I to miał zapamiętać na lata sybiru? Jakże dziwną maszyną jest ludzki umysł: w im ściślejszy porządek wprzęgnie świat dookolny, z tem większą furją natrze na ostatnie w nim gniazda nieładu. BJAH! Być to nie może, klucz m u s i  coś znaczyć. Jelena mówiła swoje, perswadując i prosząc, i targając za rękę, jak uprzykrzona młodsza siostra


— tymczasem ta ostatnia zagadka nie pozwalała się wyrwać z myśli, gwóźdź w czaszce, rana w głowie, dręczy, boli, nie daje spokoju, trzeba podrapać.


— Pan znowu mnie nie słucha! BJAH. A jeśli litery naprawdę nie mają żadnego znaczenia? Jeśli to jest jeszcze prostsze? Przesunięcia alfabetu o jeden, o dziewięć… . . Wszystko zapomną


— ale nie zapomną roku swego zesłania.


— Siedemnaście lat.


— Co? Zerknęło się ponad ramieniem Jeleny, mężczyzna w lustrze miał bardzo dziwną minę. Siedemnaście lat. Twarz ojca, gdy szedł na Sybir


— zapamiętana


— niezapamiętana


— o ile był wówczas starszy, kilka lat zaledwie; prawie rówieśnik przecież! Nie ma fotografij, nie ma obrazów, jeno rysopis policyjny i wspomnienie prawdziwefałszywe. Najpewniejszy i w istocie jedyny sposób to lustro: tylko tak, tylko na tyle istnieje ojciec w teraźniejszości, tylko w tej postaci. Jelena, zmarszczywszy brwi, obejrzała się przez ramię. Czy ona widzi, co dzieje się wokół z cieniem? Czy dostrzega kształt tej ażurowej poćmiaty?          Zapięło się kamizelkę pikową.


— Ziejcow. Jego powody mogły być zupełnie inne



— Ale! Wypytałam ich dobrze: wszyscy mieli bilety z dawna wykupione, tylko Ziejcow nie, tylko na niego przepisali w ostatniej chwili. Więc albo to on


— albo nikt. Chyba że liedniaki słuchają się jakichś jasnowidzów. Postąpiło się za próg. Panna Muklanowiczówna dygnęła przed Mrs. WhiteGessling. Zgorszona Angielka odwróciła głowę. Jelena syknęła ponaglająco.


— Nie będę pana ciągnąć za krawat, panie Benedykcie, jeśli na to pan liczy.


— Miałaś się położyć, znowu zasłabniesz.


— Zasłabnę? O czym pan mówi? I kiedyż to dopuściłam pana do podobnej poufałości w mowie? Panie Benedykcie! Z kluczem w dłoni spojrzało się jeszcze na zabałaganiony przedział. Na wierzchu papierów rozrzuconych po posłaniu leżała broszura reklamowa Transsibu, otworzona na stronie zabazgranej błędnie zapamiętanym szyfrem. Obróciło się klucz w zamku, zielony cień zalał okna, gdy Ekspres wpadł na chwilę między drzewa; zakręciło się w głowie i myśl nagła jak ów cień przesłoniła świadomość: A gdyby dało się odszyfrować także ten list?






O niektórych sposobach komunikacji Boga z człowiekiem


 Nad drugą wódką Filimon Romanowicz wyjął fotografję matki.


— A to wiedzieć pan musi, że żadne zdjęcie ni malunek nie odda jej urody, piękna była matka moja, że, jak opowiadał nieraz, trzeźwy i pijany, a ja daję mu wiarę, tem bardziej gdy gorzałka już go rozbierze


— że ledwo wzrok jego na niej spoczął, powiedział sobie fater mój: ta dzieci na świat mi wyda, z tej krasawicy wezmą co dobre, czego nie wezmą ode mnie. Tak mówi i, Bóg na niebie, słusznie mówi, bo i to wiedzieć pan musi, kak wam pa otcziestwu, a, Filipowicz, jeszcze jedną polejcie, dziękuję, to wiedzieć musicie, Wieniedikt Filipowicz, że ojciec mój, Roman Romanowicz, jest człowiek może i dobrego serca, ale złych namiętności. Języki zawistne, których nie brak w żadnym powiecie, osobliwie w ziemstwach takich, gdzie wszyscy urodzeni znają się z pradziadów i każdy grzech, każda przypadłość, jako i każda cnota, wielekroć zdążyły przepłynąć między nimi w krwi wymienionej z pokolenia na pokolenie, wszyscyśmy tam spokrewnieni, języki zawistne, powiadam, obmówiły go lubieżnikiem i bezwstydnikiem. Przykroć to, gdy syn o ojcu takie rzeczy słyszy; usłyszy od obcego, zaprzeczy, bronić będzie ojcowego honoru, ale usłyszy od krewnych, od familjantów, przyjaciół


— co dzieje się z synem? Dopiero ze łzami w oczach pocznie wyklinać i potępiać bezeceństwo ojca! Syn! On pierw  szy oskarżyciel, on stróż prawości! Niech pan zrzuci ten grymas. Było tak i ze mną. …Miał mój ojciec, jak się przekonałem, nie jedną rodzinę i nie jeden dom, lecz domów najmniej trzy, a w rodzinnych więzach i rachuby jasnej podać nie idzie, tak nawikłaną siecią liaisons du coeur się oplótł. Myśmy mieszkali w majątku; w miasteczku zaś utrzymywał dwa domy, gdzie żyły Sofija i Jelizawieta, każda z dzieckiem swoim, a z Sofiją jeszcze jej przyrodnia siostra młodsza, którą też, widzę, że już pan zgadujesz, też ojciec między swe kochanice liczył. Ot i rozpustnik, ot i grzesznik obmierzły, na przyzwoitość ludzką nie zważający! Gdym, dorastając, musiał setny i tysięczny raz wysłuchiwać opowieści o jego wszeteczeństwach, a ludzie lubują się w roztrząsaniu każdego szczególiku grzechów cudzych, bo inaczej niż rany ciała, rany duszy większą przyjemność dają drapane, palcami macane i jątrzone


— gdy nie twoje; a też i zmysłowość w tym jest jakaś właściwa przyjemnościom stołu, nadal o grzechach mówię, smakujemy je, wąchamy bukiet, ważymy, czy ciężkie dosyć, czy skruszałe dobrze, czy gęste jak trzeba, a te odleżałe latami, pokoleniami


— tem szlachetniejsze, a te niepospolite, wyjątkowe


— tem smaczniejsze, i uczty też odbywają się nierzadko na podobieństwo rzymskich owych: w rozleniwieniu, półleżąc, już syci, a niesyci, na granicy snu, z przymkniętemi oczyma i uśmieszkiem słodkiej satysfakcji, słuchamy chciwie o upadku innych ludzi, więc przedstaw pan sobie, com ja przeżywał zmuszony tego wysłuchiwać, biesiadom takim świadczyć


— jakby z mojego boku grzechy te wyjadano


— prometeuszowe męki. Wytrzymać nie mogłem; nie wytrzymałem. …Może inaczej by się wszystko potoczyło, gdyby matka moja żyła jeszcze. Zmarła w połogu, oddając nas pod opiekę niani i guwernera, nie, żeby ojciec się nami nie zajmował, wręcz przeciwnie; zmarła, rodząc drugiego syna, Fiodora, on pozostał w domu. Stary guwerner, który był jeszcze jej wychowawcą, przywiozła go matka z sobą z Jarosławlia, on więc, na czas nieobecności ojca, gdy ten wyjeżdżał w interesach


— a często były to miesiące całe i nie mógł się wtedy człowiek nie zadręczać, gdzież ojciec spędza dni i noce, czy nie z inną swoją rodziną właśnie, inną żoną, żyjącą, piękniejszą, innymi synami, lepszymi, których prawdziwie umiłował


— na ten czas guwerner zarządzał prawie całym majątkiem i wtedy, ażeby zabić te myśli, żeby zająć głowę i serce, zacząłem mu towarzyszyć w obowiązkach właściciela ziemskiego i po trosze przejmować je nawet. Otwarły mi się oczy na dolę ludu rosyjskiego. A jak teraz się pan zaśmieje… no i dobrze. …Łatwo budzi się w głowach młodych święte oburzenie i gniew wobec niesprawiedliwości. Lud nasz tak zwyczajny jest nieszczęściom i cierpieniom wszelakim, że nawet nie widzi i nie rozumie rozmiarów niekoniecznej krzywdy, jakiej doświadcza, ród za rodem, wioska i wioska, gubernia i gubernia; nawet te jęki, te lamenty bab u stóp popa i łzy pod ikonami, jak się tak patrzy z boku


— to przecie też rytuał, też obyczaj ich uświęcony tradycją tysiącletnią.   Bo właśnie trzeba dopiero, by kto z boku spojrzał. On widzi nieprawość, on potrafi nazwać krzywdę, niepokrzywdzony, w nim żal i gniew, mówię, gniew wobec niesprawiedliwości powstaje. Zna Wieniedikt Filipowicz los Ijoba. I ten targ Pana przeciwko Ijobowi, i Ijoba w duchu targi hardej pokory. „I niewinnego, i niezbożnego on zniszcza! Ziemia dana jest w ręce niezbożnika, oblicze sędziów jej zakrywa, a jeśli nie on jest, któż tedy jest?” A Ijob zatrzymał przynajmniej pamięć czasów szczęśliwości, znał więc miarę swego upadku i liczył dni krzywdy wobec dni prawa


— ale chłop rosyjski niżej jeszcze od Ijoba leży, i bardziej w tym podobny jest zwierzęciu dzikiemu, bardziej bydlętom bezmyślnym aniżeli rozumnemu człowiekowi, bo żadna w nim nadzieja odmiany losu się nie zapali, żadna trwała chęć zmiany swej doli, jak i szkapy pociągowej nigdyś pan nie widział zaprzęgającej do dyszla woźnicę i sadzającej się na koźle. I nie dziw się pan mojej na lud tu goryczy


— ileż ja wówczas dni i wieczorów poświęciłem, korzystając z pobłażliwości starego guwernera, na starania ku polepszeniu ich życia, stawając przeciwko zarządcom i innym ziemianinom, a na koniec kto obracał to wszystko wniwecz, kto obśmieszał moje wysiłki? Oni sami! Lud cierpiący! I wracałem z ich chałup nędznych, od ich dzieciąt wychorzałych i bab wyniszczonych, z izb ciemnychzimnych, gdzie jeśli świeczka, to bodaj tylko łampadka przed ikoną świętą, do ciepłego domu, pod pierzyny puchowe, do stołu sutego, pod oko służby


— i dopiero gniew niesprawiedliwości mnie chwytał, i szarpał, i w drżączkę taką wprawiał, jaką widział pan może u ludzi apopleksyją rażonych, u nich. Tak się odzywa w człowieku głos Bożej prawości; a że we mnie, jak panu mówiłem, rozbudził się on był na dobre i złe wobec ojca rodzonego, tem bardziej nijak nie mogłem go już teraz zagłuszyć. …Oto jest krzywda! Oto jest męka, którą tylko Rosjanin pojąć może! Nie cierpienie Ijobowe, nie cierpienie niezasłużonego upadku


— ale na odwrót, AntyIjob: cierpienie niezasłużonego wywyższenia! Gaspadin Jerosławski! Czy pan, czy pan, czy


— a polej, bratku!


— pan tego myślą nie ujmiesz, widzę, pan na warjata patrzysz. A przecie ból to nieporównany: Ijob każdy zawsze jest w swej krzywdzie szlachetny i uświęcony, bo cóż większą zasługę wobec nieba daje niż pokorne znoszenie nieszczęść niezawinionych, cóż z życia doczesnego z większą pewnością w życie wieczne przeprowadzi?


— podczas gdy PrzeciwIjob potępion jest w swej męce i nie masz dla niego zbawienia: co luksus, co szczęście, co trjumf i satysfakcja nad bliźnim, to większy ból sumienia i głębiej rana w duszę krwawiąca. Wytrzymać tego nie mogłem, nikt mnie tam przecie na scenie męki nie więził, miałem trochę pieniędzy oszczędzonych z darowizn ojcowych, pociąg do Sankt Peterburga chodził co sobota… Nie wytrzymałem. Nie wiedziałem, co w Peterburgu załagodzić mogłoby tę udrękę, przecież nie pomyliłem się


— bólu nie można dzielić z drugą osobą, ale czyż ulgi nie przynosi nam sama świadomość, iż nie jesteśmy w nim samotni? W mieście spotkałem podobnych sobie, o podobnych doświadczeniach   i przekonaniach, poznałem imiona wrogów, przeczytałem recepty Ławrowa, Lavelaye’a, Pisariewa i Marksa samego, i sposoby zaradzenia niesprawiedliwości… Przystałem do marksistów narodnickich, a potem do Peeseru. …Ziemia jest dana w ręce niezbożnika! A imię jego car, a imię jego bogacz i burżuj i ciemna reakcja! Oblicze sędziów zakryte przed prostym człowiekiem; ani przemocą dobijesz się do sprawiedliwości za życia swego, na świecie tym, pod słońcem Złego. Nic nie wskórasz przeciwko jednej i drugiej krzywdzie ludzkiej, gdy wszystkie jenerały i czynowniki za nią stoją


— zniszczyć trzeba wpierw ten świat, który w złym utwierdza, i stworzyć inny, co ku wszechdobru skłaniać będzie. Jeśli była pewność między nami, to właśnie taka. Ci, co zaczynali od dołu, od jednego człowieka i jednego cierpienia, padali jak Syzyf; poddawali się lub na koniec i tak do nas przychodzili. Minimalizm okazywał się niepraktycznym


— jedynie maksymalizm realnym. Była w tym jakaś jasność, jakaś wzniosłość właściwa projektom eschatologicznym: cel na granicy cudu, przeobrażenie tak totalne, że podobne tylko zstąpieniu Królestwa Bożego


— konieczna niemożliwość. Żeby pan potrafił sobie przedstawić ów stan ducha… Czasami o świcie zimowym, gdy słońce spływa po śniegach i lodach miasta i mgła biała unosi się nad cichemi ulicami, otworzysz na rozcież okno po nocy nieprzespanej, wyjrzysz na jutrzenkę przeczystą, w pierś weźmiesz szorstkie, trzeszczące powietrze


— zakręci ci się w głowie, ale zarazem właśnie uniesienie poczujesz i lekkość przedziwną, jakbyś został przez ten blask rześki prześwietlony, w ciele i w duszy, prześwietlony, oczyszczony i uanielony, że każda myśl, która zabłyśnie ci w głowie, będzie nieuchronnie prawdziwa, święcie słuszna


— a myślisz TAK. …Dobre więc były nasze zamachy, słuszne bomby w dygnitarzów ciskane, błogosławiony terror. Byłem na strajkach Pierwszej Rewolucji, opisywałem historję Rady Delegatów Robotniczych. Bardzośmy przeżyli to niepowodzenie. Bajewaja Arganizacyja ostatecznie skompromitowała się w Roku Lutych


— jednak nie to było powodem mego rozczarowania. Nasza grupa od dawna skłaniała się ku bolszewikom. Byłem na tyle blisko, uczestniczyłem w tych dyskusjach, na papierze i wobec ludzi, widziałem, jak przesuwają się między nimi ideje, jak wizje wypierają wizje, i gdzieś tak pomiędzy papierosem a papierosem, między wiecem a kłótnią w oficynie


— nowa konieczność zastępuje starą. Bolszewicy najpierw mówili o rewolucji proletarjatu i chłopstwa dla obalenia samodzierżawia, dla wymazania obyczajów poddaństwa i wzniesienia na fundamentach demokracji Republiki Rosji. Ale potem rewolucja obróci się w socjalistyczną. Potem powstaną takie i takie rządy, taka a taka


— nasza


— ich


— władza uczyni to a to, w ten sposób, nie, w tamten, nie, w jeszcze inny, i im bardziej upadały nadzieje, im pewniej czuł się Imperator, im lepiej szły reformy Stołypina, a oni im mniej głosów mieli w kolejnej Dumie, tem ostrzej się ścierali o przyszłe swe rządy i metody zaprowadzania sprawiedliwości. Powie pan, że powinienem był to ujrzeć już po sprawie Leni  na z mieńszewikami


— najstraszniejszy sen PrzeciwIjoba: bo czymże była owa walka, jeśli nie drogą pewną do jeszcze większego wyniesienia?                 …Przystałem do anarchistów, braci bakuninowskiej i antystruvowców. Wybuchła druga wojna japońska. Stołypin podał się do dymisji, głód wszedł do miast, Zwiozdnaja Pałata wymyśliła sobie Struva, Trocki przywiózł Lenina z Krakowa, ostatni ich raz pod jednym sztandarem, stanęliśmy na barykadach. Nie zostałem nawet draśnięty. Żandarmi wzięli nas śpiących, posnęliśmy na mrozie, wraz z głodem weszła była Zima. Pokazało się, że ochrana od dawna miała nas wszystkich w rejestrach, przeczytali mi o mnie takie rzeczy, gaspadin Jerosławski, takie rzeczy… Osobliwa to jest sprawa, ujrzeć się szatańską ręką opisanego, usłyszeć własne swe życie z ust kolekcjonerów grzechu. Nie ukażą ci wiernego odbicia, to pewne, ale ich łgarstwo nie jest przypadkowem i nierozumnem, ba, nie jest nawet łgarstwem przez nich zamyślonem: mówią, co widzą, a w każdem zdarzeniu i w każdej duszy dojrzeć potrafią tylko to, co ciemne, ich oczy pracują tylko w cieniu, w tym podobni są ćlepcom, ich uszy słyszą tylko dźwięki nocy i podziemia, słowa złości, gniewu i zawiści, takie świadectwo dają i taki świat odbijają. I dopiero po czasie, po latach rozumiesz, jak wiele prawdy o tobie opowiedzieli w owym kłamstwie


— albowiem sam nigdy byś się w tak ostrem ćmietle nie zobaczył: n a j g o r s z y c z ł ow i e k, j a k i m  m o g ł e ś  b y ć. Takim stanąłem wobec sędziów. Co złe mogłem byłem zrobić, a nie zrobiłem


— zrobiłem. Jakich podłości mogłem byłem się dopuścić, a nie dopuściłem


— oni mi je opowiedzą ze szczegółami. Z pokus odpartych


— wszystkie, którymem uległ. Z prawdy


— kłamstwo. Z kłamstwa


— prawdę. A i z uczynków szlachetnych, którym zaprzeczyć nie w ich mocy


— odejmą szlachetność, objawiając mi najczarniejsze z zamiarów przewrotnych, jakie mnie do nich były pchnęły. Jest to spowiedź tysiąc razy okrutniejsza i głębiej z duszy rwąca niż jakiekolwiek wyznanie samomyślnie w Bogu dokonane. Kanieszna, można krzyczeć przed sędziami ziemskimi i zaprzysięgać się na obrazy święte, że wszystko to wypaczone i prawdzie mało podobne; uwierzą, nie uwierzą, nie w tym rzecz przecie. Czy byłeś pan kiedy kochany miłością iście bezgraniczną? I cóż widziałeś w oczach onej kochającej? jakiego siebie? Najlepszego, jakim mógłbyś być, czyż nie? I to też było kłamstwo. Ale właśnie takiemi kłamstwami dowiadujemy się prawdy o sobie. …I kto to słyszał, kto siedział od początku w pierwszej ławie… Znalazł mnie wtedy, przyjechał na proces


— ojciec, od którego uciekłem, by dobro mnożyć przeciw jego wszeteczeństwu. Opłacił prawników, nie żałował pieniądza na łapówki; na nic wszystko. Czekała mnie katorga, zapisano mi ją jeszcze przed pierwszem słowem prokuratora. Zesłali nas na Sybir. …Prawda i prawda, prawda to najwyższa, powtarzać trzeba: wie Bóg, jaką ścieżkę nam wybrać, jaki krzyż na barki złożyć


— nie było wonczas lepszego życia dla mnie, nie było innego wyzwolenia, katorga tylko. Widzisz pan te   blizny? A czego nie widzisz, co zarost kryje, i te palce, co jeszcze na ciele ucierpiałem


— wszystko to są ślady pierwszego roku. Robiliśmy głównie przy wyrębie lasów, nie w samym Kraju Lutych, choć potem Lód przyszedł i tam


— tak czy owak zima. Pnie cedrów sybirskich zamarzły na kamień, na kamień ziemia, na kamień śnieg… Jedziesz pan do Irkucka, zobaczysz pan takie mrozy, że co będę panu opowiadał. Ci, którzy nie zdobyli sobie odzienia zdatnego na Syberję, od razu, jak trądem tknięci, tracili palce, uszy, całe płaty skóry odmrożone. Dozorcy nie mieli zresztą wiele lepiej. A żołnierze też trafiali tam jak na ssyłku. Gdy przyszedł Lód, cynowe guziki od mundurów kruszyły się niczym glina suszona. Pierwszego lutego, co spotkałem w tajdze, o, nie zapomnę, jest u Burjatów taki przesąd, że mroźniki przyciąga w dziczy ogień otwarty, ognisko, dym z chaty samotnej, jeśli przez kilka dni utrzymany, i ów luty tak się usadził na polanie kamienistej (bo wyssał już spod ziemi wszystek żwir i głazy), na środku której tkwiło trzech myśliwych skulonych przy ruszcie z padliną: zmrożeni


— na kamień. Siedział na nich jak pająk na truchłach muszych. Trzeba było zameldować naczelnikowi. Jest prikaz, coby zaraz słać raporty o ruchach lutych, pono Ministerjum Zimy kreśli z nich swoje Drogi Mamutów, mają wielkie atlasy, tak się u nas mówiło: horoskopy gieomantyczne pływów Lodu. Z wyższego naczalstwa przyszedł papier: baczenie dawać i pisać z każdą pocztą. Potem przyjechało dwóch ludzi uczonych. Tak poznałem Siergieja Andriejewicza Aczuchowa. …Siergieja Andriejewicza. On… Ale wpierw


— nie żałuj pan, no, do pełna, uch


— ale wpierw… …Czy był pan kiedy zmęczony? Naprawdę zmęczony? Zmęczony ponad wszystko? Bo jak pomierzyć zmęczenie? Tak: rzeczami, które tracą dla ciebie w zmęczeniu znaczenie. Więc na początek nie zależy ci na jedzeniu: tak jesteś zmęczony, że ważne tylko paść w barłóg i zasnąć w cieple. Potem nie zależy ci także na cieple


— byle uciec w sen od tej rzeczywistości i swojego w niej ciała, zmęczonego. Ostatni odchodzi cię wstyd: kiedy już żadna rzecz nie obudzi myśli sromotnej, kiedy już wobec nikogo i w żadnej sytuacji nie czujesz się poniżonym i zobojętniałeś na wszelkie upodlenie


— znak to wyczerpania ostatecznego. Znałem bowiem ludzi, którzy nie unieśliby ręki, by osłonić się przed ciosem śmiertelnym, lecz dźwigali się w męce, coby nie dać satysfakcji pogardy znienawidzonemu dozorcy. Pogarda i wstyd: takie są sybirskie termometry ducha. …Przez zmęczenie więc zaczął się mój powrót. Objawienie przyszło z ciała. Zmęczenie obiera nas po koleji z wszystkich tych rzeczy, aż pozostaje tylko ciało. Widzisz to wtedy z tą samą mroźną, wzniosłą oczywistością, umysł jest pusty i czysty, widzisz, że człowiek nie jest niczym więcej ponad prostą mechanikę ciała. Ruch rąk, uniesienie siekiery, cios, szarpnięcie, nogi, barki, ręce, uniesienie siekiery, cios, szarpnięcie, nogi, barki, ręce, siekiera, ręce, nogi, barki, ręce, nogi, barki, ręce, nogi, barki, tak, tak, tak. I nie ma nawet myśli o tym:   „ręce, nogi, barki”; nie. Są tylko ruchy monotonne i spokojna, zwierzęca świadomość ruchu, przepływająca niezmąconym strumieniem jak woda po lodzie, umysł jest pusty i czysty. Obudzić się, wysrać, przełknąć ciepłą kaszę czy rzepę, dopiąć ubranie, buty, rękawice, czapka, idziemy w las, stopa lewa, stopa prawa, rąbiemy, więc ręce, nogi, barki, jemy, sramy, śpimy, budzimy się, ręce, nogi, barki, jemy, sramy, śpimy, ciało, ciało, ciało, tyle pozostaje, mechanika surowej fizjologji. Dzień zlewa się z dniem, czas przyjmuje formę koła, język przestaje służyć do przekazywania złożonych myśli


— nie ma myśli innych jak proste refleksy procesów ciała


— są tylko sygnały słowne: „tu”, „tam”, „daj”, „nie”, „tak”, „wróg”, „niewróg”, „ciepło”, „zimno”. …Wtedy spotkałem Siergieja Andriejewicza Aczuchowa. On do mnie przemówił. To znaczy wpierw do mojego ciała. Nie wiem, czym przyciągnąłem jego uwagę. Ludzie rozpoznają się na podstawie sygnałów, jakiemi zdradza ich właśnie ciało. Gdy odejdą wszystkie myśli i odpłyną motywacje, pozostaje to, co najgłębiej osadziło się w ciele: odruchy, maniery, rytm, postawa, a także coś ze znaków, jakie odczytują fizjognomiści, bo nie jest tak, że twarz narasta nam na czaszce przez lata i lata nijak nie dotknięta codziennością naszego życia. Oczywiście nie potrafimy tego opowiedzieć; gdybyśmy je kontrolowali, gdyby podlegały naszej świadomości, nie przynależałyby owe cechy do rządu ciała, lecz do rządu ducha. Mówimy więc: przypadek. Mówimy: palec Boży. Mówimy: miłość od pierwszego wejrzenia. Mówimy: pokrewieństwo dusz. …Siergiej Andriejewicz sam jest zesłańcem, wysokourodzonym tołstojowcem, wygnano go na Syberję z poduszczenia zawistnego krewniakadworaka. Zresztą Synod ekskomunikował Aczuchowa, a Czarna Sotnia pilnuje, by nie wrócił zbyt szybko z Sybiru; opuścili go przyjaciele, fortunę rozdał. Mieszkał tymczasem w Tomsku i bywał gościem u gienerałgubernatora SzulcaZimowego w Irkucku. Często jeździ śladem lutych i pisze do europejskich gazet listy z krain Lodu, prowadzi badania. Kiedy go poznałem, był jeszcze mężczyzną w sile wieku; mógłby pan go wziąć za chłopa, tak skromnie się odziewa, tak topornego jest oblicza, i jest w nim też jakaś twarda pokora, spokój niewzruszony i cierpliwość wielka, właściwe ludziom, których życie związało z powolnym rytmem ziemi, z tętnem przyrody. Miałem ich prowadzać na polanę lutego, Siergieja z towarzyszem. Tak się spotkaliśmy. Że co? Przypadek, oczywiście, przypadek. …Siergiej zwalniał mnie z robót. Kiedy rozmawialiśmy… kiedy to już nie ciało mówiło… Więc co poza ciałem, co ponad ciałem? Nie musiał mnie przekonywać, wszystko było w pytaniach. Pod tym niebem syberyjskiem, zimniejszem od zlodowaciałej ziemi, pod temi górami


— pomyślałbyś pan, że nie ma i nigdy nie było człowieka między zwierzętami owej dziczy, że to kraj prawdziwie przedludzki. Zdarzało się, że milczeliśmy godzinami. Jeśli nie o ciele, jeśli nie dla ciała, jeśli nie ciałem


— to o czym mówić? o czym myśleć? w czym sens? dla czego życie? W tym, co cielesne, nie ma odpowiedzi. Popatrz pan! Gdy już   kto poznał pustkę ukrytą za mechaniką mięsa, gdy już sam żył w tym kieracie fizjologicznej inercji, o jednym wie bez żadnej wątpliwości:  c i a ł o  n i e m o ż e  b y ć  t r e ś c i ą  i c e l e m  c i a ł a. Cel życia jest poza życiem. Człowiek nie może być sensem i usprawiedliwieniem człowieka


— one leżą poza nim, poza materją, a co jest poza materją? Tylko gdy żyjesz dla tego, co niematerjalne, żyjesz naprawdę, to znaczy nie jesteś jeno falą powtarzanego ruchu: ręka, noga, ręka, noga, ręka, noga, po grób, a wtedy poruszają się robaki. …Sam nie wiem, kiedy Siergiejowi Andriejewiczowi opowiedziałem swoją historję. Opowiadamy się nieznajomym, żeby przestali być nieznajomi


— wódka pomaga, tak


— ale znajomym, cóż znajomym? Słowo przeciwko ich doświadczeniu? Poznali już najlepszą prawdę, jaką mogli o nas poznać. Wtedy właśnie rodzi się kłamstwo: próbujemy się tłómaczyć, szukamy objaśnień poza nami, wynajdujemy przyczyny, które, oczywista, przyszły z zewnątrz (z zewnątrz ciała). Ale Siergiej nie wiedział o mnie nic; wszystko, co mówiłem, było prawdą. Opowiedziałem mu o krzywdzie PrzeciwIjoba, o rewolucji, o klęskach marksistów. A co wyszło z moich ust, to już sam słyszałem inaczej niż dotąd. Że czym właściwie miałyby się różnić kapitalizm i komunizm? Oba sprowadzają człowieka do tego, co materjalne. Dla obu człowiek to jest ciało. I co zje, co wydali, a zwłaszcza ile to warta, eschatologja przełożona na liczby i ruble, nie dusza, lecz bilans handlowy. Nie stąd więc ratunek. …Jedyna prawdziwa rewolucja, to znaczy zmiana świata, może nastąpić poprzez zmianę natury ludzkiej


— nie przez takie czy owakie przesunięcia materji i systema rozporządzania materjalnemi dobrami, ale przez odmianę tego, co materją rządzi. Ewangelizacja, mówił Siergiej Andriejewicz, nawrócenie narodu rosyjskiego. Czy ludzie wierzą w Boga? Nawet gdy mówią, że wierzą, żyją, jakby nie wierzyli. Patrzysz: ten żyje tak, tamten tak, ów tak, inny znowu


— tak. Który jest chrześcijanin, a któremu w sercu tylko kasa rublowa dźwięczy? Nie poznasz! Nie poznasz! Jakże to możliwe? Co to za wiara, co to za Bóg, co za chrześcijanie zatraceni, że sami czynem i słowem wypierają się swej nadzieji każdego dnia, w każdej godzinie? Powie taki: muszę to robić, muszę dbać o rodzinę, zapewnić im jadło i dach nad głową, muszę posłuszny być zwierzchności, prawa przestrzegać, a i przemocy wyrzec się nie mogę, bo jakże obroniłbym się przeciwko złu, czy nie wolno mi za kij i kamień złapać, gdy zbrodzień na progu stanął i pokrzywdzić dziatki moje chce? Aczuchow mówi: otóż nie wolno, otóż skoroś prawdziwie wróblem Bożym, skoro oddałeś się pod władztwo królestwa niewidzialnego i pozaczasowym prawom zawierzyłeś, kłamiesz teraz czynem i zaniechaniem, postępując tak, jakby Boga nie było i tylko prawo ciała, prawo cesarza mogło cię uratować. Zaprzecz prawu cesarza!


— czyń prawo Boga!


— stwórz rząd Boga na Ziemi! Dopiero gdy wszyscy ludzie żyć będą według tej myśli w każdej sekundzie przytomności swojej


— jest Bóg, jest Bóg, Jego władza, Jego zamysł, Jego zwycięstwo w naj  skromniejszem zwycięstwie dobra, w Nim zmartwychwstanie i szczęśliwość wieczna


— dopiero odmieni się oblicze Ziemi i nastanie Imperjum Dobra.            …Takie było nawrócenie Filimona Romanowicza Ziejcowa pod niebem Syberji. …Kiedym wrócił z zesłania, zastałem brata, Fiodora, ożenionego i z dziećmi swemi, nadal w domu ojca mieszkającego. Poza tym wszystko było jak dawniej, ale ja byłem nowy i wszystko było inaczej. Cóż dla mnie znaczyły teraz spojrzenia krzywe sąsiadów, złe szepty i plotka mściwa? Samem przyniósł ze sobą własny wstyd, mnie obmawiali, mnie palcami wytykali. A buntownik! A przestępca, katorżnik! A anarchista przeklęty! Wówczas spojrzałem na nich oczyma ojca. Bo i co nieszczęśnikowi takiemu pozostaje


— da wiarę obcym ludziom, gdy go opisują językami czarnemi, czy da wiarę sercu własnemu? Kto raczej zna prawdę o człowieku: człowiek czy inni ludzie? Ale! Mówisz pan, że człowiek nie zna prawdy. Zna, zna. Nie wie, że zna, a zna. To posłuchaj jeszcze: zdarzyło się, że śniegi takie spadły na nasze miasteczko, że na dzień i drugi uwięźlimy wszyscy przejazdem w nim goszczący, nie mogąc wydostać się na trakt gubernialny, a że ojca również śnieżyca tam zastała, nie pozwolił mi w domu zajezdnym nocować


— na dwa dni u ojcowej Sofiji zamieszkałem. Ot, i rozpustę zobaczyłem: rodzinkę kochającą, mężczyznę i kobietę i córki ich, i tę miłość między nimi, którą właśnie najjaśniej widzi człowiek w miłości nieobyty


— bo nie złota, nie zdrowia, nie zaszczytów, ale jej właśnie każdy najprędzej zazdrości. I potem, gdy odwiedziła ich Jelizawieta, i potem, jak dziewczynki śpiewały nad niemowlęciem kołysanki, i gdym ich wszystkich w izbie jednej z siostrą Sofiji widział, gaspadin Jerosławski, żem nie zapłakał tam gorącemi łzami, to pewnie tylko dlatego, że łzy ostatnie już mi dawno wymarzły na Sybirze. Pan mówisz o wstydzie! Człowiek wyzwolon od praw cesarza ciała, on tylko przed sobą, przed Bogiem w sobie zawstydzić się może. Otóż ta bezinteresowna ojcowa miłość, może i z namiętności zrodzona, nie wiem, może i tak


— niezazdrosna, szczodra, nie mierząca granic i nie licząca procentów


— czymże wobec niej były wszelkie nasze projekta sprawiedliwości ludowej, programy altruizmów gospodarczych? czym rewolucje i powstania? …Zaprawdę, bliższy Bogu jest szczery lubieżnik niż największy polityk dobru ludzkości zaprzedany. …Śmiejesz się pan? Śmiejesz?… No i dobrze. …A teraz co


— teraz też tylko dzięki ojcowym pieniądzom mogę Siergieja Andriejewicza wyratować. Ile to kosztowało, nie powiem, wiele, wiele. Już mu lewe płuco pono całkiem obeschło, jeszcze rok w Zimie i śmierć pewna, chocia on lutowczyk stary. Trzy miesiące chodziłem po urzędach i pałacach, myślałem już sobie lokum w Peterburgu nająć, dawniej przekupiłeś jednego i miałeś pewność, rzecz załatwiona, dziś kupić trzeba władzę, i drugą, jakby tamta nie starczyła, i trzecią, jakby tym się odwidziało, a potem i tak lepiej przed obrazem świeczkę zapalić i pomodlić się na okoliczność, nie ma pew  ności, tak że do ostatniej chwili czekałem na papiery z ułaskawieniem, a jak sam nie dopilnuję, już Siergieja mogą nie zastać przy życiu, i na koniec fortunę na bilet wydać musiałem, jeden chętny z miejscem do Irkucka nawinął się ten Ormianin chciwiec, a z kupiejnego, com kogo zagadnął, przedstaw pan sobie, z kupiejnego żaden tam na peronie odstąpić miejsca nie chciał, to dopiero jest rzecz niepojęta i świat na głowie postawion, nie idzie rozumem ludzkim objąć, polej pan jeszcze.


— Piękna.


— Oj, piękna, piękna była. Oddało się mu pogiętą fotografję.


— Więc, powiadacie, chrześcijanin nowy teraz jesteście, więc, nie dla materji, nie dla ciała, więc, nie do pomylenia z bezbożnikami, tak?        A on już głowę musiał podtrzymywać ręką, to prawą, to lewą, i tak przekładał ciężar mózgowy z piąchy na piąchę, aż mu się omsknęła łepetyna i huknął czołem o stolik, zadzwoniły szkła i podskoczyła popielniczka


— to go otrzeźwiło na dłużej. Naprostował się prędko w fotelu, rozglądnął po salonce, mrugając z miną srogą. Drzwi sali bilardowej były rozsunięte, tam szła znowu ostra zimucha z udziałem kapitana Priwieżeńskiego i pana Fessara; po drugiej przekątnej od zielonego stołu, przy biblioteczce siedziała panna Muklanowiczówna, udając zatopioną w lekturze mocno już zaczytanego żurnała dla pań, „Le Chic Parisien” czy „Wiener Chic”. Wcześniej zajrzał tu tajny radca Dusin; widziało się, że ma on wielką ochotę podejść i zagadnąć, i tylko obecność Ziejcowa


— skołtuniona grzywa jego włosów, pomięty surdut, zaśpiew pijacki i zamaszysta gestykulacja


— tylko nieprzystojna prezencja ekszesłańca go powstrzymała. Sięgnęło się odruchowo po zegarek


— nie ma, zmiażdżony. Zerknęło się na cyferblat zegara szafowego. Już po szóstej, wieczorne cienie zaraz zaczną się kłaść za oknami. Całe popołudnie stracone na popijawę z Ziejcowem.


— Nie do pomylenia, nie do pomylenia


— mamrotał


— ależ oczywiście, że dla ciała! tylko dla ciała! Czyż nie jestem słabym człowiekiem? Jeszcze jeden niewolnik! Tak, tak, pan dobrze mnie przejrzał


— co z tego, że wiem, że poznałem drogę? Wszyscy znamy drogę do szczęśliwości, a jeśli nie znamy, to przeczuwamy, domyślamy się jej, a już na pewno odróżniamy drogi złe


— ale cóż z tego, co innego ją znać, co innego drogą iść, patrzaj pan na mnie, słaby, słaby człowiek, i to właśnie w ten dzień u Sofiji, wobec ojca i jego kobiet i sióstr moich przyrodnich, wtedym pojął, że zawiodę Siergieja Andriejewicza, muszę zawieść, bo gdyby im choć włos z głowy miał spaść, anibym się zawahał krew krzywdziciela przelać, ani oglądał na Opatrzność Bożą, i teraz go zawodzę, właśnie kupując mu ułaskawienie, bijąc pokłony przed cesarzem, myśli pan, że nie widzę tego, widzę


— jeśli go uratuję z Zimy, to wbrew jego woli. Tak. Tu capnął za grafinczik i upuścił do szklanicy resztę alkoholu; uniósłszy pewną ręką szkło pod gęste wiechcie wąsisk, w brodę czarną, przełknął wódkę   jednym haustem. Jeszcze pierś do przodu, głębszy oddech, piąchy wparte w blat kościany, wytrzeszcz oczu, jeszcze oddech drugi, i voilŕ, Filimon Romanowicz Ziejcow trzeźwy jak dzwon.


— Wieniedikt Filipowicz


— zadeklamował, poczem wzniósł paluch wyprostowany na wysokość czoła, jakby celował przed się z pistoletu, nawet oko przymrużył i brew zmarszczył


— ja was widzę, widzę dobrze. Od nich jesteście. Myślicie, że nie wiem, o co wam idzie? Widzę dobrze.


— Upiliście się.


— A co to ma do rzeczy? Potrafię poznać. I Siergiej też mi opowiadał. Ten drugi doktor z Zimy z Bierdiajewem pod pachą… wszyscy oni lutowczycy… ani w karty pograsz, ani kośćmi rzucisz… sny, sny tłómaczyć… pod Lód. Khr, chrrrk!


— Rozkaszlał się gwałtownie.


— O święty Jefremie, wszyscy święci, co za suchota


— wody, wody!


— ratujcież cierpiącego! Poderwał się


— chciał się poderwać; zbierał się do powstania tak niemrawo i takiej gimnastyki podźwignięcie się z fotela od niego wymagało, że zdążyło się złapać go, przytrzymać i przywołać stewarda. Pojawiła się trzecia karafka. Ziejcow łyknął następną szklaneczkę i wygładziło mu się oblicze.


— Nie gniewajcież się, Wieniedikt Filipowicz, niczego żem złego nie miał na myśli, jak mówicie, że nigdy w Kraju Lutych nie byliście, to wam wierzę, dlaczego miałbym nie wierzyć, ale też dziwić się mi nie możecie. Sami zobaczycie. Chociaż z pozoru tak podobnym waszemu się zdaje, to inny świat jest, inne prawa w nim rządzą.


— Obejrzał się na karciarzy.


— Wjedziemy, zaraz im się odechce. Poznasz pan po pierwszym pasjansie.


— Co mówiliście o liedniakach


— wy z liedniakami



— Ja z liedniakami! Co


— ja z liedniakami?! A pies ich jebał, liedniaków i suki ich liedniackie!


— Opanujcież się! Bo nas wyrzucą! Rzeczywiście, w salonce Luksu od początku krzywem okiem spoglądano na Ziejcowa. Teraz znowu obróciły się głowy. Przy stole bilardowym skończyła się akurat partja, gracze wstali, rozprostowując kończyny; doktor Konieszyn, który był najbliżej, na wulgarny okrzyk zesłańca aż podskoczył. Powstrzymało się go uśmiechem przepraszającym.


— Filimon Romanowicz, ja was pytam, czy mieliście kiedy do czynienia z liedniakami wysokopolitycznemi, słyszycie mnie?


— i co to w ogóle za sprawa jest, Lód i ten Bierdiajew, znaczy się, o co im chodzi?


— i co też się panu o mnie zwidziało? Ale! No Filimonie drogi! Opanujcież się, na litość boską, wstyd przed ludźmi.


— Wstyd przed ludźmi, wstyd przed ludźmi


— powtarzał brodaty niechluj, machinalnie drapiąc blizny po odmrożonych palcach


— czyli co, czyli gdyby nie ludzie, to byś się pan nie wstydził, tak? Wszyscyśmy niewolnikami, mówię przecież.   …A co mi się zwidziało


— abo to niby pan nie wiesz, połowa inżynierów z Zimnego Nikołajewska jest ciężko zaćmietlonych, w holu Dziurawego Pałacu wisi taka fotografja, przejdź się pan kiedy i zobacz, w tysiąc dziewięćset trzynastym, jak postawili choładnice, robili sobie tam wszyscy pamiątkowe zdjęcia, z tyłu panorama nowego miasta, dachy, kominy, ognie i lute, a tu, z przodu, cała brygada, no i tak na tej fotografji wyszli, co drugi jak upiór z grobu przegnany, lico czarne niby u jakiego Murzyna, oczy, gęba, włosy, wszystko na odwyrtkę, a jeszcze co poniektórych w ogóle odświetliło i tylko plama jest jak człowiek, na miejscu człowieka. A pan się mnie pytasz! Widzę dobrze. …A jakżem przedpokoje cesarskie w Peterburgu kolanami wycierał, to o czym plotki, o czym szepty po kątach? Tylko co wróciłem z Sybiru, cap za żurnały. A już mi wszyscy starzy znajomi z czasów spiskowych zdążyli naopowiadać. Ja na zesłaniu, a tam się nowe polityki na tle Zimy uplotły, tam partje i frakcje i tajne stronnictwa, sojusze w Dumie i na dworze. Są ci, którym dobrze jest, jak jest, i żadnych zmian nie dopuszczają, tylko żeby właśnie zamrozić wszystko jak najdłużej, a jeśli już, to tak zmienić, coby nie zmienić; i są ci, którym właśnie roztop i Rosji odmiana wielka się marzy. Tylko że liedniak


— wiadomo kto on i dlaczego; ale ottiepielnik, aa!


— ottiepielnik a ottiepielnik to nie to samo, bo i struvowiec, i szczery socjalista, i narodnik siwy, i anarchista, i byle okcydentalista, i kadet nawet, to jest demokrata konstytucyjny, wszyscy oni niby chcą zmian. Ale nijaki z tego sojusz między nimi powstać nie może. I tylko dziwują się razem, czemu nadal Rosja stara, jaka była, taka jest, ledwo ruszona przez Stołypina i Struva, zaraz z powrotem zamarza i na pośmiewisko przed Europą i światem staje, cesarstwo samodzierżawne przeciw monarchjom demokratycznym pary, żelaza i elektryki


— jak było w wieku osiemnastym, i dziewiętnastym, tak i w dwudziestym, i na wieki wieków, Rosja. …Tedy Mikołaj Bierdiajew pisze Istoriju Lda i objaśnia po swojemu całe nieszczęście Rosji w nowych „Waprosach Żyzni”. Bierdiajew po trosze był i marksista, ale teraz już nade wszystko chrześcijanin gorący i idejalista Historji. Więc pisze: Historja inaczej winna była się potoczyć. Uważasz pan! Pisze: nie tak miało być, prawda została przed nami zakryta, żyjemy w czasach Antychrysta, spełniają się fałszywe dzieje świata. No ale właśnie


— dziwuje się pan i słusznie się dziwuje


— bo po czym niby poznać można, że nasza Historja inna? Inna od czego? Zali dano nam wgląd w odmienne przebiegi czasu, dano zwierciadło losów, żeby obejrzeć w nim życia nieprzeżyte, wojny niestoczone i Imperatorów, co nigdy się nawet nie narodzili? Jedną tylko Historję znamy: naszą. Tak samo ujrzawszy z nieznanego gatunku jedno tylko zwierzę, nijak nie wyrozumujesz, czy to bestja całkiem i we wszystkim swym pobratymcom podobna, czy jaki wybryk i dziwadło cudaczne. Ale, jako się rzekło, Mikołaj Bierdiajew jest idejalista Historji i wcale on nie uważa, żeby nie dało się rozu  mem ludzkim jej objąć. Rządzą nią prawa nieróżne prawom przyrody i nie przypadkiem dzieje się, co się dzieje. To znaczy: nie każde następstwo zdarzeń jest możliwe. W istocie możliwe jest tylko to, co konieczne


— i tak epoki następują po sobie metodą logicznego wynikania: Renesans ze Średniowiecza, Oświecenie z Renesansu, a nie na ten przykład na odwrót. Ale! Ale! Co dalej pisze Bierdiajew: otóż na naszych oczach dzieje się taka właśnie niemożliwość! otóż rzeczywistość zaprzecza prawom Historji! …Które według niego są takie, że z końcem wieku zakończyło się w świecie ducha władztwo ideji Renesansu i nastąpić winna była stosowna zmiana w świecie ciała. Albowiem oczywistem jest, że myśl nowa i cel i wizja przyszłości nie powstają samoistnie z ruchu materji, lecz rodzą się w duchu i duch je narzuca bytom zmysłowym. Zawsze więc to, co niecielesne, poprzedza to, co cielesne. Jedynie właśnie niewolnicy iluzyj z kapitalizmu i marksizmu poczętych wierzą w samowładzę ciała. Co pan takie miny stroisz? Przecie to prawda święta! Niewolnikami są! Gdyby byli uczciwi, nie mówiliby nawet za siebie. Ale tak jakoś: moja ręka, moje usta, moja głowa. Znaczy, nie „ja się urodziłem”, ale „urodziło się ciało”. Nie „mówię”, ale „usta mówią”, „głowa mówi”. No co? No co? Wszyscyśmy niewolnikami, ale nie wszyscy oddaliśmy się we władzę ciała. …Miał się więc właśnie w Rosji dokonać przełom


— Rosja nigdy do końca nie wyszła ze Średniowiecza, nie było rosyjskiego Renesansu, tu się epoka rodzi i domyka, tu się stare łączy z nowem. Patrzymy na świat, na Zachód i widzimy koniec zgody na jakikolwiek duchowy porządek, teraz wszystko tam pędzi albo ku skrajnemu indywidualizmowi, albo ku skrajnemu kolektywizmowi. Taka więc zmiana rewolucyjna objawić się była musiała, z ducha w materji. Się nie objawiła; nie ma zmiany. Co się stało, że nic się nie stało? Ano, Rosja zamarzła pod Lodem i zamarzła nam Historja. …Ponieważ nawet gdy rzeczywistość materji kłamie, rzeczywistość ducha mówi prawdę, tu więc trzeba nam wypatrywać oznak Historji takiej, jaką być powinna. Bierdiajew jeździł po Europie i co numer „Waprosy Żyzni” dawały wyniki jego śledztwa przeciwko materji. Było tam tego sporo. Zaraz, niechno spłuczę z gardła absmaki… O! Spójrz pan na tę pannę modną, na owe koronki, fiszbiny pod jedwabiami i satynami, na ową spódnicę szczuplutką! Moda! W czym znajdujemy wtem upodobanie, co w naszych oczach jawi się ładnem, gustownem i przyzwoitem, a co nie


— tak w odzieniu, tak w meblach i stroju domostw, jak w architekturze. Zdarza się, że zobaczysz zdjęcia z metropolij Europy, z Ameryki. I co? Różnice widać już gołem okiem. Od dziesięciu, piętnastu lat


— od nadejścia Lodu; i tak, jak przebiega granica


— dokąd dotarły lute


— to najwyraźniej. Całe Imperjum Rosyjskie, trochę na południe, i Bałkany, Skandynawja, i Kitaj. Ale to się rozchodzi gradualnie, jak Zima, jak temperatury mroźne: tu cieplej, tam chłodniej. Bierdiajew powiada, że w ostatecznym rozrachunku, w stopniu dalece nierównym, ale


— zamrożono cały   glob. Czego, oczywista, nie ma jak sprawdzić, ni na szczegółach opisać. Nu, a że najmocniej rzuca się to w oczy w strojach kobiecych


— o!


— przez te wszystkie frymuszki, fififałki, fafliczki… Gdybyś pan miał kiedy sposobność zajrzeć w żurnale paryskie



— Ja miałam.


— Całuję rączki jaśnie panienki! Panienka się nie gniewa, prawda, za to palcem wytykanie, ja panience zaraz wszystko



— Słyszałam. Prawdę pan mówi. W zapomnienie tam poszły gorsety. Krój sukien zupełnie inny, jakieś chałaty luźne, szale lejące, pasy bajaderowe i wierzchnie halki gęsto draperjowane


— co tylko monsieur Poiret z Orjentu podpatrzy. Spódnice nieraz ledwo kolan sięgające, a czasami i kolan nie; ba, żeby spódnice w ogóle


— ale jupeculotte’y? Nie mogłam uwierzyć, że damy naprawdę tak się noszą.


— Otóż to! A dlaczego nie dawała panienka wiary? Dlaczego sama by się tak nie ubrała?


— No wie pan… nie wypada.


— O! A skąd bierze się w panienki główce pięknej ten głosik podszeptujący, co wypada, a co nie, a? Co gustowne, a co nie? Dlaczego się podoba, co się podoba, i nie podoba, co nie podoba? A? …I o tym także pisał Bierdiajew: nie tylko że mrozi, ale jak mrozi. Gorsety, mówi panna. Otóż w świecie ducha nie ma znowu wielkiej różnicy między odzieniem więżącem, ściskającem, a uciskiem politycznym i więzieniem słowa. Ta sama ideja przejawia się wszędzie jak może. Już myśleliśmy, że vatermördery i stójki wysokie odeszły w przeszłość, a tu, proszę, w Europie Lodu znowu jakże popularne! …I dlaczego nie przyjmują się tu wynalazki, które tam się przyjęły? Czemu z takiemi oporami idzie elektryfikować nasze miasta? A automobile? Im bliżej Zimy, tem mniej maszyn na ulicach. I ten wynalazek kinematografu


— w ogóle widziała kiedy panna film, ruchome obrazy? W Warszawie może. A książki, jakie czytamy? A melodje, jakie się gra na balach i w salonach? Dlaczego aparaty radjowe w Rosji nie chcą się sprzedawać? I niewielu jest chętnych do rozsyłania głosu i muzyki po domach telegrafem bezprzewodowym. źle mówię? Panie Benedykcie? …Oto więc jest Lód i fałsz Historji zamrożonej wbrew konieczności dziejów. Bo żeby nie lute, powiada Bierdiajew, żeby nie lute, mielibyśmy już tu taką czy inną rewolucję albo zapaść państwa samoistną: koniec Rosji w starej jej postaci; mielibyśmy Rosję rozerwaną między ekstrema Pośredniowiecza. A wszak Rosja i świat tak czy owak przejść przez to musi, aby wypełnić wolę Boga i zbliżyć się do Królestwa Jego. Bo, jakżem panu mówił, panienka może nie słyszała, a to jest rzecz w tem wszystkiem najważniejsza: że u Bierdiajewa cały ów ruch Historji i prawa ją obracające są objawem boskiego zamysłu i konsekwencją jedynego faktu w Historji, który jest niepowtarzalny i całko  wicie wyrwany spod praw materji, mianowicie narodzin i śmierci Syna Bożego, Jezusa Chrystusa


— od czego zaczyna się prawdziwa Historja Człowieka.                …A jakim sposobem Mikołaj Aleksandrowicz Bierdiajew o woli Bożej tak pewnie świadczy? Pytacie, i słusznie pytacie. Nie objawia się nam Bóg w krzakach gorejących, nie zsyła proroków ogłoszonych cudami, nie przemawia z nieba. Ale przecież znamy naszą przeszłość, znamy Historję, i dano nam rozum, by opowiedzieć ją sobie jasnemi słowy. H i s t o r j a  j e s t  j e d y n y m b e z p o ś r e d n i m  s p o s o b e m  ko m u n i k a c j i  B o g a  z c z ł ow i e k i e m.        …I stąd macie liedniaków i ottiepielników, bo chociaż nie wszyscy, co się podług tych frontów orjentują politycznie w Dumie i w gazetowych obgadankach, czytali Bierdiajewa, i nie wszyscy, co go czytali, dają mu wiarę, to jest ich jednak wraz wystarczająco wielu, tam, w Peterburgu, w Pałacu Taurydzkim i w Carskim Siele, i w ministerjach, między dwarianami i czynownikami, i to po obu stronach: liedniaków przeświadczonych, że tylko lute bronią Rosję przed upadkiem i krwawym chaosem, tylko Lód chroni ją przed zapaścią, i ottiepielników przekonanych, że póki nie wygonią z kraju Mrozu, póty żadna reforma nie przyniesie skutku, żaden przewrót, rewolucja i demokratyzacja nie jest możliwą, i nic się na dobre nie zmieni w dziedzinie samodzierżcy; jest ich wystarczająco wielu, żeby obrócili politykę swoich partyj i towarzystw wedle własnych strachów. Ale że nikt z tym głośno nie wystąpi, bo i tak mamy już legjony dziadów świętych zapowiadających w lutych Antychrysta i zagładę świata, apokalipsy wielkie a ponure



— Marcynowców.


— Żeby tylko! Pan Polak jest, nieprawdaż, a i panienka z Priwislinja


— macie wy swoje mesjanizmy, nie jest wam przecie obcy ten głód, głód czego? Widzicie, u nas mistyka nie kończy się na religji. Ani nie zaczyna. Mesjanizm rosyjski zapłodnił i narodników, i socjalistów, i anarchistów, wszystkie polityki i strumienie idej wypływają w Rosji ze źródeł mistycznych


— dlaczego inaczej miałoby być z liedniakami i ottiepielnikami? Wyobraża pan sobie, że spada na kraj dopust nieludzki i obraca tu i tam i tam lato w zimę, miasta i łąki w Sybir Sybiru, a Rosjanin nie dojrzy w tym ręki Boga i tysiącznych symboli duchowych? Ha! Nie może to być! Czy ja panu Benedyktowi nie opowiadałem


— opowiadałem


— nie?


— z losów mych braci marksistów: ten głód jest w nas tak wielki, że wszystko musimy brać w absolucie, totalnie i dogmatycznie


— przecie nawet materjalizm stał się dla wielu religją, znałem ja ascetyków i mistyków materjalizmu, miewali widzenia, to znaczy olśnienia rozumowe, objawiały się im dowody na nieistnienie Boga i inne święte pewniki ateizmu, przeżywali ekstazy logiczne, historjozoficzne. …Panienka się śmieje, panience się zdaje, że to, ach, c’est tout ŕ fait ridicule, ale brać to należy całkiem praktycznie. Nasi władcy znają dobrze ową przypadłość rosyjskiego ludu; rosyjski obskurantyzm ma swoje uzasadnienie. W połowie zeszłego wieku minister oświaty, książę SzyrińskiSzachmatow, zabro  nił wykładać filozofję na uniwersytetach


— wiedzieli, skąd groźba prawdziwa. Lecz mija lat naście i inny ukaz idzie z Peterburga: filozofji dozwolić, zakazać nauk przyrodniczych. Widzi panna, jak to się w Rosji kołacze? Raz bierze górę świat ciała, raz


— świat ducha. Ale walka jedna i ta sama. …Co więc naprawdę stoi za polityką liedniaków i ottiepielników? Toż gdyby nie pisma Mikołaja Bierdiejawa, inną metafizyką Lodu by się nadęli, pewne to jak dwa a dwa cztery. Tyle tylko że



— Polityka jest funkcją kultury, a sercem kultury jest, niestety, religja.


— Słucham?


— Pozwolicie państwo, że się przysiądę?


— Doktor Konieszyn zaszedł zza pleców Ziejcowa i zdusił papierosa w popielniczce pod jego nosem. Ziejcow zamarł w pół panicznego odruchu, nie wiedząc, czy wtulić łeb w ramiona, czy poderwać się i uciec.


— Właściwie, panie doktorze, my



— Dziękuję. Panna Muklanowiczówna zajęła była ostatni z trzech foteli dostawionych wkoło stolika, doktor Konieszyn porwał więc krzesło spod szafy radjowej i dosiadł się bokiem, przy Jelenie, którą cmoknął wpierw w rączkę, przedstawiwszy się w półukłonie. Panna strzeliła ponad stolikiem spłoszonem spojrzeniem. Cóż niby miało się teraz począć? Upity a nieupity, ile miał wyznać, to już Ziejcow wyznał; można w niego dalej wlewać alkohole, ale jaki w tym sens? Szczerze się wątpiło, czy to właśnie Ziejcow jest owym liedniackim zamachowcem. Jeśli istotnie taka myśl polityczna stoi za liedniakami, to dla powstrzymania doktora Tesli i jego maszyn nie posłaliby zapijaczonego ekskatorżnika


— któren przecież sam najdalszy jest od myśli liedniackiej. Po prawdzie, czy cofnęliby się przed rozkręceniem torów i wykolejeniem całego Ekspresu? Nawet gdyby jechało w nim pół zarządu Sibirchożeta wraz z familjami. Doktor Konieszyn założył nogę na nogę; pociąg szarpnął, doktor zachwiał się i z powrotem rozstawił stopy. Opuścił przytem ręce na kolana, nachylając się lekko ku zesłańcowi


— było w tej pozie coś fałszywego, jakaś przesadna regularność członków, sprzeczna z naturą człowieka, z naturą ciała ludzkiego. Teraz dopiero zwróciło się uwagę


— może dlatego, że jeszcze odbijały się w głowie słowa Ziejcowa o tajemnych znakach ciała i prawach fizjognomiki


— dopiero w tym momencie spostrzegło się, jak gieometryczną symetrją naznaczony jest szanowny doktor Konieszyn: nie tylko w ułożeniu całej postaci, bo to jest do opanowania myślą, ale w wyglądzie samej twarzy, obramowanej rudemi faworytami (tak rudemi, że prawie czerwonemi). Nie było między temi bokobrodami niczego, co łamałoby symetrję fizys medyka. Każda zmarszczka, każdy włos i każda rzeźba oblicza odbijały się z prawej strony na lewą i z lewej na prawą. Zamrugało się. Może wzrok zwodzi, może słabnące światło wieczornego słońca zza okien nie kładzie tu dosyć blasku, powinni   byli zapalić już lampy… Nie, prawda jest jasna dla oka: doktor Konieszyn ma ciało symetryczne niczym kleks w złożonej na pół kartce. Dlaczego wcześniej się tego nie zauważyło? Iluż aberracyj i cudów ludzie pozostają nieświadomi, nie potrafiąc dostrzec przede wszystkiem natury tego, co pospolite. Chuchnęło się w zwiniętą dłoń. Cienie zamigotały między palcami. Lepiej nie palić teraz papierosów. Nie spluwać, nie kichać, nie kaszleć.               Symetryczny doktor przewiercał spojrzeniem biednego Ziejcowa.


— Nie jestem pewien, czy ja dobrze pana zrozumiałem, panie…


— Ziejcow Filimon Romanowicz, do usług Waszej Wielmożności, do  usług.


— Taak, pamiętam, pamiętam. Bo wiecie, ja się dosyć nasłuchałem rozmaitych bajek mistycznych, z których zawsze na koniec czyjaś krzywda i nieszczęście się wyłaniały. Miałem na rękach krew przelaną przez tych, co się w takie wizje zapatrzyli. I z tego, co mówiliście, ten wasz Bierdiajew, okazuje się, to kolejny podżegacz w imię Boże, życzący Europie i Rosji krwawej rewolucji



— Nie tak, nie tak!


— Ziejcow zamachał rękoma, mało nie strącił karafki; przestraszony, wcisnął trzęsące się dłonie pod pachy, krzyżując ramiona na piersi.


— To dopust Boży, kara za grzechy! Katharsis! Taka jest konieczność


— nie ma innej drogi do epoki duchowej odnowy!


— To więc Bóg nam komunikuje? Żebyśmy sami wzięli w ręce pistolety i noże i zaczęli zabijać naszych braci i siostry? Panna Jelena wydęła wargi.


— Cóż, nie byłby to pierwszy raz, dawał już takie rozkazy. Aby zabijać.


— Co też panna!


— Abrahamowi chociażby. Ziejcow poczerwieniał na twarzy, ślina mu się pokazała na wargach i coś złego stało się z jego oczyma: zaczęły drżeć w obejmie powiek, strzelając wzrokiem to tu, to tam, jak wypuszczony z dłoni wąż ogrodowy, plujący wodą w przypadkowych kierunkach


— na doktora, na sufit, za okno, na pannę Muklanowiczównę, na stół bilardowy, na sufit, na doktora, na regał, na dywan, na zegar, na szkło, na stewarda, na popielniczkę, na pannę, na doktora, na pannę.


— Panna zna Biblię? Pannie się wydaje, że pojęła Słowo Boże? Ile godzin spędziliście nad nim? Ile dni, ile nocy, ile, ile? Znacie Słowo czy Słowa echo głuche z ust waszych wychodzące? Napisane zaś jest tak: Kusił Bóg Abrahama i rzekł do niego: Abrahamie, Abrahamie! A on odpowiedział: Owom ja. Rzekł mu: Weźmi syna twego jednorodzonego, którego miłujesz, Izaaka, a idź do ziemie Widzenia: i tam go ofiarujesz na całopalenie, na jednej górze, którą ukażę tobie


—   Chuchnęło się ponownie, wykorzystując odwrócenie uwagi rozmówców przez rozpędzonego w biblijnopijackim zaśpiewie Filimona Romanowicza. Zdałoby się jakieś lustro… Tu nie ma; jest z drugiej strony sali bilardowej. Że widzi się tę poćmiatę


— cóż, widziało się już wcześniej poćmiatę Nikoli Tesli, gdy inni nie widzieli. Teraz też nie widzą; albo nawet widząc, nie rozpoznają, nie zwracają uwagi. No, jeden Ziejcow. Może dlatego, że lata spędził w krainach Lodu, może dlatego, że się spił; może z obu tych przyczyn. A może dlatego, że to Ziejcow. Jaką więc tu regułę przyłożyć? Trzeba wybadać doktora Teslę. Ba, ale sam Tesla niewiele wie. Ma wątpliwości, pyta, szuka. Eksperymentował na sobie


— czy na kimś jeszcze? Jak odróżni to, co powszechne, od tego, co właściwe tylko jemu? Zdałoby się więcej ochotników. Prawda, jednego znalazł. Czubkiem języka dotknęło się podniebienia. Jeszcze trochę mrowiło. Policzmy: raz, fenomeny światła; dwa, wrażenia dotykowe, owo pieczenie, swędzenie, lekkość głowy, i może rzeczywiście napływ ogólnej energji; trzy, ach, jeszcze kilka godzin temu wyśmiałoby się starego Serba, a przecież teraz, rozszyfrowawszy list pepeesowców


— zaczyna się rozumieć nałóg wynalazcy. Za każdym razem, gdy uderza głową w mur jakiegoś problemu, zdawałoby się, że nie do rozbicia, staje wobec tej pokusy: kabel zimnazowy oraz słój czarnej soli albo dynamomaszyna teslektryczna


— i może mur pęknie. Jak mógłby się powstrzymać? Prędzej wyleczysz alkoholika. I oto jest pytanie nowe: czy one się mieszają w organiźmie, wpływ alkoholu i wpływ teslektryczności, a jeśli tak, to z jakim skutkiem? Sięgnęło się po szklanicę. Ćmiecz zamraża pamięć, ćmiecz prostuje ścieżki myśli, a jednak niewiele różne są jej efekty od efektów dobrego alaszu.


— A gdy oba szli pospołu, rzekł Izaak ojcu swemu: Ojcze mój! A on odpowiedział: Czego chcesz, synu? Oto, prawi, ogień i drwa, a gdzież ofiara całopalenia? A Abraham rzekł: Bóg opatrzy sobie ofiarę całopalenia, synu mój


— Przełknąwszy resztę wódki, odkaszlnęło się w grzbiet dłoni. Puste szkło, odstawione na blat z pożółkłej kości, spływało tęczami różu, karminu i oranżu. Trasa Ekspresu Transsyberyjskiego biegła tutaj z północnego zachodu na południowy wschód i za oknem po lewej ręce, a po prawej stronie pociągu, wisiało nad płaskim horyzontem, nad azjatyckiemi równinami i rozpłukanemi po niebie chmurami


— Słońce, czerwone jajo, Słońce jak śliwa konfiturowa ociekająca na widnokrąg sokami likierowemi, zachodzące Słońce, któremu mogło się teraz spojrzeć prosto w białą źrenicę i nie oślepnąć; patrzeć przez długie sekundy bez mrugnięcia i żadne plamy kolorowe nie zalewały obrazu po odwróceniu wzroku. Raz, dwa, trzy


— a więc to jest objaw czwarty. Jak długo jeszcze? Godzina? dzień? Jedno porażenie czarnym prądem, czy więcej


— ile trzeba? Zanim naprawdę wejdzie w krew. Nie było plam kolorowych na oczach


— ale dopiero po chwili spostrzegło się, na co, na kogo się teraz spogląda, z kim wymienia się spojrzenie. Kapitan   Priwieżeński patrzył sponad krawędzi kart. Siedział przy dalszym końcu stołu bilardowego, plecami do palarni, od stolika Ziejcowa dzieliło go może sześćsiedem metrów. Rozmowy oczywiście nie mógł słyszeć


— ale też nie słyszało się rozmowy grających. Czy mówili o niesławnym Benedykcie niehrabim GyeroSaskim, bohaterze jekaterynburskiej strzelaniny, co teraz upija się na oczach Luksu w kompanji katorżnikakomunisty? Kapitan uśmiechał się pod wąsem, rzucając banknoty na zielone płótno. Rzekł coś, nie odwracając oczu. Gracze zarechotali przeciągle. Uciekło się wzrokiem. Zachodzące Słońce grzało mocno, pewnie dlatego twarz tak gorąca.


— A związawszy Izaaka, syna swego, włożył go na ołtarz, na stos drew. I wyciągnął rękę, i porwał miecz, aby ofiarował syna swego


—           I po co jeszcze tu siedzieć, wystawiać się na pośmiewisko? Akurat złapie się agienta liedniaków! Niech panna Jelena prowadzi swoje śledztwa, skoro tak lubi się w nie bawić. A jeśli się tym w ogóle przejmować, to po prawdzie należałoby jej rzecz całą jakoś wyperswadować: przyjmując, że ów agient tajemniczy istnieje, a pan Fogiel słusznie opowiedział jego intencje


— to kiedy liedniak raczej dopisze sobie nowy cel do listy: zostawiony w spokoju, czy z amatorskimi detektywami na karku? Jakby się nie miało na głowie zagadek prawdziwie ważnych


— przed któremi nie można uciec, nie można się skryć, nie przepadną po wysiadnięciu z pociągu jak puste wspomnienie. ROSJA POD LODEM, WSZYSTKIE ŚRODKI


— TAK. UWAGA: MŁODZI I OTTIEPIELNIKI PRZECIW ZIMIE! BROŃ LUTE! Czyżby nie tylko frakcje peterburskie, ale także polscy bojownicy dawali wiarę tym rojeniom? Ba, ów list brzmiał zgoła jak rozkaz dla ojca


— rozkaz dla Historji


— zrób to i to i to; zakręćno lutymi, coby Lód ściął Historję, jak sobie zamyśliliśmy. ODWILŻ DO DNIEPRU! Wykreślali mu linje na mapie! Jakby w jego mocy było wybrać taki czy inny bieg dziejów, to znaczy


— spływ Lodu. Uroili to sobie bezpodstawnie czy też ojciec dał im takie słowo? Czy powiedział, że po to właśnie do lutych idzie? Bardzo to doń podobne. Gorzej! Oparło się rozpalone czoło o zaciśniętą dłoń. Gorzej, jest gorzej, bo że PPS wie, to jeszcze nic


— ale jeśli wie Ministerjum Zimy? jeśli wiedzą Rosjanie, ichni ottiepielnicy i liedniacy? ci z gatunku Piełkowych, z rodzaju Ziejcowowych, nastajaszczije fanatyki polityczne? Toż dawno już ojca by ubili! Gdyby mogli. Może jest jakaś przeszkoda. Czy ojciec w ogóle jeszcze żyje? Podeszło przed oczy wspomnienie rozmowy z komisarzem nadzwyczajnym Preissem W. W. Czy Filip Filipowicz Gierosławski żyje! Czy żyje! I jego zachowanie. I jak wypytywał: Kiedy ostatni raz słyszeliście od ojca? Nie wiedział, czy wierzyć, czy nie. Dostał polecenie, musiał wykonać. W co go wtajemniczyli? Ile się domyślał? Do jakiej frakcji sam należał, czyim był człowiekiem? Rappacki, Minister Zimy, jest ponoć ottiepielnik zażarty (nie postawiliby innego na czele Zimy), ale to nic nie znaczy: może być ottiepielnik w sprawach politycznych, za to nie wierzący zupełnie w historyczne projekcje Bierdiajewa.   A jeśli owe wspomnienia warszawskie odpowiadają prawdzie (jeśli nie pochodzą z przeszłości sprzecznej), to prawdą jest i to, że ludzie Preissa posłali zaraz z Miodowej na ulicę czynownika swojego w charakterze Anioła Stróża. Bali się, że to przecieknie


— wiedzieli, że przecieknie. Z urzędu carskiego


— jak mogło nie przecieknąć? Skoro nawet piłsudczycy tak się właśnie dowiedzieli, wedle słów samego listonoszasuchotnika. Wot, kolejna zagadka: czyżby piłsudczycy nie wiedzieli wcześniej? Zapomnieli o ojcu, czy jak? Listonosz mówił także, iż od lat nie mieli z ojcem kontaktu. Akurat! Sama treść listu temu przeczy. Niemniej coś się musiało wydarzyć, że Zima wysyła wtem do delegatury warszawskiej pilny rozkaz wraz z biletem na pierwszą klasę Transsibu. Coś się musiało


— co takiego? Nikola Tesla?


— Mówi Pan: ponieważeś uczynił tę rzecz, a nie sfolgowałeś synowi twemu jednorodzonemu dla mnie, błogosławić ci będę i rozmnożę nasienie twoje jako gwiazdy niebieskie i jako piasek, który jest na brzegu morskim: posiądzie nasienie twoje brony nieprzyjaciół swoich i błogosławione będą w nasieniu twoim wszystkie narody ziemie, żeś był posłuszny głosu mego. …Taka jest historja rozkazu Boga dla Abrahama. Żeby związał i zabił syna swego. Znacie państwo tradycję żydowską


— nie znacie


— owóż inne są rozumienia związania Izaaka, aqedat Yitzhak, i wiele różnych rzeczy mówi tu Bóg Abrahamowi i ludziom, którzy czytają tę historję z myślą czystą. Jeśli czytają! Jeśli myślą! …Są talmudyści, co bynajmniej nie widzą tu rozkazu


— lecz prośbę. Bóg poprosił Abrahama; Abraham mógł się prośbie nie przychylić, ale się przychylił, a ponieważ właśnie przychylił się do Bożego nierozkazu, dlatego Bóg go nagrodził. …I są talmudyści, co wcale nie nazywają tego próbą. Zali mógł Bóg nie znać jej wyniku? mógł nie wiedzieć, co Abraham zrobi? Bóg wie. Kto więc tu kogo próbował? …Są też tacy, co uważają to za wyróżnienie uczynione przez Boga wobec Abrahama. Znak dla przyszłych pokoleń i lekcję na wieczność: oto masz już nóż przyłożony do gardła, leżysz związany na kamieniu i własny twój ojciec ścina cię w tej sekundzie


— nie desperuj jednak, zaufaj Bogu, zaufaj do końca, zostaniesz ocalony


— On wyratować cię może z każdej opresji.


— Oczywista, tak naprawdę, to znaczy jeśli rzecz taka zdarzyła się rzeczywiście w historji narodu żydowskiego


— rzekł spokojnie doktor Konieszyn


— szło w niej o tę jedną zmianę zwyczaju Żydów: żeby zaprzestali ofiar z ludzi, zarzynając miast nich zwierzęta.


— O czym panowie mówią!


— żachnęła się panna Jelena. Wzburzona, wyjęła chusteczkę i otarła czoło. Jej blada cera zdawała się odrobinę mniej bladą.


— Talmudyści siacy, talmudyści owacy, jedna jest tu potworność, której nie da się omówić naokoło wzniosłemi słowy, choćby tysiąc Żydów przez ty  siąc lat siedziało nad świętemi księgami. Próba


— a pewnie, że próba: próba prawości Abrahama. I Abraham jej nie sprostał! Abraham zawiódł! Czy jest czyn bardziej sprzeczny z wszelką moralnością tego świata niż mord rodzica na własnem dziecku? Nie znajdziecie takiego; Bóg wiedział, co rozkazać w próbie. I co robi Abraham? Bez mrugnięcia idzie zamordować syna! To ma być wzór? Czego, ja się pytam! Na co nam taka przypowieść?!


— Zauważ panna, jak tu wszyscy są wspaniale posłuszni


— rzekło się, gładząc wąsa.


— Izaak Abrahamowi, Abraham Bogu. Który też przecież jest ojcem Abrahama. To jest opowieść o ślepej wierności. Wciąż z rękoma skrzyżowanemi na piersi i okiem błądzącem, zakolebał się Filimon Romanowicz na fotelu jak w transie modlitewnym.


— Sprzeczny z moralnością, mówi panienka. A jaka była moralność Abrahama? Słowo Boże. Czy widzi panna te rozdroża? Niech mnie panna teraz słucha! Oddam pannie kierownictwo tego pociągu, w rączce panienki przestawnia torów na drodze naszej. Oto jedziemy: …Na lewo: Bóg zakazał zabijać, ponieważ zabijanie jest złe. Na prawo: zabijanie jest złe, ponieważ Bóg zakazał zabijać. I jak panna obróci wajchę?                …Na lewo: znaczy, zło i dobro nie od Boga zależy


— Bóg jest im poddany i my jesteśmy im poddani. Bóg, wszechwiedzący, wie, że zabijanie jest złe, dlatego dał takie przykazanie: pilnuje, żebyśmy zła nie czynili. Wówczas istotnie On sam także nie może przykazania łamać ani zmieniać. Tylko że jeśli nie od Boga, to od kogo, od czego pochodzi Dekalog, skąd taki akurat podział na zło i dobro? I czemu nie mógłby być inny? A? Powie mi to panna? Bez owej wiedzy, bez twardego fundamentu zagubimy się zaraz w tej krainie, zapadniemy jak w bagno, zdani na własne siły, bo kto kiedy sam siebie z bagna wyciągnął? To jest droga w otchłań, jeśli panna tam pojedzie, w Kraj Biezprizornych, i nie ma zeń powrotu. …Na prawo: a jak na te ziemie wjedziemy, musimy być gotowi, że w każdej chwili Bóg może rzec: zabijanie jest dobre, złe jest


— o!


— jeżdżenie pociągami i palenie papierosów


— i od tej chwili takie właśnie będzie dobro i zło, ponieważ to Bóg jest jedyną i najwyższą racją moralności i nie ma sankcji ponad Bogiem. To ziemia samodzierżcy dusz, to Kraj Cara.


— Więc, więc


— zająknęła się panna Jelena


— więc pan mówi, że jak On ustalił Dziesięć Przykazań, to już może sam sobie w każdej chwili przeczyć? Bo cokolwiek rozkaże, to i tak będzie to dobre, bo to Bóg rozkazuje. Tak? Tak? Wychyliwszy się z fotela, ujęło się delikatnie pannę pod łokieć.


— Nie ma żadnej sprzeczności. Pan biblista naprostuje, jeśli w błąd wejdę


— prawda, Filimon Romanowicz?


— ale wedle mojej wiedzy, proszę posłuchać, panno Jeleno, sprzeczności być tu nie może. Bóg komunikuje się z ludźmi za pomocą zdań rozkazujących. „Nie zabijaj”. „Zabij”. „Nie cudzołóż”. „Idźcie i rozmnażajcie się”. Zdania rozkazujące nigdy nie popadają ze sobą   w sprzeczność, podobnie jak zdania pytające. Sprzeczne mogą być co najwyżej zdania oznajmujące o zdaniach rozkazujących: „Powiedział, żeby zabijać”, „Nie powiedział, żeby zabijać”. Ale same rozkazy mogą tylko zostać wykonane lub nie


— nie mogą sobie przeczyć. Rozkazuje nie zabijać. Jesteś posłuszna albo nie jesteś. Rozkazuje zabijać. Jesteś posłuszna albo nie jesteś. Rozkazy następują po sobie, nie ma sprzeczności. Ten, wobec którego rozkazów winnaś posłuch bezwarunkowy, nie ma obowiązku tłómaczyć się ze swych intencyj. Samodzierżca zawsze jest w prawie, niezależnie od tego, jak się ma jego rozkaz do rozkazów uprzednich. Sądzi panna, że dlaczego Mikołaj Aleksandrowicz tak się broni przed spisaniem dla Rosji jakiejkolwiek konstytucji?


— Więc, więc


— dla pana to jest w porządku? pan nie znajduje tej historji okrutną i deprawującą? nie widzi ohydy? Ejże, nie ucieknie mi pan teraz!


— Chciało się cofnąć rękę, ale złapała ją w czas i teraz ona trzymała w uścisku. Odwróciła się zupełnie od Ziejcowa, od doktora Konieszyna, w jedno uderzenie serca, w jedno skrzyżowanie spojrzeń uczyniła rozmowę osobistą: nie mówiła do nikogo innego, nikt inny nie słyszał, nawet jeśli słyszał.


— Co pan by zrobił na miejscu Abrahama? Posłuchałby pan rozkazu? Dlaczego zażenowanie nie mąci myśli? Dlaczego wstyd nie plącze języka i nie miesza słów? Czemu głos spokojny i wzrok pewny, naprzeciw jej wzroku?


— czemu twarz nie zdradza, wobec jej twarzy? Ćmiecz krąży w żyłach, skrzy w mózgu, spływa pod skórą.


— Co ja bym zrobił. Panna się nie obrazi


— ni cholery mnie nie obchodzi panny pytanie. Na miejscu Abrahama! On ne peut ętre au four et au moulin. Bo moje miejsce jest inne, ja patrzę oczyma Izaaka. Dla niego nie ma znaczenia wszystko to, co my tu tak mądrze a bezdusznie rozważamy: czy prosił, czy rozkazywał, czy próba, czy Bóg miał prawo, czy Sobie nie przeczył… A co mnie to! Ja leżę na ołtarzu. Nic nie wiem. Wiem, że ojciec mnie tu zwiódł kłamstwem, związał i chce zabić, zabije. …I wyobraź sobie panna, wyobraź sobie, że


— chcę żyć! nie chcę zginąć na tym kamieniu! Uwalniam się z więzów. Uciekam. Ojciec goni mnie z mieczem. Dopadnie, to ubije. Jest stary, mam szansę. Ale, to mi powiedz panna, ale czy mam prawo się bronić? Czy uczynię źle, stając przeciw ojcu, który chce mnie złożyć w ofierze? Na czym polegałaby tu wina Izaaka? …I czy byłaby dla niego jakaś w tym różnica, gdyby poznał ponad wszelką wątpliwość, że Abraham czyni to wszystko z Bożego rozkazu?


— Pan mnie pyta


— dobrze słyszę


— pyta mnie pan, c z y  j e s t  m o r a l n i e d o z w o l o n a  s a m o o b r o n a  p r z e d  B o g i e m?


— Bóg nie może uczynić nic złego!


— zakrzyknął ktoś zza Ziejcowa. Uniosło się wzrok. Oparty o ścianę, w obłoku tytuniowego dymu stał tam Ünal Tayyib Fessar, ciemnopurpurowe słońce odbijało się na jego czaszce nagiej, jeszcze trochę pochylił się ku stolikowi, ku rozmówcom zgromadzym wokół stolika, i pokazał się cały w oblewie karminowych refleksów, jakby spływał   krwią od samego szczytu głowy.


— Stajesz przeciwko Bogu, stajesz po stronie Szatana!


— BógCar


— mruknął doktor symetryczny


— On, tak, On istotnie „nie może” uczynić nic złego. Cokolwiek czyni, dobrze czyni, bo On to czyni.      Się wyrwało się pannie Muklanowiczównie. Wzrok jednak się nie uwolnił, pozostał przy Turku. Na grubych wargach pana Fessara migotał


— to jest, to go nie ma


— przedwidok drwiny, sugestja jadowitej ironji. Już się widziało podobny obraz ciemnoskórego oblicza, już było się świadkiem nieskrytego na nim samozadowolenia: noc, wirujące płatki śniegu, ciężka laska w ręku, ulica jekaterynburska, krew na lodzie. Jest coś takiego w satysfakcji zła, co sprawia, że nie potrafimy jej zatrzymać dla siebie, nawet gdy rozsądek podpowiada inaczej, gdy grozi to wielce przykremi dla nas konsekwencjami


— musimy dać jakiś znak, przemycić aluzję albo przynajmniej właśnie uśmieszek krzywy: to ja! to przeze mnie! moje! ja, ja, ja! Podczas gdy dobroczyńcom wystarczy cudza radość, świadomość samego uczynku, wspomnienie rozjaśnionej twarzy obdarowanego; dobro jest samowystarczalne.                A teraz Turek nawet nie bardzo się krył ze swoją ironją. Gdy obejrzał się nań doktor Konieszyn, kupiec puścił do niego oko.


— Pan tak mówi


— się żachnęło się


— zgoda, pan w to wierzy


— ale co by pan naprawdę zrobił?


— Bóg jest Bóg.


— Nie broniłbyś się, gdyby przyszedł cię zabić? Na co Ünal Fessar wyprostował się i oderwał od ściany, a wyjąwszy cygaro zmiędzy zębów, począł się śmiać. Ale jak się śmiał: nie chichotał, nie rechotał, nie śmiał się po prostu


— ryczał śmiechem, trząsł się i zanosił jakimś wilczem wyciem, które głuszyło i głosy hazardzistów, i dźwięki pianina z sąsiedniego wagonu, i sam hałas pędzącego pociągu. Doktor Konieszyn aż powstał i odstąpił od stolika, przyglądając się napadowi wesołości Turka z klinicznem zainteresowaniem. Musiała się właśnie skończyć partja na zielonem suknie, bo podeszli też zaciekawieni karciarze; naraz powstał tłok i zamieszanie, gdy tamci pytali o powód wesołości. Wykorzystało się chwilę, by przepchnąć się ku drzwiom. Doktor spoglądał w milczeniu.


— Zdarzyło się i tak


— mamrotał tymczasem rozkolebany do rytmu pociągu Filimon Romanowicz


— zdarzyło się Jakubowi nad brodem Jabok siłować z Bogiem, i jak Go chwycił w uścisk zapaśniczy, przez noc całą, póki Słońce nie wstało nad ziemią, jak Go chwycił!


— aż Bóg uległ, i poddawszy się, błogosławił Jakubowi, zwycięzcy Swemu; i tak się więc zdarzyło, tak się zdarzyło, tak, tak. Ktoś przecisnął się z tyłu, naparł na plecy, szept spłynął prosto do ucha.


— …pana widzieć jeszcze dzisiaj. Jeśli mimo wszystko jest pan człowiekiem  honoru. Się obejrzało się. Dusin.


— Czegóż pan znowu chce?


— Księżna pani


— Po drugiej stronie uwiesiła się ramienia panna Muklanowiczówna. Się szarpnęło się z irytacją. Z trudem łapała oddech, szukając słów.


— Tyle, co słyszałam, panie Benedykcie, a to przecie nie musi być cała prawda, ale on sam prawie przyznał, że daje wiarę temu Bierdiajewowi



— Niechże panna tylko spojrzy na niego. Ziejcow na powrót wyjął starą fotografję i, głęboko już pogrążony w majaku alkoholowym, kiwał się nad nią, zgarbiony w pałąk, prawie przyciskając nos do spękanej powierzchni ciemnego zdjęcia.


— Piękna, piękna była.


— Ot, rewolucjonista nawrócony, prawdziwy człowiek rosyjskiej ideji


— syn bez matki.


— A zresztą gdyby nawet, panno Jeleno, na miłość boską, toż on ottiepielnik do grobowej deski, zasłoniłby Teslę własną piersią. Idziemy.


— Ale! Właśnie na odwrót


— bo jak mu powiedzieli, że pana ojciec rozmawia z lutymi, to teraz może mieć tysiąc motywów, żeby dybać na pańskie życie.


— O czym też panna! Fogiel mówił o liedniakach


— tak czy nie? Idziemy! Nic z tego, w drugie ramię wczepił się szponiastemi palcami tajny radca.


— Wasz ojciec


— co ona mówi?


— wasz ojciec


— z lutymi?


— Puszczajcie!


— Wasz ojciec gada z lutymi?!


— Cicho! Niestety, Ünal Fessar przestał się już śmiać i nie zagłuszył radcy Dusina. Nie usłyszeli go może wszyscy, ale doktor Konieszyn


— na pewno. Podskoczył jak dźgnięty ostrogą, obracając się na obcasie, już czujnie pochylony, oczy wielkie (symetryczne), ręce wpółuniesione (symetrycznie), krzyk w ustach. Lecz błyskawicznie też się zreflektował; cofnął się, zgasił wzrok, zmilczał.


— Co znaczy: gada z lutymi?


— Młodszy z braci utracjuszy marszczył czo ło, aż mu jasna czupryna najechała niemal nad brwi same.


— To lute m ó w i ą?


— Znowu ludzi nabieracie, wstydzilibyście się!


— obruszył się Aleksiej Czuszyn.


— Tak się właśnie zastanawiałem, co to będzie dzisiaj


— rzekł kapitan Priwieżeński, przeciągając słowa na niskiej nucie.


— Już chciałem się zakładać, ale nasz samozwaniec przeszedł samego siebie. Syn powiernika lutych! Chapeau bas. I znowu wszyscy patrzyli. A tym razem nie było dokąd uciec, nie było żadnej drogi otwartej; otoczyli, zamknęli, postawili pod ścianą.                 Panna Jelena ściskała za ramię.


— Przepraszam, przepraszam, przepraszam, nie chciałam, przepraszam.


— Może hrabia opowie nam tę historję?


— ciągnął kapitan z cierpką drwiną.


— No przecież, że opowie! Taki wzór polskiego honoru, dumy i prawości


— nie to, co my, jak pan to powiedział? „Podróbki, przymilne, dwulicowe, karki miękkie”. Czy się uśmiechało się? To możliwe. Czy zrobiłoby się coś energicznego, zdecydowanego, gdyby nie Jelena u jednego ramienia i Dusin u drugiego


— coś: skoczyłoby się przez fotel i stolik, cisnęło w Priwieżeńskiego popielniczką, złapało za Arcymistrza


— czy zrobiłoby się? To możliwe. A co takiego by się powiedziało? Ust przecie nie zakleili. Co by się powiedziało


— niech się powie! Otóż nie powiedziało się nic.


— Pan hrabia nie zaszczyci nas wyjaśnieniem?


— Kapitan Priwieżeński zapiął mundur, zsunął z palca sygnet oficerski.


— Nie, pan hrabia będzie milczał z wyniosłym uśmiechem, aż kolejny nieszczęśnik nabierze się na jego aluzje i niedomówienia, i na owo spojrzenie dumne, widzicie państwo, w tym jednym mówił prawdę, nie masz na całym świecie dumniejszej nad Polaków nacji. Pół kroku w przód i ręka szybsza od oka: z prawej, w lewy policzek, z lewej, w prawy policzek, z prawej, w szczękę, aż głowa odskoczyła wstecz.       Kapitan Priwieżeński wytarł dłoń w chusteczkę.


— Tak. Dobrze. Milczeć na kłamstwa jawne


— to jak samemu kłamać. Ale… Tak. Wybaczy panna, panowie. Odwrócił się i odszedł. Patrzyli chciwie. Niby zniesmaczeni, niby współczujący, niby zmieszani, a każdy wpija się wzrokiem ukradkowym w twarz ofiary, szuka jej oczu, na byle cień grymasu poniżenia otwierając z przejęcia usta, gotów połknąć ten ból, to poniżenie i ten wstyd, ten wstyd, najsmaczniejszy. To jest odruch ciała: współczucie


— wspólne czucie bólu, ale także wspólne czucie przyjemności bijącego. Ünal Fessar rzucił cygaro między grafinczik i szklanki, wcisnął się przed Czuszyna, odepchnął tajnego radcę, nadal wstrząśniętego.


— I co tak stoicie, pachołki smutne? Zróbcie przejście! Rozpychał się bez pardonu, ciągnąc za połę i kołnierz. Drugą ręką podał chusteczkę.


— Wytrzej się pan, rozkwasił panu nos, koszula, szkoda koszuli.


— Przycisnęło się chusteczkę do nozdrzy. Nie czuło się upływu krwi, nie czuło się bólu po uderzeniach ani od skóry rozciętej. Tylko nogi trochę drżały i pociąg trząsł się jakby bardziej niż zwykle. Za przejściem międzywagonowem przystanęło się, opierając się barkiem o zamknięte drzwi przedziału. Teraz dopiero, gdy chciało się przełknąć ślinę


— ciężka, lepka, zimna


— zrozumiało się, że to nie ślina cieknie po podniebieniu i klei przełyk.   Odjęło się chusteczkę od twarzy, spojrzało się na plamy czerwone. Myśli podążały przed się z lunatycznym spokojem. A gdyby tak spalić tę krew w płomieniu ćmieczki… Zamrugało się. Purpura słoneczna wlewała się oknami do korytarza, wszystko tonęło w ciepłych promieniach zachodu, pan Fessar, jego mahoniowa łysina, wzorzyste chodniki Luksu, ciemne boazerje. Odkaszlnęło się.


— Dziękuję.


— Dziwne to jest nad wyraz


— sapnął Turek.


— Sam już nie wiem, w co wierzyć. Niech pan mi powie, nikt nas nie słyszy, tylko my dwaj


— może pan mówić? dobrze się pan czuje?


— niech pan powie: macie wy tę technologję czy nie? Uniosło się głowę.


— To pan wyrzucił z pociągu Piełkę.


— Co? Kogo? Co? Co? Wyciągnęło się doń rękę z zakrwawioną chusteczką; odepchnął gniewnie. Pociąg szarpnął, Turek skoczył naprzód. Się zaparło się barkiem o ścianę, wbiło się łokieć w żebra Fessara. Mignął przed oczyma zaciśnięty kułak. Dwa ciała zatłukły się o drzwi przedziału i boczną ścianę korytarza, o rzeźbione okucia, metalowe ramy, szkło i drewno i zimnazo. On sapał i syczał przez zaciśnięte zęby


— czy słowa jakieś po turecku, przekleństwa, groźby, imiona świętych? Pociąg pędził, tuktuktukTUK. Uwolniwszy poły marynarki, pchnęło się Turka w pierś. Poleciał w tył, chciał się złapać klamki okna, nie złapał, rąbnął o futrynę i padł jak ścięty, złożony ni to do przysiadu, ni do klęczek, z ramionami zawiniętemi za siebie, głową spuszczoną bezwładnie, pogięty w dziwaczny precel członków w wąskim korytarzu Transsibu. Jasny karmin rozlewał się po gładkiej czaszce jak oblewa lukrowa


— czerwona ciecz pod czerwonem światłem. Podniosło się chusteczkę.


— …czekać, panie Benedykcie, to moja wina, ja


— Panna Jelena stanęła w przejściu zdyszana, z dłonią rozpędzoną w geście zakłopotania


— gest zgasł, dłoń opadła na usta panny, dławiąc okrzyk.           Jelena popatrzyła na nieruchome ciało Ünala Fessara


— a wyraz jej chorobliwie bladego oblicza nader poważny, oczy niemrugające, wdech, wydech, wdech


— uniosła głowę, obejrzała się za siebie i przycisnęła ucho do drzwi najbliższego przedziału. Ze ściągniętych w kok czarnych loków wyjęła cienką spinkę. Odsunąwszy stópką w skórzanym trzewiku przegradzającą korytarz nogę Turka, przyklękła przed temi drzwiami i w pięć uderzeń serca otworzyła spinką luksowy zamek.


— No już! Łap go pan! Proszono na kolację, już idą! Pan za ręce. Razdwa! Do środka. Co powiedziawszy, ujęła trupa pod kolana.






 O ukrytych talentach panny Muklanowiczówny i innych sprawach niejawnych


W pięć uderzeń serca otworzyła spinką luksowy zamek.


— No już! Łap go pan! Proszono na kolację, już idą! Pan za ręce. Razdwa! Do środka. Co powiedziawszy, ujęła trupa pod kolana. Schowało się chusteczkę do kieszeni i złapało się go pod pachy. Panna ciągnęła, ale bardzo był ciężki, i nieporęczny, i składał się


— korpus, kończyny, głowa


— jak połamana lalka, i ciągle czymś zaczepiał o futrynę, o chodnik, o sprzęty wewnątrz przedziału. Prawie się spodziewało usłyszeć głuchy stukot, niczym od drewnianego manekina. Na koniec pchnęło się go z całej siły na podłogę obok łóżka; złożył się wpół. Panna Muklanowiczówna podciągnęła spódnicę, odsłaniając łydki w białych pończoszkach, by z powrotem przeskoczyć nad ciałem. Pchnęła z impetem drzwi, zamykając je w ostatniej chyba chwili


— zaraz potem usłyszało się głosy i kroki i ktoś nawet zatłukł się o ściankę przedziału, przechodząc mimo. Jelena nie prezentowała już chorobliwej bladości. Przyciśnięta plecami do drzwi, oddychała bardzo szybko, biust unosił się w astmatycznym rytmie: każdy płytki oddech jeszcze bardziej spłycał oddech kolejny. Musiała odczekać minutę, by wykrztusić słowo.


— Plama.


— Co?


— Krew! Dotknęło się zlepionych krzepnącą już krwią wąsów.


— Na chodniku w korytarzu!


— syknęła Jelena.


— Ale mogła to być i moja, prawda? Tak sobie pomyślą. Wyjęło się chusteczkę i przycisnęło się ją do nosa.


— Dobrze.


— Odetchnęła panna Muklanowiczówna.


— Czyj to przedział?      Zazezowało się znad chusteczki. Na sekretarzyku stała walizkowa maszy na do pisania z wkręconym papierem, obok leżał stos grubych książek. Na posłaniu


— męska pyjama o orjentalnym wzorze. Ze stojącego pod oknem kuferka wystawały szczotka do ubrań i drewniane prawidło.


— A jak zechce w drodze na kolację wstąpić po coś do siebie?                 Kląsnęła języczkiem.


— To stryczek. Podeszła do okna.


— Pomoże mi pan. Szarpnęło się klamkę. Panna Muklanowiczówna pociągnęła ramę do samego dołu. Wiatr uderzył z szumem i świstem; kartka w maszynie załopotała jak chorągiewka, trfffrr, koc odwinął się z poduszek, a drzwi szafy garderobianej trzasnęły o ścianę. Spojrzało się na Turka i usiadło się z westchnieniem na posłaniu.


— Nie damy rady. Za ciężki. To jest półtora metra od podłogi. Ktoś zobaczy.


— Kto niby? Co zobaczy? Panie Benedykcie!


— A co się namęczyliśmy, żeby tylko go tu przesunąć! Wyobraża to sobie panna: nogami czy głową, wystaje taki półtrup na Azję i majta rączkami na wietrze. A jak wejdziemy tu w zakręt, to wystarczy komu zerknąć przez szybę.


— Pan to jesteś! Oda do radości, jak Boga kocham.


— Zresztą zdążył zaświnić dywan.


— Siedź pan dalej ze zwieszonemi rękoma, rozgnije tu i kwiatki na nim wyrosną.


— Ha, ha, ha.


— Ależ proszę bardzo!


— Otrzepała dłonie, obrażona.


— Ja się nie narzucam. Pan Benedykt może kontynuować wedle własnego zamysłu, przepraszam, że przeszkodziłam.


— Ruszyła do wyjścia.


— No tak, rzeczywiście, pora kolacji. Do widzenia. Nie wstając, złapało się ją w stanie. Straciła równowagę, gdy wagon się zakołysał; ścisnęło się pannę jeszcze mocniej, znowu przytem upuszczając chustkę.


— Na co pan sobie pozwala!


— My, mordercy, znani jesteśmy ze swobody obyczajów. Są tam czyste kartki?


— Kilka.


— Trzeba jakoś wytrzeć tę krew. Ile się da. I żeby w dywan nie wsiąkała. Imaginuj sobie panna: wraca człowiek do własnego compartiment, a tu na podłodze, ni z tego, ni z owego, wielka plama krwi.


— A trup


— w szafie? Wszyscy widzieli, że Turek wyszedł z panem.


— Proszę mi je podać. Wyciągnęła plik kartek przyciskanych do blatu przez francuski dykcjonarz. Spojrzało się. Połowę pierwszej strony zajmował hydrograficzny opis okolic Tiumieni (wiele potoków i rzeczek, długie drogi wodne) w suchej francuszczyźnie, spisany z wielką liczbą błędów, wyiksowanych całych słów i liter wybijanych na literach; potem biegły wiersze i wiersze ciągów jednoliterowych: aaaaaaaaaa, bbbbbbbbbb, cccccccccc et cetera.


— Ale czystemi, zostaw pan te. Bo pozna, że ktoś wziął. Zmiąwszy w ręku kartkę, się pochyliło się nad głową Fessara.


— I co, bardziej się tym wzruszy niż kałużą juchy przed łóżkiem? Panna Jelena spoglądała z góry, wskazując palcem.


— Tu. I tu. I tu. Tu, tu, tu. Tutaj! Tu też.


— Zaczynam rozumieć biednego Makbeta


— stęknęło się.


— Pośpieszy się pan Benedykt, on w końcu wróci z tej kolacji.


— Uch. Usmaruję się jak rzeźnik.


— No przecież kapitan rozbił panu nos, ma pan alibi.


— Pochyliła się.


— Nie widzę, gdzie ta rana? Obróć go pan.


— Momencik. Starło się krew ze skóry czaszki i z dywanu pod nią; i tak pozostała plama, ale jaskrawy wzór przynajmniej częściowo ją maskował. Złapawszy pod brodę, przycisnęło się głowę Turka lewą skronią do podłogi. Krew płynęła z rozcięcia nad prawą brwią. Wyciągnęło się rękę po następną kartkę.


— Jak już go okradamy


— dywagowała panna Muklanowiczówna


— to może ma tu na podorędziu ręcznik, też się przecież wyrzuci, nie będzie śladu.


— Jasne, zedrzeć od razu dywan z podłogi. Trup jęknął i otworzył usta. Się poderwało się na równe nogi. Panna Jelena z wrażenia aż przysiadła na sekretarzyku, zrzucając zeń książki i papiery.


— Pan go nie sprawdził?!


— Nie zdążyłem. Panna od razu


— Nie zdążył!


— Zresztą sama panna widziała. Trup jak żywy. To znaczy, jak martwy. To znaczy… Bardzo przekonujący nieboszczyk, to chciałem powiedzieć.


— Puls! Albo chociaż oddech! Cokolwiek!


— Nie obudził się, jakżeśmy go tu targali.


— Pan lepiej da na mszę w podzięce, zamiast się skarżyć.


— Ja się nie skarżę. Ja tylko… Przede wszystkiem, to był przypadek. To panna zrobiła z tego morderstwo!


— Co ja słyszę…?


— Tak! Panna ma obsesję! Morderstwa, śledztwa, kryminały! Więc jak ciało we krwi, to na pewno trup. A jak trup, to na pewno morderstwo. Głupi wypadek, ale zjawia się panna Jelena i pół minuty i pozbywamy się zwłok, wspólnicy zbrodni. O tym właśnie mówiłem, gdy panna mnie wyśmiewała! Tak się zostaje w Lecie mordercą, nie popełniwszy morderstwa żadnego. Zresztą


— nie inaczej zostałem tym przeklętym hrabią. I Bóg wie, kim jeszcze.


— No, jakbyśmy go wyrzucili przez okno z pędzącego pociągu, morderstwo by było bez dwóch zdań.


— Panna by wyrzuciła.


— Przecież sama ani bym uniosła.


— Ale chciała panna!


— Pomóc chciałam! Niewdzięcznik! Serce z lodu! To ja się poświęcam w przestępstwie, a ten



— A prosił kto pannę? Nie! Czego w ogóle panna ode mnie chce?! Sama przyszła i dobijała się do drzwi! Kto to widział! Gdzie pannę tak wychowano! A teraz też


— narzucać się


— z trupem



— Byś pan stał nad nim i ręce załamywał: a może martwy i nie martwy, a może powieszą i nie powieszą, a może zadyndam w trzech czwartych, tfu, chłop z jajami zerowartościowemi!


— I jeszcze język rynsztokowy, tak, tak, a proszę sobie pofolgować, proszę!


— Uu, swołocz…! Ünal Fessar usiadł, pomacał się po głowie, zamrugał, poczem podniósł wzrok na wykrzykujących nad nim po polsku niezrozumiałe obelgi.


— Excusezmoi, mademoiselle, mais je ne comprends pas…       Panna Muklanowiczówna przypadła doń z troską.


— A tak się zamartwialiśmy!


— Dotknęła delikatnie rozciętej skóry.


— Kość nie pęknięta, to najważniejsze.


— Podała kupcowi rękę.


— Wstanie pan?              Ujęło się Turka za drugie ramię.


— Ostrożnie. Z urazami głowy nigdy nic nie wiadomo.


— Również przeszło się na francuski.


— Słyszał pan właśnie, jaka różnica zdań powstała: czy należało w ogóle pana ruszać, lekarze zazwyczaj mówią, żeby nie, no ale pociąg i tak trzęsie, trzeba by posłać po doktora Konieszyna, jak pan się czuje, mamy posłać po niego? Pan Fessar spoczął na posłaniu; oparłszy się o wezgłownik i przycisnąwszy do rany podaną przez Jelenę jej chusteczkę batystową, rozejrzał się nieco przytomniej.


— Zaraz. Panie Gierosaski. Panna


— Jelena Muklanowiczówna.


— A tak, pamiętam. Zaraz. Przesunął palcem po czole, popatrzył na zebraną na opuszku czerwień. Po raz trzeci podniosło się upuszczoną chusteczkę. Pan Fessar zerknął; rozpoznał swoją własność i uniósł wzrok. Twarz mu się wykrzywiła.


— To tak!


— warknął.


— O to wam chodzi! Panna Jelena już miała przysiąść obok Turka; powstrzymała się. Stanęła przed oknem, wiatr targał jej bluzką, szarpał koronkami.


— O co nam chodzi?


— Szanowny pan Fessar


— rzekło się powoli, sprawdzając, czy krwotok z nosa ustał na dobre


— bardzo się był zdenerwował, gdy wysunąłem przypuszczenie, iż to on ponosi odpowiedzialność za, mhm, tajemnicze zniknięcie z pociągu Miefodija Karpowicza Piełki.


— Piełki!


— parsknął Turek.


— Co za Piełka, do kroćset!


— Szanowny pan Fessar


— rzekło się, cisnąwszy mu zakrwawioną chusteczkę


— z nieznanych mi powodów ubzrdał był sobie, że posiadam albo też jestem w spółce posiadającej sekret, mhm, hodowli zimnaza poza ziemią Kraju Lutych.


— Nieznanych powodów!


— zakrzyknął Turek i złapał się za głowę w widocznym bólu; po chwili kontynuował już szeptem:


— Bardzo jasno dawał pan to do zrozumienia. Przy kartach. Potem. A ci ludzie w Jekaterynburgu. A książę. Warjata pan ze mnie robisz.


— Szanowny pan Fessar


— rzekło się, sięgając pod marynarkę i kamizelkę


— za wszelką cenę chciał pozyskać tę technologję. A przynajmniej włączyć się do przedsięwzięcia. Próbował się wkupić, wydobyć ze mnie szczegóły. Co mu się oczywiście nie udawało, bo żadnych szczegółów nie ma; zmyślił sobie wszystko.


— A Ojciec Mróz?


— Turek podniósł machinalnie drugą chusteczkę i przez moment przyglądał się obu w dziwnej konsternacji, jedna w prawej, druga w lewej dłoni, obie białoczerwone. Zacisnął szczęki.


— I panna wierzy temu łajdakowi. Widzi panna, jak łże. W żywe oczy.


— Szanowny pan Fessar


— rzekło się, z prawicą pod kamizelką rozpiętą


— spróbował więc z koleji dobrać się do mojego wspólnika, to znaczy, człowieka, którego uważał za mojego wspólnika. Musiał widzieć w Jekaterynburgu Piełkę. Nie wiem, co tam się działo; odbiegłem. Może miał okazję zamienić z nim parę słów. Potem, po odjeździe Ekspresu, od razu poszedł do Piełki do kupiejnego. Wywołał go z przedziału. Gdzie można tam w nocy porozmawiać na osobności? Wyszli na podest za wagonami kupiejnemi. Pan Fessar chciał od Piełki wyciągnąć to samo, co ode mnie


— ale nie dość, że Piełka nie miał, rzecz jasna, o niczym pojęcia, to jeszcze, tak, niespodzianka, jak też Piełka zareagował na te propozycje


— on, marcynowiec. Pan nie wiedział? Nie wiedział. Pobiliście się? Szamotanina jakaś? Pociąg szarpnął? Widzi pan przecie, jak to się może nieszczęśliwie ułożyć.


— Ałłach jest wielki!


— I co


— i wypadł, wyrzucił go pan, wypadł, może wcześniej już jakiś eksces śmiertelny, ale wypadł, nie ma ciała. Cóż za cudowne miejsce na morderstwo: pociąg przemierzający dwa kontynenty


— kto znajdzie zwłoki? kto odtworzy warunki zbrodni? miejsce, czas? kto zbierze potem świadków? Nie ma po temu bladej szansy. A jeszcze dał pan obsłudze taki bakszysz


— dopiero na Sądzie Ostatecznym się przyznają, że w ogóle pana widzieli; stać pana.


— Abbas yolcuyum!


— Nie mogło tak być? Mogło.


— Ale nie było!


— Bądźmy poważni, panie Fessar! Jak pan stwierdzisz, co się zdarzyło


— w odróżnieniu od tego, co mogło się zdarzyć? Kiedy mówimy o przeszłości, zawsze mówimy o tym, co  m o g ł o  się zdarzyć; tylko i wyłącznie o tym. Wszystkie zdania w czasie przeszłym są zdaniami przypuszczającemi.


— Nie wiem, co się z panem dzieje, młody człowieku, ale doradzałbym sanatorja alpejskie. Panna wybaczy. Jeszcze jedno spojrzenie przeciągłe


— w pogardzie? w odrazie? w gniewie?


— i dźwignąwszy się z wysiłkiem, Ünal Fessar postąpił ku drzwiom. Się usunęło się z drogi, obracając się w niewygodnej pozycji, coby ani przez moment nie mieć go za plecami. Zataczając się, z jedną dłonią przy skroni, wyszedł na korytarz. Tu na moment przystanął. Zdezorjentowany, spoglądał to   w jedną, to w drugą stronę


— dokąd iść? dokąd szedł, zanim stracił świadomość? gdzie jego przedział?


— tam. Odmaszerował ciężkiemi krokami.         Panna Jelena czekała z rękoma założonemi na piersiach, postukując obcasem o kant mebla.


— A mieliśmy wspólnie prowadzić śledztwo.


— Przepraszam. Olśniło mnie nagle.


— Olśniło.


— Olśniło, oćmiło, objawiła się… możliwość.


— Cierpi pan na dolegliwości żołądkowe? Ciocia ma krople miętowe, poratuje.


— Co? Nie.


— Wyszarpnęło się dłoń spod kamizelki, zapięło guziki.


— Wynośmy się stąd, nie ma co kusić losu. Zamknęło się okno. Panna pozbierała zakrwawione i pomięte kartki, położyła książki z powrotem przy maszynie. Z progu jeszcze się rozglądnęła po przedziale, sięgając już we włosy po spinkę. Zamarła.


— O matko. Ma pan dobry wzrok, panie Benedykcie?


— Mhm, dzisiaj


— sokoli.


— Musiałam ją tu gdzieś zgubić.


— Da panna spokój, w tym dywanie w życiu jej nie znajdziemy. Jelena przygryzła wargę. Wysunęła spinkę z włosów po lewej. Wyszedłszy na korytarz, rozglądnęła się szybko. Pusto. Podwinęła spódnicę, uklękła i


— tszk, tszk, tsztuk


— na powrót obróciła zatrzask zamka. Pomogło się jej wstać. Otrzepała ciemny materjał. W przejściu pojawił się prawadnik. Puściło się pannę przodem. Wsunąwszy spinkę we włosy, obejrzała się przez ramię.


— Panie Benedykcie?


— Niech się panna nie martwi, nie ma śladu.


— Rąbek mógł się umoczyć…


— Nie.


— Prawadnik cofnął się, uchyliło się drzwi. Panna przeglądnęła się w wąskiem lustrze w przejściu w następnym wagonie. Skrupulatnie zawinęła czarny lok za ucho. Pośliniwszy opuszek, przejechała paluszkiem po brwi.


— Panie Benedykcie?


— Tak?


— To w końcu on zabił tego Piełkę czy nie? Westchnąwszy, wyjęło się interferograf, ściągnęło się czerwony zamsz. Się obróciło się ku oknu i spojrzało się w okular tuleji pod czerwone słońce: ten sam łańcuszek identycznych koralików światła.


— Zabił, nie zabił, jeszczio wsjo rawno.






O prawdzie i o tym, co prawdziwsze od prawdy


— Koniaczku?


— Może jednak wpierw pójdziemy coś przekąsić.


— Może jednak nie. Koniaczku?


— A i z Ziejcowem za kołnierz pan nie lał.


— Jestem trzeźwy jak pięć laplasjanów. Koniaczku?


— Poproszę. Nalało się po kieliszku, rozcieńczając na kawarnianą modłę: pół na pół fine a l’eau i woda zwykła; poczem odstawiło się butelkę do barku. Przycupnięta na skraju posłania panna Jelena ledwo przytknęła szkło do warg. Bardzo była spięta: z łokciami przy ciele, nachylona lekko do przodu


— ale głowę trzymała prosto. Posmakowała koniaku i zmarszczyła nosek. Zdjętą marynarkę odwiesiło się na oparcie krzesła. Kieszeń wypychały zakrwawione papiery. Szarpnęło się lwi ogon rączki okiennej i cisnęło się kartki na wiatr. Rozpierzchły się na tle zachodzącego Słońca jak stado spłoszonych ptaków. Zamknęło się okno, rytmiczny hałas pociągu spadł z uszu. Panna Muklanowiczówna wolną ręką przyciskała do narzuty inne kartki: te zapisane szyfrem piłsudczykowskim. Pozbierało się je czem prędzej, ostatnią wyrywając pannie.


— A jednak


— zamruczała


— a jednak… jest pan jakiś odmieniony. Schowało się zapiski do szuflady.


— Puchnę?


— Co? Podeszło się do zwierciadła. Na obitych policzkach się nie dopatrzyło się sińców, najwyżej lekkiego otarcia skóry pod okiem. Natomiast nos istotnie opuchł, podobnie jak górna warga, rozcięta w dwóch miejscach; krył ją nieco wąs. Jutro będzie gorzej.


— Przyglądałam się panu z Ziejcowem. Najpierw myślałam, że to jest arogancja



— Arogancja?


— się zdumiało się, łypiąc do lustra.


— Nikt panu nie mówił, że czasami zachowuje się pan arogancko?


— Nie jestem arogancki!


— Nie wiem.


— Wzruszyła ramionami.


— Mówię panu, co ludzie widzą. Dotknęło się wargi. Bolała.


— Rozumiem, że taki Priwieżeński może mieć uraz i u każdego urodzonego Polaka dopatrywać się zadzierania nosa…


— A to dziwne.


— Przesunęła się ku środkowi posłania, by zajrzeć w zwierciadło.


— Pana odbicie


— Się odwróciło się.


— Może jednak spocznie panna na krześle, nie przystoi pannie na łóżku mężczyzny…


— Zamknął pan drzwi?


— Tem bardziej.


— Bien. Nikt nie widzi, nikt nie słyszy.


— Jeśli ciocia szanowna nie siedzi tam z uchem przy ścianie.


— Ciocia nie siedzi. Zresztą podczas jazdy nic pan nie podsłuchasz. Się uśmiechnęło się krzywo (odtąd, póki opuchlizna nie zejdzie, zawsze będzie się uśmiechać się krzywo i szyderczo).


— Próbowała panna? Jak należało się spodziewać, Jelena zarumieniła się i opuściła wzrok. Ponownie z wielką ostrożnością przysunęła kieliszek do ust. Różowy języczek pojawił się i zniknął między wargami. Nie piła


— próbowała alkohol jak truciznę, kropla na smak, kropla, czy nie zabije.


— Przez moment… wydawało mi się, że ratuję panu życie, panie Benedykcie, tam, w salonce.


— Co?


— Już pan zapomniał, że to na pana dybią?


— Fogiel pewnie by tak wolał.


— Mhm?


— Żebym w to wierzył. Ale


— w salonce? życie?


— Jak zrobiło się to zamieszanie. Siedziałam prawie naprzeciwko, widziałam go, jak się tam czaił, przy drzwiach do wieczornego, kwadrans, dłużej, palił papierosa, cofnął się, wrócił, i potem od razu skoczył do pana z tyłu, zza pleców.


— Dusin.


— No, tak, o panu radcy mówię.


— Języczek, koniak, wargi.


— Od razu pomyślałam: nóż pod żebro. Pan nie robi takiej miny! Przyznaję, czytuję romanse przygodowe, nie wolno? Tak wyglądało


— no to pobiegłam, widział mnie, i pomyślałam…


— Romanse


— się uśmiechnęło się. Panna Jelena zrobiła urażoną minę.


— Z panem tak zawsze. Usiadło się na krześle. Panna opuściła kieliszek, spojrzała czujnie.


— Romanse


— rzekło się, już bez uśmiechu.


— Nie wierzę, panno Jeleno. Patrzyła tylko.


— Od lektury romansów zrobił się z panny tak wprawny klawisznik? Kim panna jest? Spuściła wzrok, zmieszana.


— Nie zadaje się takich pytań.


— A na czym innem spędzamy godziny i dni w podróży? Podróż


— taki czas


— wymienia się anegdoty, opowiada się sobie nawzajem historje życia


— cóż innego?


— Ja pana nie pytam


— powiedziała cicho.


— A ilu jest tych Benedyktów Gierosławskich? Dopiero co usłyszałam nową wersję, o jakichś planach hodowli zimnaza


— to zimnazo się hoduje?


— może pan Fessar mówił prawdę, a pan kłamał, nie wiem. No to kim pan naprawdę jest? Hrabią? Matematykiem? Oszustem? Awanturnikiem jakimś? Agientem Zimy? Synem lutowczy  ka? Zimnazowym przemysłowcem? Marcynowcemrenegatem może? Tylko proszę nie mówić, że wszystkimi naraz! Albo że w jednej dziesiątej!


— Nerwowo obróciła kieliszek.


— Takich pytań się nie zadaje


— powtórzyła szeptem. Ujęło się jej lewą dłoń; chciała cofnąć rękę, już spięła mięśnie


— ale powstrzymała się świadomym wysiłkiem. Spojrzała, zmieszana. Zimne palce, sama skóra na kostkach drobniutkich, niebieskie żyłki pod tą skórą, a jak się naciśnie, to przemieszczają się pod nią wszystkie owe niewidzialne składniki organizmu, między kośćmi i między żyłami, i czuje się je wyraźnie, każdy z osobna i całą ich maszynową kompozycję; czuje się już, czym jest człowiek: materją gruzłowatą. Dostrzega się bowiem jakąś nieprzyzwoitość w samym istnieniu ciała


— nawet nie tyle w jego obnażeniu, co w ujawnieniu, iż ciało się posiada, w przyznaniu się do cielesności. Gdyby to nie bolało, gdyby się od tego nie umierało, gdyby było to możliwem


— czy otwieralibyśmy się przed najbliższymi również tak: rozcinając skórę, rozwierając zapraszająco żebra, rozpinając mięśnie, rozsznurowując tętnice, wystawiając na światło dzienne i wzrok kochanka wstydliwe zmarszczki i krągłości wątroby i jelit, nierówności kręgów, prostackie krzywizny miednicy, by na koniec nieśmiało odsłonić bijące, nagie serce? Byłaby to najwyższa i najtrudniejsza forma szczerości ciała.


— I jeśli nawet panu opowiem


— szepnęła panna Jelena, zamykając dłoń w piąstkę


— cokolwiek panu opowiem



— Panna też mi nie wierzy.


— Cokolwiek pan mi opowie



— Szczerość za szczerość.


— Ale przecież sam pan mówił: podróż to czas magiczny; ile nas znają, tym jesteśmy.


— Tak mówiłem?


— Bo nijak nikt nie sprawdzi, co z tego jest prawdą, a co nie.


— Nie sprawdzi. Ale jeśli nie prawda, jeśli kłamstwo


— szczerość tym głębsza.


— Co pan opowiada!


— Panno Jeleno. Nasze kłamstwa więcej o nas zdradzają niż prawda najprawdziwsza. Kiedy mówisz o sobie prawdę


— prawda to jest to, co ci się rzeczywiście przydarzyło: twój wycinek historji świata. I przecież nie masz, nie miałaś nad nim żadnej kontroli, nie wybrałaś miejsca swych narodzin, nie wybrałaś sobie rodziców, nie miałaś wpływu na to, jak cię wychowają, nie wybrałaś swojego życia; sytuacje, w jakich cię stawiało, nie były twojej kreacji, ludzie, z którymi musiałaś się zadawać, nie byli tworami twego umysłu i nie dawałaś przyzwolenia na szczęścia i nieszczęścia, jakie stały się twoim udziałem. Większość tego, co nam się przydarza, jest dziełem przypadku. Kłamstwo natomiast w całości pochodzi od ciebie, nad kłamstwem posiadasz kon  trolę zupełną, zrodziło się z ciebie, tobą się karmi i tylko ciebie opowiada. W czym więc odkrywasz się bardziej: w prawdzie czy w fałszu? Panno Jeleno.             Podniosła wzrok.


— Mam kłamać…? Puściło się jej rękę. Wyprostowała się; zamknęła na kieliszku obie dłonie, a palce splotła w koszyczek. Nie oddaliła się wcale


— a jakby już spoglądała z drugiego końca długiego korytarza. Mrużyła oczy w czerwonym blasku, pozostające w tyle za pędzącym Ekspresem Transsyberyjskim Słońce zalewało jej stronę przedziału od dywanu po płaskorzeźby podsufitowe, na których pulchne twarzyczki nimf wyglądały zza złotych bluszczy i powojów; a w gorącem świetle zachodu wszystko to lśniło, migotało i gorzało ciemnopurpurowemi ogniami


— nad hardo uniesioną głową panny Muklanowiczówny.


— Niech panna mówi prawdę. TuktuktukTUK, tuktuktukTUK, tuktuktukTUK. Czy to refleks słoneczny, czy też znów w oku Jeleny iskrzy ów chochlik dziecinnej przekory?


— Kiedy miałam lat dwanaście albo trzynaście


— zaczęła


— ciocia Urszula zabrała mnie na Ordynacką do cyrku. Wcześniej nieczęsto wychodziłam na miasto. Nigdy nie byłam w cyrku. Pamiętam, z jaką ekscytacją szykowałam się do tej wyprawy, to była wyprawa; od tygodnia nic innego nie zaprzątało mi myśli i snów. A ta sukienka, a te buciki, a taka okrywka, a inny kapelusik


— i co zobaczymy, jakie zwierzęta, jakich klaunów, jakie cuda; siostrzenica stróża przyniosła mi plakat, na którym szczuplutka akrobatka w kraciastym trykocie szybuje w powietrzu przez kręgi płomieni, a od dołu, spod ognia, sięgają ku niej lwy, ich rozwarte paszcze, wielkie zębiska i pazury. …Pojechałyśmy na Okólnik zamkniętą dorożką, pamiętam ponurą słotę jesienną, było to jeszcze przed lutymi. Weszłyśmy najpierw od Ordynackiej do cukierni, pozwolono mi na ciastko; i pamiętam też jego cytrynowy smak, szczypiący język słodki kwas, dobrze zapamiętuję smaki i zapachy, zdaje mi się, jakby pozostawiały już na zawsze w ciele


— na języku, w głowie


— jakieś cząsteczkinosicielki wrażeń, a dźwięki, a obrazy, a dotyk, one nie mają żadnych odcisków materjalnych, które mogłyby zasadzić w człowieku, czy tak jest w istocie, jak pan myśli, panie Benedykcie? …Potem w westybulu ciocia spotkała znajomych, pułkownika dragonów z damą, pułkownik miał stałe miejsce w loży na parterze rotundy, niedaleko areny, zaprosił nas, mnie częstował cukierkami, chciał kupić sachara; i z pułkownika zapamiętałam wąsiska wielkie, o, takie knoty skręcone w pomadzie. Siedzieliśmy w aksamicie. Inne damy, ich suknie, pióra, kapelusze, koafiury, szelest wachlarzy, zapach perfum


— ach, panie Benedykcie, zapach tych perfum nadal jest we mnie. Myślałam wtedy, że dech mi odbierze, od nadmiernego podniecenia potrafi tak człowieka zatchnąć, jakby ktoś włożył ci rękę w pierś i cisnął rozłożoną wpłask dłonią na kość, tutaj, tu



— Na mostek.


— Tak. Oddech zaczyna się, zanim skończył się poprzedni, powietrze wypycha powietrze, płuca się zapadają, nigdy pan tak nie czuł? Biedna ciocia musiała się naprawdę o mnie wystraszyć. Zapalono wielki kandelabr gazowy pod kopułą. Zobaczyłam ten długi fryz nad galerją, fantastyczne sceny polowań. Kolje, kolczyki i pierścionki dam lśniły jak gwiazdy. Pan się będzie dziwić małej dziewczynce? To wszystko było zbyt piękne, nazbyt podobne bajce. Bajki nie kłamią. Panie Benedykcie, tu może mieć pan rację, bajki nie kłamią, zwłaszcza wtedy, gdy nie mówią prawdy. …Znacznie później dowiedziałam się, że w lożach parterowych


— kto tam zasiada? Głównie panie swobodnej konduity i utrzymanki oficerów.             …Do pierwszego antraktu zobaczyliśmy połykacza ognia, foki tresowane, łamacza podków i magika, co wyjmował z cylindra króliki, gołębie oraz węże, jeden wąż uciekł, klaunom w to graj, wyciągały go sobie zza kołnierzy, z uszu, z portek. Po antrakcie zapowiedziano gdańską trupę akrobatów, od razu pomyślałam o tej dziewczynie z plakatu, i rzeczywiście: wychodzi z nimi panienka w podobnym trykocie, krzykacz przedstawia: Niesamowita Felitka Kauczuk! Oczywista, nom de scčne takie efektowne


— ale zaraz oklaski, gdy wygina się jak z gumy, jakby kości nie miała, w tył głową do pięt, i nogi zawijając sobie wokół szyji, a gimnastycy przerzucają ją sobie jeszcze niczym piłkę, i wrzucają na rusztowanie wysokie, gdzie czyni akrobacje śmiertelne do werbla szybkiego, a mnie serce do gardła podchodzi i ściskam ciocię za rękę, a potem jeszcze rzeczywiście skacze pannica przez obręcze płomieni i z trampoliny wybija się w salta przez ogień; tylko lwów nie było. Na koniec cała trupa kłania się wokół areny, od naszej strony także, wychylam się z loży. I ciocia mówi: Znam ją! To córka Boćwiałkiewiczów z Wroniej! Koń węglarza ją stratował i władzę w nogach jej odjęło, nieszczęsne dziecko, kaleka boża na całe życie. No ale widzimy, że nie, że


— Niesamowita Felitka Kauczuk! Antrakt drugi wydzwonili, pan pułkownik ofiaruje się rozwikłać tajemnicę (dama szepcze mu coś do ucha). Posłał chłopca na zaplecze, bilecik z banknotem. Co sobie pomyślała Felitka? Czy zawsze przyjmowała takie zaproszenia oficerów? Zjawia się jeszcze nieprzebrana, w pelerynie na ramiona narzuconej. Od razu poznaje ciocię; całusy, obściski, śmiechy. Usiadła z nami na antrakt. Więc co się z nią przez te lata działo? Nie była wiele młodsza ode mnie, gdy wpadła na ulicy pod kopyta szkapy węglarza; stratowana, straciła władzę w nogach, chodziła o kulach, jeśli w ogóle chodziła, bo mówiła, że rodzice woleli ją trzymać w domu


— tyle, co podwórka widziała z okna albo ulicy z podwórka, gdy w lecie ojciec ją wynosili na dwór. I niedługo potem dawał przedstawienie na ich ulicy linoskoczek


— rozciągnął sznur między dachami, chadzał po nim wte i wewte, trzy piętra nad brukiem, zaraz też na sznur weszła córka linoskoczka, przemaszerowała w powietrzu nad zagapioną Felitką. Opowiada panna Kauczuk: patrzę i wiem, że jeśli będę chodzić, to będę chodzić w powie  trzu. Od razu, tam na bruku pod liną rozciągniętą, wymyśliła sobie przyszłość i założyła się o nią. Wkrótce potem wróciło jej czucie w stopie


— rozumie pan, opowiadała to ze śmiechem, jak żart, ale to nie był żart


— wróciło jej czucie w palcach u nogi i tak została KobietąGumą. …Czy pan Benedykt słyszy, co ja mówię? Nie chodzi o to, że zobaczyłam w cyrku na Okólniku, jak się fantazje w życie zmieniają, życie w fantazje. Ale że Felitka, ale że jakaś Boćwiałkiewiczówna z Wroniej


— napisała siebie jak bajkę, siebie wymyśliła, skłamała się i obróciła w prawdę, i oto stała przed nami, żywe kłamstwo, baśń samoopowiedziana, dziecko własnych snów. Więc nie jest się tym, kim się jest


— jest się tym, kim się siebie wymyśli! Czy pan Benedykt pojmuje? Im cyrk bardziej egzotyczny, im bardziej kolorowe wystroje i większy zachwyt w oczach dziecka


— tem bliższa granica między niemożliwością i marzeniem, na wyciągnięcie ręki, na dotyk. Oderwałam cekin z jej trykotu, zabrałam, ukradłam, dotąd przechowuję w skarbczyku. …I ja się panu przyznaję: od zawsze czytałam powieści przygodowe, co to ich bohaterowie przeżywają fantastyczne awantury, podróżują przez dzikie krainy, walczą z pozbawionymi honoru okrutnikami i własną brawurą i sprytem wydostają się z najsroższych opresyj. I taką się sobie opowiedziałam, taki zakład przyjęłam, takie kłamstwo czynię prawdą. …Sądzi pan, że jaki jest z urodzenia kolor mych włosów? Ale bohaterki romansów dramatycznych, nie te zalęknione przedmioty afektu awanturników


— lecz femmes d’esprit, heroiny nieulękłe, i kobietyszpiegi, i kobietyzbójce, i femmes fatales, one występują pod czarnym włosem i brwią kruczą. Więc henna, henna magiczna. Pan się uśmiecha szyderczo


— że kokieterja kobieca, że wszystko dla urody i przypodobania się mężczyźnie? A właśnie nie! Jak pan o sobie myśli? Jaki obraz Benedykta Gierosławskiego nosi w głowie? Kim pan jest dla samego siebie? Otóż to! Tylko tak bowiem można zacząć się przepisywać, kłamać siebie, to znaczy uprawdziwiać kłamstwo: jeden dzień, drugi, trzeci, dziesiąty, miesiąc, i jeszcze, i jeszcze, ale regularnie, konsekwentnie, bez przerwy, za każdem spojrzeniem w lustro, w każdej witrynie ulicznej, w każdem przypadkowem odbiciu pochwyconem kątem oka


— aż pewnego dnia inna myśl już ci w głowie nie postanie, bo to będzie pierwszy obraz i pierwsze skojarzenie i najgłębsza prawda o tobie, gdy spojrzysz i zobaczysz tam cygańskiej urody brunetkę i zobaczysz siebie


— to będziesz ty


— kobietaszpieg, tajemnicza kusicielka, akrobatka życia. Która otwiera spinką każdy zamek i rozwikłuje każdą zbrodnię tajemniczą. TuktuktukTUK, tuktuktukTUK, tuktuktukTUK. Słońce bije sponad krawędzi widnokręgu prosto w źrenice panny Jeleny, panna zaciągnęła zasłonę po swojej stronie, ale nie pomogło; unosi dłoń do czoła, broni się przed zalewem czerwieni. Nie sposób więc rzec


— jestli uśmiech i kpina w oczach panny Muklanowiczówny? czy te cienie różowe na   jej licach to rumieńce żywe, czy ciepłe pocałunki Słońca? I wszystko, co mówiła


— prawda to czy fałsz? Nie daje znaku żadnego. Drugą ręką podniosła ostrożnie kieliszek. Błysnął krwawo rubin na czarnej aksamitce, zalśnił skromny pierścionek. Przechyliła szkło. Języczek, koniak, wargi.


— Co się tyczy romansów czytywanych w młodości.


— Odchrząknęło się.


— Panna Jelena doceni tę prawdę. Co się tyczy romansów. Historje pierwszych miłości, tak.


— Odchrząknęło się ponownie.


— Miała na imię Anna, Anna Magdalena, tak ją poznałem, jakbym jej nie poznał, to znaczy przez zasiedzenie, trudno przypuścić urok od pierwszego wejrzenia, gdy się tego spotkania nie kojarzy w ogóle, rozmyło się ono gdzieś w dziesiątku innych, w kim więc, w czym się wówczas zakochujemy, nie w konkretnym obrazie konkretnej osoby, lecz w jakiejś tęczowej impresji, bukiecie wrażeń przemieszanych, jak zapach bukietu tuzina różnych kwiatów nie jest przecie w sumie zapachem żadnego kwiatu istniejącego


— w kim się zakochujemy? A ona tak przemykała na granicy postrzeżeń, raz widziana, raz niewidziana, raz słyszana tylko zza ściany, gdy ćwiczyła na pianinie


— ach, już mówię: dawałem jej bratu korepetycje. …Brat był tępy niewyobrażenie, powiadam pannie, słusznie zarobione ruble, po każdej lekcji czułem, że sam mniej i mniej pojmuję własne tłómaczenia, gapił się na najprostszą arytmetykę i cielęca błogość nieporuszonego żadną myślą rozumu rozlewała się mu na krągłem obliczu, a próbując wczuć się w jego obstrukcje umysłowe, samemu zapadałem w jakąś przedziwną impotencję intelektu, bagno głupoty, miewałem takie przebłyski, to znaczy przeciwieństwo przebłysków, zaćmienia, gdy naprawdę udawało mi się spojrzeć na świat jego oczyma i traciły wówczas sens równania i grafy własną moją ręką dopiero co skreślone, nie wyobrażam sobie straszniejszego uczucia, otóż to były chwile, kiedy frustracja mnie ponosiła, potrafiłem nań wrzeszczeć, ciskać linjałami i kajetami, tłuc pięścią w stół, on oczywiście tylko spoglądał temi ślepiami jak krowa napasiona, więc ja już prawie włosy sobie rwałem


— i wtedy Anna Magdalena zachodziła do pokoju i pytała, czy Jędruś robi postępy. „Tak, proszę panienki, stara się bardzo”. Matko Boska Częstochowska, chroń mnie od uczniów tępych! …Owóż tak przebiegło miesięcy kilka i nie pomnę, ile razy zamieniłem z panną Anną słowa kurtuazyjne i grzeczne uwagi o jej młodszym bracie; aż dnia pewnego widzę, że kreślę mu kąty tangensowe, a myślę już tylko tak: pora by zakrzyknąć i hałas uczynić, coby Anna Magdalena odwiedzić nas raczyła. Bo i po prawdzie dawno już darowałbym sobie tę mordęgę, gdyby nie nadzieja ujrzenia jej twarzy, nadzieja na słowo, dotyk lekki, spojrzenie. Zważ panna: teraz ja tak o tym opowiadam, ale wtedy nie nazywałem uczuć po imieniu; uczuć żywych nigdy nie nazywamy albo też nazywamy błędnie, dopiero ich śmierć daje tę łatwość, łatwość w klasyfikacji przedmiotów mar  twych, żeby nie rzec: opisie wnętrzności trupa. Ale wtedy


— myśl płocha. Dzień, tydzień, miesiąc. Rozmawiamy, a bratdebil ani słowa pojmie, z wywalonym jęzorem rzeźbiący w kajecie kolejne abominacje algebry. Więc śmiałość między nami coraz większa, a z czasem także coś jakby podniecenie gry, ekwilibrystyki słownej: powiedzieć rzecz tak, by nikt poza Anną jej nie zrozumiał, i nikt poza mną, gdy mówi ona; bo że brat, łeb kamienny, wyzwania wielkiego tu nie stanowił, to pewna, ale przecie rodzice ich, i dziadek nie głuchy bynajmniej, i gosposia, i wreszcie wścibska kuzynka kątem u nich pomieszkująca od czasu, gdy lute siadły na jej kamienicy, też przecie świadomi byli dłuższych i dłuższych konwersacyj naszych. Aż nadto


— bo znowuż miesiąc mija i dzień jest taki: do wyjścia się szykuję, a tu u progu zatrzymuje mnie szanowny rodziciel Anny Magdaleny i Jędrzeja i na czaj do siebie prosi. Gdzie rozmowa oczień sieriozna. A czy przyzwoity młodzieniec, a z jakiej rodziny, a jakże uposażony, a gdzie żyjący, a prospekta na przyszłość jakie, a serce co mówi


— co mówi serce!


— Boże mój, dopierom pojął, co oczywistem było dla wszystkich poza mną, i raka spiekłem pięknego. Więc czy się zakochałem? Czy żenić się myślałem? Panna mi powie


— co to za zapach


— żaden kwiat, a bukiet splątany


— kobieta, tysiąc odbić kobiety, kalejdoskop uczuć. …Więc już afekt jawny i wymiany liścików francuskich i upominki drobne i dłuższe tęte ŕ tęte za drzwiami przymkniętemi, i brat głupi mordę śmiejący: Pan narzeczony! A co za drzwiami, to już panny gorszyć nie będę, bo nie to w historji onej ważne, a co ważne


— słuchaj panna. Miała Anna Magdalena sekretarzyk gdański na kluczyk zamykany, kluczyk w medaljonie na szyji noszony, w sekretarzyku zaś


— sekrety swoje, to znaczy listy wszystkie, pamiętnik, skarby jakieś dziewczęce i co tam zachować w tajemnicy przed światem pragnęła; wiem, bom nieraz zastał ją przy piśmie, które prędko chowała, albo właśnie chcąc przekazać mi coś potajemnie, spod klucza od razu wyjmowała. I dzień jest taki


— a właściwie wieczór już, lampy gazowe świecą jasno


— że zachodzę do panny Anny, a ona woła mi ze schodów służby, że zaraz, że już, chwilka, więc zdejmuję palto, gosposia prowadzi, zostaję sam w pokoju, za oknem ciemno, wzrok zawraca ku światłu, minuta, sam, dwie minuty, sam, chodzę, oglądam bibeloty, i oko pada na sekretarzyk


— który jest niedomknięty. Niedomknięty, spod piórnika i laki wystaje rożek złożonego papieru, piórnik też uchylony, na papierze kleks inkaustu świeży. I co się dzieje? Nogi prowadzą do mebla, ręka sięga, palce ujmują kartkę, wyciągają, rozkładają, czyta się. Poznałem charakter pisma Anny Magdaleny, i poznałem jej słowa. „Kochany mój!”


— zawsze tak zaczynała. A więc list do mnie! Pisała, nie dokończyła. Uśmiechałem się w duchu. Nie przyznam się, udam, że nie czytałem. Tymczasem oczywiście czyta się dalej. „Kochany mój, drugi dzień mija, a już moje ciało tęskni do twojego ciała”


— pamiętam, tak, ale daruję pannie, panna wie, jaki to był list. Wie panna: lettres d’amour nie są listami, to znaczy nie służą przekazaniu informacji od nadawcy do adresata;   służą wywoływaniu w nieobecności obiektu miłości tych samych uczuć, jakie powoduje jego obecność. Kiedy piszemy: to samo uniesienie, już rumieniec oblewa piszącego, już serce bije szybciej, i gdy potem wspominamy, co napisaliśmy, i gdy wyobrażamy sobie ukochaną, która to czyta


— i kiedy sami czytamy: identyczna euforja i poczucie bliskości, i myśl o tamtym, który to pisał, gdy pisał. Więc ze mną było nie inaczej; kilka chwil i już krew pulsuje pod czaszką, ciepła błogość obejmuje ciało, jakieś odbierające energję rozczulenie, nawet nie wobec Anny Magdaleny, ale wobec samego siebie, to są małe lusterka Narcyza: listy miłosne. Verte, druga strona. Jakbym gazrurką przez ciemię dostał. Jeszcze zdań parę i cóż pisze Anna


— pisze o jego włosach jasnych, o wspólnych przejażdżkach konnych, wspomina rozkosze grzeszne, które nigdy nie były naszym udziałem… Powinienem był wcześniej się domyślić, ale ogłupił mnie ten urok samouwielbienia z listu miłosnego płynący, wierzyłem, w co chciałem wierzyć. Czytam resztę. Kto, kto to jest, jakie jego imię? Nie dokończyła, brak szczegółów. Jest może koperta z adresem? Nie ma. Co robić? Słyszę kroki Anny Magdaleny, stoję z jej listem w dłoni jak morderca przyłapany z nożem okrwawionym. Co robić, zaatakować ją oskarżeniem, schować dowód i uciec, co robić. Mgnienie myśli


— odkłada się list na miejsce, się cofa się do okna. Wpada Anna Magdalena, rozradowana, jak to dobrze, że jesteś!


— a ja uśmiecham się, uśmiecham się, uśmiecham; poznałem słodki smak zdrady.


— Słodki?


— A tak, tak, słodki, słodkomdlący, ciepła zgnilizna i truchło przez słońce nagrzane też taką woń oddają, nie chcemy, ale wciągamy powietrze, smakujemy, zaraz zemdli, ale jeszcze trochę, jeszcze raz


— nie można się powstrzymać. Jest to na swój obrzydliwy sposób przyjemne. W czym znajduje pociechę człowiek zdradzony? W tym, że został zdradzony. Bycie zdradzonym bardzo szybko okazuje się formą szlachectwa ducha, pewnego rodzaju wywyższeniem, czy panna Jelena mnie rozumie, nie, chyba nie. To też jest rzecz, której nie da się opowiedzieć drugiemu człowiekowi. Czy można sobie w y o b r a z i ć, co by się czuło, gdyby zostało się zdradzonym


— i przez kogo? A czy można wskazać człowieka na ulicy i w y o b r a z i ć sobie, co by się czuło, gdyby się go kochało?


— Wydaje mi się



— Niech panna Jelena jeszcze za mną podąży. Więc było tak, że nie dałem nic po sobie poznać Annie Magdalenie. Żegnam się, wychodzę. Niby coś mówię, niby coś robię, ale przecie jedna tylko myśl w głowie: kto to jest, kto, z kim, kogo ona, kto ją, kto? Upić się


— nie była to moja metoda; żołądek zresztą zbyt słaby mam na alkohol. Cóż zatem? Siadam przy biurku, spisuję na kartce: blondyn lub jasny szatyn; jeździ konno; nosi wąsy; spotykali się wtedy i wtedy; tam i tam; znają się odtąd


— et cetera, co tylko zapamiętałem z listu. Tak, słusznie się panna domyśla: zacząłem śledzić Annę Magdalenę.   Kto ich odwiedzał w domu i do kogo ona wychodziła, i kogo spotykała na ulicy, w sklepie, i nawet z kim się widywała w kościele. Podejrzani byli wszyscy mężczyźni pasujący do opisu. Ale żeby tylko! Z czasem podejrzenie jęło się rozrastać, jak mróz na wodzie, zagarniać w siebie kolejne obszary. Bo


— zobacz panna tę logikę


— skoro może zdradzać z jednym, to czemu nie z drugim? Z drugim, z trzecim, z czwartym, z kimbądź. Podejrzani byli już wszyscy. Jeśli Anna Magdalena wymieniała w bramie z sąsiadem jeno formalne grzeczności, to pewnie właśnie dlatego, by nie zdradzić się przed jeszcze innym amatorem jej wdzięków; jeśli nie odpowiadała na ukłon nieznajomego na Alejach, to nie dlatego, że był on jej nieznajomym, ale że pamiętała, by pozory zachować; jeśli kto z jej otoczenia serdeczność mi okazywał, to nie z serdeczności, ale przez złośliwość i sprzymierzenie z przeniewierną. Niech panna Jelena za mną podąży! Tydzień i tydzień i miesiąc już prawie zdrady cudownej. Ojciec jej! Jeśli ojciec błogosławieństwo dał, to dlaczego?


— zapytuje się zdradzony. I jak to możliwe, że takiemu nygusowi bez grosza przy duszy i z imieniem nie najczystszem córkę swą jedyną bez targów długich odstąpił


— że z głosu serca?


— ba! Spisek wszystko i teatr kurewski, pardon pour le mot. Musiał tatulo dobrze znać prawdziwą naturę pięknej Anny. Widzi więc panna


— nie ma komu wierzyć. Sprzysięgli się, usidlili biednego tutora. Czyż nie mówiłem, że jest w czym znaleźć pociechę i satysfakcję? …I Bóg wie, jak długo by to trwało i jak głęboko pogrążyłbym się w czarnych przyjemnościach zdrady, żeby nie Jędruś przeklętnik, Jędruśzbawienie, który wszędzie się gapi, tylko nie tam, gdzie trzeba, i wszystko go interesuje, tylko nie to, co powinno, i w końcu raz i drugi wypatrzył mnie kryjącego się w cieniach i między przechodniami i zapewne wskazał też siostrze. Z początku Anna Magdalena również nic nie mówiła i grać usiłowała przede mną z twarzą czystą


— ale już coś przeczuwałem; pokazało się potem, że przyuważyła mnie sama, raz pod oknem jakimś, raz w bramie, gdym nie zdążył zejść z widoku, kiedy wizytowała krewnych na Powiślu. Nie mogło to trwać bez końca. Bo nie wyobrażaj sobie panna, że ja tak snułem się tylko za Anną i notowałem punkty zazdrości. To eskalowało. Żebym ja ją przyłapał in flagranti, żebym na własne oczy zobaczył…! Ale ponieważ pozostawałem zdany na potworniejsze i potworniejsze domysły, trzeba było sięgać po środki coraz radykalniejsze. Nająłem doliniarza, żeby czyścił kieszenie mężczyzn, z którymi się widywała


— czy jakiś liścik, czy chusteczka perfumowana, byle ślad najmniejszy. Był też goniec, z którego często korzystali, urwis taki, o, pyrtek dziesięcioletni może, smyrgał ze sprawunkami dla całej kamienicy. Przydybałem go któregoś wieczora śnieżnego na osobności, głowę sobie obwinąwszy szalikiem dla niepoznania, i nuże go wypytywać, kiedy, do kogo, z czym, a listy jakie, a panna co mówiła, a plotki czy słyszał. On nic. To ja z krzykiem. On nic, ucieka. To ja już go tarmoszę i grzmocę o mur i pięścią grożę i, tak, stłukłem malca w zapamiętaniu, aż padł bez przytomności. I co jeszcze


—   …Nie mogło trwać bez końca. Wchodzę, ona na sofie, dłonie splecione na chustce, podnosi oczy, płakała; ale już wargi zaciśnięte. Widzę, że się to łamie w niej, że rośnie wewnątrz w milczeniu, że właśnie dlatego nic Anna nie mówi, iżby nie wybuchnąć od razu spoza masek i póz, bo dłużej nie wytrzyma gry pozorów, była jakaś ostatnia kropla, której nie znam, Jędruśkretyn może, może sama się domyśliła, że się domyśliłem. Ale


— te jej oczy od szlochu czerwone! Ale rączki załamane! Teraz ofiara, teraz pokrzywdzona


— ooo, niedoczekanie! I dalejże: przyznaj się, przyznaj się panna


— ja zaczynam, mój krzyk, mój ból


— kim on jest, kiedy mię w sercu ci zastąpił, czy kiedykolwiek w nim mieszkałem, nie masz ty serca, dziwka chciwa! Jakbym ją opluł, mało tam spazmów nie dostała. Przybiegł brat, zatrzasnąłem drzwi, dobijał się z zewnątrz. Anna Magdalena blada jak śnieg. „Czego ty ode mnie chcesz? Co ja ci złego zrobiłam? Co za szaleństwo! Boże!” I nowe łzy. Tu już mnie Furja na moment dotknęła ognistą ręką, nie pamiętam, com nawrzeszczał; aż dech mi zaparło i drżałem cały jak w febrze, złapałem się mebla, upadłbym. Anna u moich stóp, ściska za kolana. „Nieprawda”, jęczy, „wszystko nieprawda, źli ludzie okłamali, nie wierz”. Toż sił na to brakuje


— źli ludzie! okłamali! Zachrypłem, więc już tylko szeptem, bardzo cicho: „Miałem ten list w ręce, twoją dłonią skreślony”. „Jaki list?” Pokazuję na sekretarzyk. Ona tylko patrzy i kręci głową. Szepczę jej całe zdania, co w pamięci się zapisało, jej wyznania gorące, nieprzyzwoitości, jakie kochankowi przypominała. A, widzę, że pojęła


— wzdryga się, spuszcza oczy; więc ja od nowa, szept zimny jak ostrze lancetu, znam twoje grzechy, ladacznico. Już mi nie spojrzy w twarz, rumieniec czerwony aż na szyję jej spłynął, i też jeno szept pozostał


— szepcze tak słabo, muszę się pochylić. „Nie mam, nie mam żadnego kochanka, nikogo poza tobą, nigdy nie miałam”. „List, list twój szczery!” „Tak, listy piszę, od lat, ile to już listów, wszystkie zamknięte pod kluczem, do niego”. „Do kogo?” „Odkąd czytam romanse francuskie, mój kochanek, którego nigdy nie miałam, z romansów, z książek, od lat, z nim każdą myśl, każdy grzech, bo jemu wszystko napisać mogę, który nie istnieje, nie istnieje, nie istnieje!” I co, panno Jeleno, co powiedzieć, co począć? Z czytania romansów wszystko! Chyba próbowałem przepraszać, rzuciłem się na kolana


— odepchnęła, nie patrząc nawet, odwrócona, kryjąca twarz, przegoniła, łkając. W drzwiach jeszcze brat jej mało się na mnie z pięściami nie rzucił: „Durny ty, durny!”. Uciekłem. Mijaliśmy się potem raz i raz na ulicy, ja i Anna Magdalena, wyszła za zarządcę Tattersalu Wodzińskiej… ale nigdy już nie spojrzeliśmy sobie w oczy. TuktuktukTUK, tuktuktukTUK, tuktuktukTUK. Języczek, koniak, wargi.


— A nie myślał pan, że ona mogła jednak zostawić ten list z zamysłem, coby pan go znalazł i przeczytał?


— Dla obudzenia zazdrości?


— W głowie jej nie postało, że uwierzyłby pan w jej zdradę.


— Więc po co? Jelena przechyliła główkę, ściągnęła wargi.


— Są rzeczy, których nie powie się w oczy, lecz wyzna w liście; i są rzeczy, których nie sposób także wyznać w liście


— ale można dać je do zrozumienia. Inaczej. Bo dama nie powie wprost: chcę tego i tego. Dama musi zawsze móc zaprzeczyć i wycofać się z twarzą. Mówi pan, że co ona z tym kochankiem swoim urojonym



— Dajmy już temu pokój. Panna Jelena Muklanowiczówna zaśmiała się dyskretnie, kryjąc usta dłonią. Słońce spadło już tak nisko i tak zakręciły względem Słońca tory, że bardzo niewiele światła zachodu wlewało się do atdielienja i cienie głębokie, miękkie, pofałdowane jak gruby aksamit umościły się wokół panny, zawijając całą jej sylwetkę w suty materjał nocy, aż się panna zapadła weń do reszty i tylko właśnie w ruchu, tylko sięgając poza cień


— kieliszek do ust, do ust dłoń pusta


— wyłaniała się na moment Jelena bladą plamą, zarysem kształtu zapamiętanego. Co to więc był za śmiech, można się było domyślać jeno po dźwięku cichym, głuszonym przez ciągły stukot pociągu; nie odczyta się wyrazu twarzy panny, nie pozna znaczenia śmiechu z jej oczu. Szyderstwo? litość? kpina? sympatja? I czy ona także nie zadaje sobie teraz tego nieuchronnego pytania: prawda czy fałsz? A może już wydaje się jej, że poznała odpowiedź


— i dlatego się śmieje.


— Panna się ubawiła? Wesoła historyjka?


— Proszę się przyznać


— nie, pan się nie przyzna. Brzmi prawdziwie, jakby rzeczywiście się zdarzyła


— ale nie panu, nie leży na panu dobrze. Usłyszał ją pan gdzieś? Ktoś panu opowiedział? I powtarza pan teraz, przykrojoną na siebie.


— Nie leży dobrze? Jeśli nawet. Dlaczego to ją uważa panna za fałszywą? Może fałsz jest po drugiej stronie.


— Że niby poznałam tu nie Benedykta Gierosławskiego


— ale kogo? kłamstwo o Benedykcie Gierosławskim?


— Panna mnie poznała!


— parsknęło się. Wstało się, przekręciło się cyngiel elektryczny, zapłonęły w przedziale żarówki w kloszach kolorowych. Jelena zamrugała, dobrze już znanym gestem osłoniła oczy. Noc za oknem stężała w czarny monolit, gładką bryłę węglowego lodu.


— Panna mnie poznała


— czy to znaczy, że ja również pannę poznałem?


— Ależ proszę się uspokoić, nie miałam na myśli



— Czego? Że zazwyczaj p o z n a j e panna ludzi w dwa dni?


— Przepraszam. To było głupie.


— Odjęła dłoń od oczu.


— A znowuż z trzeciej strony patrząc: czy zdrada z kochankiem nieistniejącym mniej boli? czy mniej jest zdradą?


— Taka panna pewna, że nie może być owa historja prawdziwą!


— Bardzo się pan uniósł.


— Spojrzała, nadal mrugając.


— A zatem


— zatem jest prawdziwa? Usiadło się z powrotem, założyło się nogę na nogę, naciągnęło się kant nogawki.


— Tego nie powiedziałem. Panny kolej. W zamyśleniu dotknęła paznokciem dołeczka pod dolną wargą.


— Wszyscy mężczyźni to potwory.


— Pardon…?


— Wszyscy mężczyźni to potwory. Pan Benedykt stwierdzi, czy kłamię. Zawsze byłam chorowita, szczególnie od ósmego roku życia, następne pięćsześć lat


— to był czas najcięższy, sama już nie wiem, ile razy doktorzy wróżyli mi rychłe zgaśnięcie, oczywiście mnie nic nie mówiąc, uśmiechali się tylko, głaskali po główce i zapewniali, że wszystko będzie dobrze; ale ja zawsze zdołałam albo podsłuchać, albo wyciągnąć od służby, albo z min i nastrojów cioci wyrozumować


— źle się działo. Najgorzej, że nie była to nigdy jedna choroba śmiertelna, lecz tuziny pomniejszych infekcyj i przeciągłych niedomagań, następujących po sobie, nakładających się i wzajem siebie prowokujących: choroba była stanem permanentnym, nie konkretna choroba, ale chorowanie, diathesis jakaś wewnętrzna, bo zanim się z jednej maligny udało wyjść, już dwie inne słabości w organiźmie zagnieździć się zdążały, i tak bez końca. Można rzec, iż chorobą moją główną była właśnie owa nadzwyczajna podatność na boleźń wszelką, czyli ułomność jakaś wrodzona ciała, lecz jak to ocenić, skoro chorowałam, odkąd pamiętam


— może o wszystkim przesądziła ta pierwsza, niewinna dolegliwość, kamyczek, który poruszył lawinę? Tak czy owak, rzadko podnosiłam się z łóżka. …Teraz niech pan Benedykt spróbuje wejść w świat dziecka latami obłożnie chorego. Siłą rzeczy granica między prawdą a fikcją jest tu daleko przesunięta. Do dziecka docierają sygnały ze świata


— odpryski, echa, ślady pozostawiane na ludziach przez świat, jak ślady pozostawiane przez mordercę na rekwizytach zbrodni


— ale nie doświadcza ono świata bezpośrednio. Co więc robi? Buduje świat w wyobrażeniu. Nie miasto, ale wyobrażenie miasta. Nie zabawa na śniegu, ale wyobrażenie zabawy. Nie przyjaciel, ale wyobrażenie przyjaciela. Nie romans, ale wyobrażenie romansu. Nie życie, ale wyobrażenie życia. Powstaje myśl, że rekonstrukcja jest możliwa, że przecież wszystkie te ślady muszą do siebie pasować: istnieje morderca; była zbrodnia. Doświadczenie nie jest już konieczne: ono zawsze będzie przypadkowe, fragmentaryczne. Natomiast wyobrażenie jest  ko m p l e t n e. I wydaje mi się, że pan Benedykt jako matematyk


— nie mylę się?


— pan Benedykt zna to uczucie, nie jest mu obca owa pierwotna skłonność umysłu. …Są ponoć takie kategorje obłędu, urazy duszy, które zostawiają ludzi całkowicie oderwanymi od doświadczenia, odciętymi od wrażeń zmysłowych. Powiada się: żyją we własnym świecie. W klinice profesora Zylberga widzia  łam katatoników. Świat namacalny nie jest im do niczego potrzebny, wyobrażenie zwyciężyło. Pewnie w końcu okazało się p r aw d z i w s z e . Czy to miał pan na myśli? Jeśli zgubimy miarę prawdy


— co decyduje? Cokolwiek. …Była to gorączka, bardzo męcząca, taka, od której bolą mięśnie i po potach nocnych zasypia się dopiero o chłodnym poranku, w ciele już lekkiem i rozmiękłem; to są owe rzadkie przyjemności długiej choroby, których pan pewnie nie miał nigdy okazji poznać, nigdy w nich zasmakować. Ale dla mnie


— rozkosz. Towarzyszy wszakże temu dziwna przejrzystość zmysłów; po takiej nocy widzisz rzeczy wyraźniej, z wielką ostrością, widzisz, słyszysz, czujesz, bo także dotyk, także zapachy, wszystko dociera z większą siłą


— tem silniej, im słabszy jest człowiek, im bardziej wymęczyła go gorączka. Oczywiście najsłabszy jest wówczas umysł.


— Porankiem, po nocy nieprzespanej.


— Tak.


— Panna słuchała Ziejcowa od początku?


— Ale proszę mi nie przerywać! Więc przychodzi świt, głowa się oczyszcza, unoszą się zasłony


— i oto puch pod palcami bardziej jest puchowy, światło w oczach bardziej jasne, prawie razi, powietrze świeże, nawet jeśli nieświeże, i ludzie nowi, nawet gdy ci sami. Wchodzi doktor. Doktor ma dobrze ponad pięćdziesiąt lat, brodę gęstą, brzucho baloniaste, paluchy jak serdelki, cuchnie tytuniem fajkowym i amoniakiem; ściskając mi nadgarstek (a skóra u doktora słoniowa, chropowata), mamrocze coś pod nosem, dźwięki dziwne i charkotliwe. Więc już patrzę oczyma szeroko otwartemi, podejrzliwie, a jemu


— widzę


— z nosa wyrastają wiechcie siwych włosów, z uszu krzaczki czarne, pod brodą niczym igielnik jeża porusza się jakiś dziwny narząd, a jak doktor łypnie przez szkła binoklów, to dreszcz po mnie przechodzi od tego wilgotnego spojrzenia ślepiów ogromnych, i już z przeczucia pewność powstaje w umyśle czystym, przejrzystym: przecież to nie jest istota mojego rodzaju, to coś innego


— potwór jakiś, zwierzę, nie człowiek. Wydobywa się z jego gęby niski bulgot: „Jaak się czujeemyy?”. W strachu ledwo szepczę odpowiedź. Że dobrze. …Myśli pan, przecież w końcu wyspałam się i mi przeszło? Ale w tym rzecz cała, że lepiej byłoby, gdyby nie przechodziło! Bo kto przynosił mi na co dzień ślady życia pozachorobowego, z kogo czytałam rzeczywistość leżącą na zewnątrz mojej sypialni, kto dawał mi poszlaki dla wyobrażenia świata? Ciocia Urszula. Mama. Julka i stara Guścowa. A czasami pani Feschik, która przychodziła czytać mi bajki, bo to była jej największa przyjemność w życiu: czytanie bajek chorym dzieciom. Widzi pan? Kobiety. Doktor natomiast zachodził, gdy coś się w moim stanie zmieniało, gdy się pogarszało, więc po nocy ciężkiej właśnie. I wtedy widziałam, co widziałam; co widzieć musiałam. Ile potrwało, zanim wyobrażenie ustaliło się na dobre? Reguła była nieodparta. Jestem ja, ja i inne kobiety; i są oni, jak doktor, te stwory dziwne, nieludzkie.   …We wspomnieniu nie ma różnicy między światem i wyobrażeniem świata. Jeśli sobie wyobrazisz, że jesz szarańczę


— słyszał pan, że są ludy, które się nią żywią?


— ale wyobrazisz porządnie, aż po wrażenia zmysłowe, to po jakimś czasie nie odróżnisz pamięci smaku szarańczy od pamięci smaku chleba: smakują inaczej, ale równie prawdziwie. No więc ja bardzo dobrze pamiętam, że żyłam w świecie, gdzie mężczyźni byli samcami innego gatunku istot. Co się stało z drugą połową rodzaju ludzkiego? Mężczyźni zapewne wybili ich, by zająć ich miejsce. Była to mistyfikacja na historyczną skalę. Kryli się z tym przed nami, kamuflowali, udawali, odgrywali role, jednak niedoskonale, nieumiejętnie, niechlujnie, ponieważ wszystko robią topornie i niechlujnie, taka ich nieludzka, mężczyznowata natura. Niewiele trzeba, by ich przejrzeć. Na przykład, jak się zachowują we własnem gronie, gdy sądzą, że nie ma nas w pobliżu. Od razu głos im się zmienia, grubieje, słowa tracą na znaczeniu, mężczyźni przechodzą na swój język, jakiś zwierzęcy djalekt bełkotliwych charknięć, warknięć, pomruków, rechotu; z języka ludzkiego znaleźli użytek jeno dla wulgaryzmów. Wywodzą się od padlinożerców, jedzą jak padlinożercy, widziałam szczury, jak się wgryzają w mięso czerwone, wpychają żarcie do pysków, aż się cali purpurowi z wysiłku robią i ślepia im na wierzch wychodzą, wylewa się pot tłusty na skórę, ale szczęki pracują niezmordowanie, byle szybciej, byle więcej, i te dźwięki, jakie się wówczas z nich wydostają, to sapanie, i smród ich mężczyznowatych wydzielin cielesnych…! Albo owo drapieżnicze umiłowanie krwi i walki


— żeby nie wiem, jak się pilnowali, starczy im pokazać jakąś masakrę, a choćby bójkę uliczną, niech jeden drugiemu nos rozbije: już im się oczy świecą, już nozdrza drgają


— a, zwietrzyli!


— i ruszają z mięśniami napiętemi. Wieczorami, po zmroku i późno w noc, odbywają w swoich jaskiniach rytuały mężczyznowate, kultywują tam prawdziwe obyczaje bólu, potu i przemocy; czasami wracają do domów, do nas, nie zatarłszy wszystkich śladów. W sekrecie oddają cześć bogom nieczłowieczym o ohydnych wizerunkach. Tak przecież wszystko urządzili, żebyśmy nie miały dostępu do miejsc ich spotkań. Całe pomieszczenia, budynki pozostają dla nas zakazane, tylko mężczyźni mają tam wstęp; dzielnice, a może i miasta, może są na Ziemi


— wymazane z map przez kartografówmężczyzn


— takie miasta niedlakobiet, metropolje podziemne, gdzie oni żyją w swoim stanie naturalnym, to znaczy wolni od teatru człowieczej kultury, nadzy, porośnięci twardą szczeciną nie tylko na policzkach i brodzie, lecz na ciele całem, żyją w błocie, w ciemnościach i ciemnym blasku od czerwonego ognia, w dymie gorącym, okładający się pięściami i gryzący na oślep w stadach tysiącznych, tarzający się w moczu i krwi ofiar, a kto więcej ran odniesie i bardziej się oszpeci, ten bożkiem hordy jest czyniony i wywyższa się go ponad innych mężczyzn, ażeby podziwiali obraz boga, w rechocie, w krzykach wulgarnych, w splunięciach i pierdnięciach, wolni. A jak upolują samotną kobietę, odbywa się zaraz walka dzika o przywilej konsumpcji. A jak muszą między kobiety wrócić na dłużej,   tęsknią i boleją nad wygnaniem i jęczą przez sen i mszczą się na nas jak mogą, że w takiej niewoli, ukryciu i zgnębieniu mężczyznowatej natury żyć im przyszło, i tylko wtedy mały błysk radości i wyraz satysfakcji na ich bryłowatych obliczach, gdy przykrość, gdy ból udało się im zadać kobiecie. Wszyscy mężczyźni to potwory. …Jak wyjść z tego świata? Nie można, nie do końca, pamięć zawsze pozostanie. Rzecz jasna, da się ją z czasem przesłonić inną pamięcią. Stało się jednak tak, że zanim zdążyłam się z mężczyznami oswoić… Mówił pan o pierwszej miłości; to nie była miłość. Nie wiem, co to było


— rytuał polowania może. Podchodził mnie w majątku przyjaciół ojca na Saskich Łużycach, ich kuzyn, młodzieniec ze szkół na lato przybyły, a ja akurat na tyle dobrze się czułam, by wyjechać wówczas na wieś, żadnej choroby ciężkiej, cud prawdziwy, lute zaś nigdy w tamte okolice nie dotarły, więc i lato jak Pan Bóg przykazał, długie wieczory, ciepło, grają świerszcze, woń zieleni


— on podchodził mnie przy świetle Księżyca. Nie było tak, że żyłam nadal w owym wyobrażeniu, nie gniłam już przecie w pościeli miesiącami; ale nie było też tak, że zupełnie zapomniałam, mówię panu, że nie zapomniałam, nigdy nie zapomnę. Więc on



— Nie wypowie panna jego imienia?


— Artur. Artur. Typ ziemianina, dobrze zbudowany, nogi mocne od konnej jazdy, spalony przez słońce, włosy także, jak zboże przejrzałe, nigdy ich nie czesał, lwia grzywa


— mój Boże, czy pan Benedykt słyszy, jak ja go opisuję? Od samego początku więcej w nim widziałam zwierzęcia. Czy potrafi pan docenić piękno rumaka szlachetnej krwi? Jak się porusza, stęp, kłus, galop, cwał, jak mięśnie płyną pod skórą, która lśni od ciepłego potu, i jest w tym wielka harmonja, rytm jak w muzyce, jest wielka moc w ciele doskonałem, doskonale nastrojonem. Artur chyba poznał to w moich oczach. Nauczycielka rysunku mówiła mi, że mam talent. Proszę się kiedyś przyjrzeć sposobowi, w jaki ludzie patrzą. Malarze, rzeźbiarze, tancerze i mieszkańcy Południa oglądają od razu całą sylwetkę człowieka, nawet przy powitaniu, przy pierwszem spotkaniu, nie pozostaną przy twarzy, muszą się przypatrzeć ciału. Artur poznał moje spojrzenie. Nie pamiętam, jakie uprzejmości wyrzekł, gdy nas sobie przedstawiano. Ale pamiętam, jak się uśmiechnął: pokazał zęby, odsłonił kły. Zaczęło się polowanie: mężczyzna poluje na człowieka, to znaczy na kobietę. …W chłodnych cieniach dworku i pod błękitnem niebem żniw, na powietrzu drżącem od południc i żaru nasłonecznionej ziemi. Z każdym dniem wszystko coraz bardziej pasowało do wyobrażenia, a może to ja na powrót się w nie zapadałam, wciągając za sobą Artura jakimś sposobem mesmerycznym, próżne pytania, i tak opowiem tylko to, co pamiętam. Więc z każdym dniem. Od początku nie mówiliśmy wiele, ale Artur bardzo szybko zupełnie porzucił iluzję ludzkiego języka, pozostając przy wyrazach djalektu mężczyznowatego; nie rozmawialiśmy więc w ogóle, nie ma języka między naszemi gatunka  mi. Ziemia była gorąca


— nie nosiłam butów, chodziłam boso, po raz pierwszy w  życiu nagiemi stopami po nagiej glebie. Zwabiał mnie dzbankiem zimnej limoniady, jabłkiem soczystem. Nigdy nie podchodził, nie podawał. Stanął z wyciągniętą ręką, musiałam się zbliżyć, wziąć. Wtedy pochylał się, szukając oczyma moich oczu. Chodziło o to, żebym z czasem zaczęła jeść mu z ręki, dosłownie, to jest bez użycia dłoni, ustami wprost z ręki, językiem ze skóry. Nie tropił mnie, nie podążał za mną, jak podążałby za zwierzyną zwykłą; a jednak nawet na samotnym spacerze zawsze czułam jego obecność, jego spojrzenie czujne, i rzeczywiście, nie raz, nie dwa mignął mi gdzieś w oddali, sylwetka na tle horyzontu albo cień między drzewami, że nabrałam nawyku oglądania się przez ramię, przystawania i nasłuchiwania


— jak sarna w lesie. Przy stole nie patrzył na mnie


— patrzył na tych, na których ja patrzyłam, z którymi rozmawiałam. Wchodził i wychodził z pomieszczenia przede mną. Potem… Wracaliśmy czerwonym wieczorem znad rzeki, gospodarze, córki ekonoma, ktoś od sąsiadów, powolny spacer polną drogą; szłam boso i skaleczyłam się na kamyku ostrym, rozciął skórę jeszcze nie zgrubiałą między palcami, podskakiwałam na jednej nodze, i chłop jakiś podpity, przechodzący mimo, uczynił nieprzyzwoitą uwagę, zostałam w tyle, kulejąc, ale oto okazało się, że został też Artur, Artur capnął tego chłopa za ucho i tak począł je kręcić, szarpać i cisnąć, aż ściągnął pijanicę na kolana i w końcu twarz w pył drogi mu włożył i mało tego ucha nie oderwał, chłop został tam na ziemi z krwią na gębie. Pojmuje pan? Stałam, patrzyłam, milczałam. Artur oczywiście ani się obejrzał. Pokuśtykałam za nim. Czułam, że polowanie zbliża się do końca, to była kwestja dni. Nie będzie ostrzeżenia. Niczego nie powie, nie zapyta, nie będzie prosił, nie on, długie muskuły pod spaloną na brąz skórą, mężczyznowata melodja ruchu, grzywa jasnych włosów, białe kły. Co robić? Nie mogłam spać. Nie przyszedł w nocy. Po świcie także nie zasnęłam. Nie przyszedł w dzień. Nie mogłam jeść. Przy stole wodziłam za Arturem wzrokiem, inni już zwrócili uwagę, stawało się to aż nazbyt oczywistem. Ktoś coś powiedział. Artur obrócił się i, uśmiechnięty, nachylił się ku mnie, na otwartej dłoni miał ćwiartkę soczystej gruszki, słodki syrop płynął mu po palcach, po nagiej skórze owłosionego przedramienia. Oblizałam wargi. Wyjęłam nóż z szarlotki i wbiłam mu go w pierś. …Odesłali mnie do kliniki profesora Zylberga. Tam mnie leczono z „załamania nerwowego” i tam, gdy zachorowałam, zachorowałam na tuberkulozę.               TuktuktukTUK, tuktuktukTUK, tuktuktukTUK. Bardzo się panna Jelena zaprehensjowała, opowiadając; już nie mogło być wątpliwości: rumieńce niezdrowe, oddech szybszy, nerwowe ruchy palców na kieliszku. Ale nadal nie wiedziało się, czego były to oznaki: prawdy czy fałszu. Czy takie wzburzenie uczuciowe spowodowało u niej wyznanie mężczyźnie prawd szczerych


— czy też tak denerwowała się, szczerze kłamiąc? Pod elek  tryczną lampą każdy cień gwałtownej emocji wyświetlał się na gładkiej twarzy wyraźnie jak pejzaż bitewny w fotoplastikonie.


— Skoro pozwala sobie panna na tak, mhm, ordynarną bezpośredniość, niech i mnie będzie wolno, nie obrazi się panna.


— Dopiło się koniak i odstawiło się energicznie kieliszek, szkło mało nie prysło pod dłonią. Pojedynek trwał, podniesiono stawki.


— Że się nareszcie przedstawię w należyty sposób: Benedykt Gierosławski, nałogowy hazardzista.


— Ach!


— Tak, tak, widziała mnie panna grającego, i co sobie pomyślała: silny, bo przełamał wstyd? Ha! Słaby, bo nie przełamał nałogu!


— A pan tylko tak wszystko liczy?


— Co? Zakręciła palcem w powietrzu.


— Silny, słaby, silny.


— Panno Jeleno, doprawdy, czy ja tak liczę, jakie to ma znaczenie, silniejszy i tak przemoże słabszego, choćbym ich po francusku nazywał pięknemi słówkami i rozliczał w miarach perfumeryjnych. A hazardzista, a nałóg we mnie


— on j e s t  silniejszy. …Historja więc będzie taka. Lat siedemnaście, rok pierwszy na Uniwersytecie Cesarskim, karty. Był taki student prawa, Fryderyk Welc, bo musi panna wiedzieć, że ten akurat początek pamiętam doskonale, i że w ogóle był tu początek, jasny i konkretny


— na ile cokolwiek istnieje w przeszłości


— wyraźna granica między czasem hazardu i czasem sprzed hazardu, ani bowiem w domu, ani w rodzinie i pośród krewnych, przyjaciół rodziny, ani w szkole wcześniej, nie dane mi było posmakować tego owocu pokuszenia, nie było takich tradycyj u Gierosławskich, nie odziedziczyłem też złej krwi po kądzieli, dopiero na Cesarskim, owego dnia, gdyśmy się cofnęli spod zatrzaśniętych drzwi dicksteinówki, bo w nocy siadł na niej luty i przemroził wszystkie aule, odwołano zajęcia, rozchodziliśmy się, grupka tu, grupka tam


— a Fryderyk Welc zapraszał na pokera. Teraz panna sobie pomyśli: no i cóż, niezobowiązujące słowo nieznajomego, musiałbym się wprosić. Otóż są osoby, dla których nie ma na świecie nieznajomych. …Fredek był człowiek z ludzkością w objęciach. Panna zna takie charaktery? Zanim cię spotka, już jest twoim przyjacielem, serdeczność wylewa się z niego jak z kadzi dziurawej, wystarczy się zbliżyć, odsłonić, to łatwe. Wita cię zawsze z rozpostartemi ramionami, wołając głośno z daleka, im więcej ludzi naokoło, tem głośniej, z uśmiechem szerokim, a śmieje się z głębi brzucha, z trzewi; tacy ludzie zazwyczaj słusznej są postury, a w każdym razie tuszy niemałej, o twarzy okrągłej, ciastowatej, grubych wargach, łapskach długich. Fredek chwytu nie miał atletycznego, ale poza tym


— jak mówię. Nie skończył dwudziestu lat, a już było w nim widać ukochanego wuja i rubasznego dziadka. Często mylimy się co do natury osób tego pokroju, często mó  wimy: dusza towarzystwa. Nie od razu też zrozumiałem, co w Fredku było tu prawdziwe, co udawane. Śmiał się zbyt głośno. Zbyt szeroko otwierał ramiona. Zbyt energicznie potrząsał dłonią. Widzi panna, ja potrafię rozpoznać wstyd we wszystkich jego postaciach, także tej. …Zagarnął mnie, jak zagarniał wielu


— tych milczących, trzymających się na uboczu, studentów nie znanych przez innych studentów. Karmił nami swoją serdeczność, karmił swój wstyd. Kim by był, gdyby nie mógł być jowialnym przyjacielem każdej zagubionej duszy na Uniwersytecie? Kolejną zagubioną duszą. Serdecznie więc


— na karty. Nasampierw gra była okolicznością towarzyską: idzie się na wódkę, idzie się na uchę, idzie się na karty


— znaczy to samo: spotkać się, siąść na kilka godzin pod wspólnym pretekstem, w oficynie zadymionej, w piwnicy ciemnej, na strychu jakimś, przez który luft zimny ciągnie i gdzie sople na okiennicach rosną jak strąki fasoli, siąść, pogadać. Po to się studjuje; wiedzę można zdobyć na tysiąc sposobów, ale podobnych znajomych, którzy towarzyszyć ci mają na ścieżkach karjery przez całe życie i którzy wzajem sobie karjery ustawią, oni tobie, ty im, przez samą żakowską komitywę, podobnych znajomych


— tylko tak. I nikt mnie nie namawiał, żeby panna nie miała wątpliwości, nie zostałem w c i ą g n i ę t y . Grali, więc się przyglądałem. Grali, więc kombinowałem, jak sam bym zagrał na miejscu tego czy tamtego. Grali, więc w końcu i ja zagrałem. …Hazard szedł między studentami, a większość z nich takie same chudopachołki jak ja. Sumy były niewielkie i graliśmy nie bardzo serjo. Kłopot w tym, panno Jeleno, w tym kłopot, że ja wygrywałem. Ale! Nawet i nie to przesądziło. Nie można wygrywać bez końca, wiedziałem to, wreszcie sparzyłbym się, cofnął. Ponieważ jednak wygrywałem, i wszyscy widzieli, że wygrywam


— na dodatek wiedzieli, że studjuję matematykę, i fetysz z tego uczynili, trochę żartem, trochę poważnie


— naturalną rzeczy koleją trafiłem do gier o stawki wyższe, między kartowników zatwardziałych, Fryderyk wprowadził. I kiedy z nimi wygrywałem, wygrywałem już ciężkie pieniądze. I co robiłem z temi pieniędzmi? Niech panna uważa, bo tu się dopiero nałóg zaczyna. Żebym ja je przepijał! Żebym na diewuszki przepuszczał! Już to by mnie wyrzutami sumienia należycie wstrząsnęło i zagasiło pragnienie. Miast tego dolewałem oliwy do ognia. Pierwsza wielka pula, pamiętam, sto szesnaście rubli


— co zrobiłem? Posłałem matkę do słynnego doktora, kupiłem jej leki. Dzieciom z kamienicy cukierki i zabawki podarowałem. Widzi panna, od czego się zaczął nałóg? Uzależniłem się od ich radości, nawet nie od wdzięczności, ale od radości w ich oczach, od tej ciepłej satysfakcji na sercu, gdy z taką łatwością dobro bezinteresowne czynimy. …Panna się uśmiecha ironicznie. Co za prostacka wymówka! Ale ja wcale nie twierdzę, że dlatego grałem; kiedy gram, nie ma innych motywów poza grą. Jedynie opowiadam moją drogę. Od zapchlonych nor studenckich, przez zaplecza kawiarń i salony prywatne, do stolika Miłego Księcia. Fredek wi  dział, ile wygrywam, i któregoś wieczora zaprowadził mnie do księcia karciarzy warszawskich


— czy naprawdę wysokourodzonego, to możliwe, z powierzchowności, maniery i mowy sądząc, mógł być hrabią tak samo jak ja. Spotkasz na ulicy i pomyślisz: ładnie się zestarzał. Gentleman siwy, z nosem rzymskim, zaśpiewem wileńskim, uśmiechem miłym. Wstępne: dwieście rubli. Ale Fredek nie mógł wiedzieć, że ja z tych wygranych zachowywałem jeno tyle, coby mieć z czym siąść do rozdania następnego wieczora. Teraz więc przyszło mi się zapożyczyć. I, tak, tak, i oczywiście pierwszej nocy u Miłego Księcia przegrałem wszystko, do ostatniej kopiejki na kredyt postawionej. …Co nakazuje rozsądek? Trzeba dług oddać, nie ma skąd, a dotąd przecież się wygrywało


— najprościej więc odegrać się. Panna powie, że to wcale nie rozsądne. W ogóle hazardować się jest nierozsądnem i większość poczynań ludzkich niewiele z rozumem ma wspólnego


— trudno mi sobie przypomnieć jedną rozsądną rzecz, jaką zrobiłem, wsiadłszy do tego pociągu


— ale skoro już grałem, dlaczego ten akurat wieczór karciany miałby być błędem? Oczywiście, przegrałem wtedy znowu i zapadłem się w dług dwakroć głębszy, ale nie w tym sprawa. Wziąłem pieniądze odłożone na matki medykamenta; przegrałem. Zastawiłem rzeczy ojca; przegrałem. Wziąłem, co na czesne i czynsz; przegrałem. Zastawiłem zegarek złoty i co lepsze ubrania; przegrałem. Teraz proszę mnie spytać, dlaczego. …Owóż nie ma „dlaczego”. To jest oszustwo wszystkich podobnych opowieści: spoglądamy wstecz


— w pamięć


— i łączymy zachodzące po sobie wydarzenia: to zrobiłem z takich przyczyn, a to z takich, i nawet jeśli wówczas nie wiedziałem, to teraz wiem. Kłamstwo! Kiedy siadam do gry, nie ma niczego poza grą. Żadnych przyczyn zewnętrznych, te wszystkie rzewne bajki o radości obdarowywanych


— to był etap na drodze, ale nie motyw dla gry. Tak samo jak nie żyje panna dla granitowych aniołków na grobowcu


— to ornament pośmiertny, to poza życiem. A życie


— cóż, się urodziło się, żyje się, umrze się. Jakiż, u licha, powód można tu podać? Pojmuje panna? Ja nie gram. Ja nigdy nie gram. G r a  s i ę. …Przychodzę znowu do Miłego Księcia, wieczór sobotni, wielu gości, wyższe sfery, czasami organizował rauty przed dłuższemi nocami pokerowemi, a także kiedy wprowadzał znaczne osobistości z warszawskiej socjety, panowie wyfraczeni, panie w operowych tualetach, lokaj mnie ani na korytarz nie wpuścił, mówiłem pannie, że co lepsze ciuchy zastawiłem już u Żydów. Ale jak się odegram, skoro nie mogę grać o takie stawki? Jak się odegram, skoro nie mam już co postawić? Wchodzi Fredek z pannicą przystojną u ramienia, dostrzegł mnie, zafrasował się, serdeczne współczucie rozmazało mu gębę, brachu, c’est tragique, czekaj tu tylko, zaraz zaradzimy. Jeszcze puścił oko, poklepał łapą szuflowatą po plecach i nurkuje w salony. Czekam kwadrans, czekam drugi, a ich głosy i muzyka tuż za ścianą, lokaj miłosierny przyniósł mi chleba z pasztetem, zjadłem szybko ze wzrokiem przylepionym do parkietu.   Naraz słyszę kroki


— Fredek przyprowadził Księcia. Książę strapiony, w czym mogę pomóc, miły przyjacielu, ramieniem otacza, po pugilares sięga. Wziąć od niego czerwońca? Ale to żadna pomoc, to jest właśnie kolejny kamień u szyji, przecież ja nie chciałem się zadłużać, nie przyszedłem żebrać. A on wpycha mi dieńgi w karman. Wtedym pojął. Oczu nie podnoszę, głowy nie obracam, pytam tylko grzecznie, jak dług swój uregulować mogę, czy w tym pomoc się dla mnie jaka znajdzie. Miły Książę wzdycha ciężko. Weksel jest weksel, dług musi zostać spłacony, na Sądzie Ostatecznym też rachować nam będą „winien” i „ma”, pan Benedykt najlepiej zna zimną niewzruszoność arytmetyki. Oczywiście, z czyjej kieszeni pieniądz wychodzi, to znaczenia wielkiego nie ma, rubel rublowi brat, byle trafił do tej, co trzeba, coby wyrównały się salda. Czy pan Benedykt zna może kogoś z upodobaniem do hazardu i paroma setkami do przepuszczenia w miłem towarzystwie? To ja pytam, ile procent. Mówi: siedem. Mówię: piętnaście. Stanęło na dziesięciu. Fredek poklepał mnie po plecach. …Wyszedłem od Księcia z gniewem i nienawiścią w sercu. Szybko zagasły. Trzeba rozumieć naturę wstydu, fałszywa serdeczność Fryderyka Welca była jak najbardziej szczera


— nie dlatego przyjaźń swą gromko ogłaszał, żeby człowieka w sieć Miłego Księcia wciągnąć, ale na odwrót: Miły Książę upatrzył był go sobie wykorzystać, bo Fredek z tą swoją gwałtem biorącą ludzi serdecznością był jak lep na dusze samotne. Widzi panna zależność? Wiedza o mechanice ludzkich serc może być równie śmiercionośną co znajomość chemji cyjanków i arszeników. …Ze mnie natomiast był żaden naganiacz i kusiciel, lata by mi zabrało wykupienie weksli z tych dziesięciu procent cudzego nieszczęścia. Com się nieco wydobył z długu u Miłego Księcia, tom zaraz na powrót w jeszcze większy debet wpadał. Otóż


— grało się. Raz się wygrywało, dwa razy się przegrywało, grało się dalej, byle gdzie stolik, karty i paru chętnych, czy na kopiejek pięć czy rubli pięćdziesiąt, byle stawka i los w dłoniach spoconych ujęty


— grało się. Czy nie chciałem przerwać nałogu, uwolnić się? Ależ chciałem! Dopóki nie zaczynało się grać. …Musiałem wymyśleć sposób, zaprojektować pułapkę na samego siebie, inaczej Miły Książę prędzej czy później pożarłby mnie wraz z duszą i butami. Cała rzecz w tym, żeby w ogóle nie siadać do gry. Żeby grę uniemożliwić, uczynić niegrą. Jak odebrać hazardowi znaczenie, jak przekreślić każdą stawkę? Proszę podążyć za mną z szeroko otwartemi oczyma, to jest zdradziecka ścieżka, trzeba pilnie baczyć na znaki i zakręty. Jak obrócić grę w niegrę? A już pannie mówiłem, odjęcie motywów dla gry nic nie da: ona nie ma motywów. Gra się dla gry, gra się, bo się gra. A ta zasada


— widziałem to z czasem coraz wyraźniej


— nie ogranicza się jeno do nałogów hazardowych, nie ogranicza się do tego, co zwykło się nałogami nazywać; chyba że wszyscy wyłącznie z nałogów się składamy. Hazard wszelako czyni to wyraźniejszem, pcha przed   oczy, nie możesz już skłamać sobie, że to ty rzucasz na stół ostatniego rubla, skoro wiesz, że nie powinieneś, skoro zaplanowałeś sobie wstać i odejść, skoro nie chcesz rzucić


— a rzucasz. Po tak dotkliwych doświadczeniach bardzo trudno trwać w fałszu. …Więc pozostaje unieważnić samą ideję gry. Odjąć hazard z hazardu. Logika pokazuje dwie metody, jak to zrobić: albo zastępując w grze każdą możliwość pewnością


— wtedy gra nie będzie już grą, tak samo jak wschody i zachody Słońca nie są przypadkiem, o który można się zakładać; albo sprowadzając do zera wszelkie stawki w grze


— wtedy gra nie będzie już grą, tak samo jak muzyka pozbawiona dźwięków nie jest muzyką, lecz ciszą. Pierwszy sposób byłby może dobry dla jasnowidzów. Drugi też zdawał mi się niepraktycznym. Przecież zawsze gra się o coś. Nawet gdy nie chodzi o pieniądze, gdy pieniądze nie mają znaczenia


— to gramy o satysfakcję ze zwycięstwa, o poniżenie przeciwnika, o lepsze samopoczucie, o szacunek ludzi, o reputację, o dobre zdanie o sobie samym. Zresztą pieniądze zazwyczaj służą właśnie za materjalną miarę owych dóbr niematerjalnych. …Więc jak to unieważnić, jak przekreślić? Niech panna idzie za mną i nie odwraca wzroku! A może już panna widzi?


— Samobójstwo?


— Ależ nie! Gdzieżby! Samobójstwo, no panno Jeleno, przecie samobójstwo to nic innego jak kolejna gra, kolejne rozdanie ślepe


— nie powie mi panna, że wie z pewnością zupełną, co czeka ją po śmierci, czy czeka ją cokolwiek


— może panna wierzyć, może mieć nadzieję, jak się ma nadzieję na asa pik


— ale nic więcej


— uciec od gier w grę, co za rozwiązanie, doprawdy


— i jeszcze taka stawka, najwyższa


— toż gdyby było to możliwe, byłbym samobójcą nałogowym!


— Jak zatem?


— Kogo nie skusisz dobrem materjalnem? Nie bogacza: temu zawsze będzie mało, nie ma bogaczy doskonałych, takich, od których większym bogaczem stać się nie można; po tej stronie skala otwarta jest na nieskończoność. Ma granicę z drugiej strony: ten, kto żyje w absolutnej biedzie, wolny jest nie tylko od strachu nędzy


— bo już sięgnął tu ekstremum


— ale i od potrzeby wzbogacenia: b o  ż y j e  w a b s o l u t n e j  b i e d z i e. Czy panna Jelena


— …Otóż to. Otóż to. To jedyne możliwe wyzwolenie. I nie w skali bogactw materjalnych


— lecz tych ważniejszych: satysfakcji, szacunku, zadowolenia, czci, wszelkich bogactw ducha. Wtedy choćbyś siadł do gry: czy karta wyższa, czy karta niższa, czy stawka na stole symboliczna ledwie, czy stos złota i wyrok hańby, bez różnicy


— wszystko to jak obracanie literami nieznanego alfabetu, jak gwiazdozbiory na niebie, kształt chmury nad lasem: puste i całkowicie ci obojętne. Gra wyprana z gry. Nie gra się


— wykonuje się jeno pozbawione znaczenia i treści ruchy rękoma, zamienia przedmioty na przedmioty, przekłada papiery z miejsca na miejsce.   …Ale, okazuje się, nie ma nic trudniejszego, niż dotrzeć na sam dół. Pływała panna kiedy w głębinie? Woda wypiera ciało, unosi wzwyż. Trzeba wielkiego wysiłku, wielkiej siły woli, nieustannej pracy i żelaznej konsekwencji, by sięgnąć dna. Należy wyrwać z siebie po koleji wszystko, co ciągnie ku górze, wszelkie nadzieje, aspiracje jasne, wszystko, co nas we własnych naszych oczach wywyższa, każdy najmniejszy zarodek szacunku do samego siebie, każdy zalążek wartości, które mogłyby się kiedyś okazać na tyle dla nas cennemi, że znowu byłoby o co grać


— wszystko to wyrwać! Panna Jelena przypatrywała się z trwożliwą uwagą, wychylona do przodu, z wargami wpółrozwartemi, wargi spierzchły się jej w oddechu suchym, zapomniała je zwilżać, zapomniała przełykać ślinę.


— Mówił pan, że nie


— a to jest samobójstwo!


— Przeciwnie: wolność właśnie, wolność od nałogu.


— Nie wierzę panu, panie Benedykcie, to jakieś monstrualne łgarstwo, w życiu nie słyszałam nic potworniejszego! Wzruszyło się ramionami.


— Zresztą to jest sama w sobie niemożliwość oczywista, nie da się podobnego stanu osiągnąć, niby jak pan to zrobił? Jak się panu udało?


— Nie udało mi się.


— Proszę?


— Ta historja nie ma puenty, nie zakończyła się jeszcze, przeżywam ją. Próbuję się wyrwać i próbuję. Raz w dół, raz w górę


— pokazało się ręką


— szamoczę się tuż nad dnem, jak ćma nad płomieniem, zawsze cal od ostatecznego upodlenia, podnosząc się znowu w nałóg świeży, gdy krew gorąca wraca do żył, ruble w pugilares, i świerzbią nerwy, podniecenie ożywia wstyd, i potem znowu z bólem łamiąc sobie duszę i wyszarpując z niej nadzieję po nadzieji, by jednak zatrzymać się w ostatniej chwili. Widziała panna podczas tej podróży na własne oczy niejeden taki cykl zapaści zbawczej i odrodzenia dla grzechu. Co wyrwane, zaraz odrasta


— a najszybciej duma, najszybciej ta wątroba duszy wstydem krwawiąca. I tak się telepię między ćmiatłem i światłem, Czarny Prometeusz. TuktuktukTUK, tuktuktukTUK, tuktuktukTUK.


— Nie wierzę panu, nie wierzę. Się zaśmiało się chrapliwie; od długiej perory zaschło w gardle.


— To jednak miłe, spotkać od czasu do czasu tak niewinną duszyczkę. Panna Jelena poderwała głowę jak spoliczkowana.


— Teraz będzie mnie pan obrażał! Się śmiało się.


— Któż inny bierze słowo o niewinności za obelgę


— jeśli nie prawdziwie niewinny?


— Tak? Tak? Tak?


— Panna Muklanowiczówna prawie się zatchnęła. Odstawiwszy kieliszek, przez chwilę łapała oddech; sięgnęła do rękawa, a nie   znalazłszy chusteczki, przycisnęła do skroni koronkowy mankiet niczym okład chłodzący.


— Tak


— szepnęła i wtem, w mgnieniu oka, jakby z panny filtr jaki psychiczny podniesiono, jakby odwrócił się od niej reflektor niebieski, stała się inną osobą, podmieniono Jelenę Muklanowiczównę na Jelenę Muklanowiczównę, ten sam strój schludny, ta sama cera blada i brew węglowa, a kto inny zamieszkuje wewnątrz: ktoś starszy, ktoś o usposobieniu zimnem, statecznem, ktoś przyzwyczajony do swobody zdrowego, silnego ciała. Panna Jelena opuściła rękę, opadła ona luźno na posłanie. Założyła nogę na nogę, lewą dłonią wygładziła spódnicę wąską; w trakcie tego ruchu zerknęła bez uśmiechu spod rzęs, spod powiek ciężkich.


— Dolej mi pan jeszcze


— powiedziała spokojnie, głosem niższym, chrapliwym. Wstało się, otworzyło się barek, nalało się do obu kieliszków, nie rozcieńczając już. Panna Jelena podniosła swój lewą ręką, nie uroniwszy ni kropli; energicznym ruchem obróciła szkło dnem do góry i przełknęła koniak jednym haustem.


— Jeszcze. Nalało się ponownie. Wypiła równie szybko.


— Siadaj pan. Spojrzała na swoje odbicie w czarnej szybie okiennej. Dotknęła policzka, uniosła lekko brew w klinicznym zdumieniu. Nie odwracając głowy, wyciągnęła prawe ramię wzwyż i ku drzwiom, z kiścią dłoni luźno zwieszoną; w inną stronę patrzyła, w inną wskazywała


— był to gest diwy operowej, primadonny rozpiętej w pozie między figurami scenicznemi.


— Zagaś. Przekręciło się cyngiel. Zapadł mrok. Po omacku sięgnęło się krzesła. Za oknem przesuwały się na linji horyzontu smugi ciemnych kolorów nieba


— ciemnych, jednak jaśniejszych od gruboziarnistej szarości, która przykryła przestrzenie Azji od wschodu do zachodu, od zachodu do wschodu. Żadnych świateł, żadnych ogni, refleksów odległych; może wypłynie nad równiny Księżyc złoty, gwiezdny lampjon Orjentu. Usiadło się po omacku. Wewnątrz przedziału pozostały tylko nieruchome cienie, między nimi, na wyciągnięcie ręki


— cień Jeleny. Błysnął rubin; zatem ten cień opowiada jej szyję, ten


— głowę, w tych cieniach


— oczy panny Jeleny. A tu


— usta. Oddychała głęboko.


— Urodziłam się w rodzinie garbarzy na Powiślu. Rodzice mnie odumarli, gdy miałam dziesięć lat, jak lute weszły w Warszawę. Ta Zima wrześniowa zabrała mi także wszystkie rodzeństwo, siostry i brata, wujostwo i powinowatych. Przed moimi narodzinami ojciec był majster u Gerlacha na Tamce; odstrzelili mu nogę na Placu Grzybowskim. Wrócił do garbarki i trzeba było się   wynieść z czynszówki na Starym Mieście. Tydzień po tym, jak przyszłam na świat, w maju tysiąc dziewięćset piątego, robotnicy fabryczni i rzeźnicy poszli z nożami i toporami na domy publiczne, dziwki i sutenerzy musieli uciekać, żeby ratować życie, precz z Warszawy, niektórych ścigano aż do lasów. U wuja ukryła się dziewczyna raniona w głowę; wykurowała się i potem już u nas została, sprzątała u państwa na Wilanowie, nosiła pranie, Marjolka Belcikówna. Po pierwszej zimie Zimy to ona się mną zaopiekowała; ona mnie odtąd chowała. …Był jeden rok, kilka miesięcy długich, gdy zostałyśmy bez dachu nad głową. Myślałyśmy iść na prowincję, byle spod mrozu warszawskiego. Czy zauważył pan, o ile mniej bezdomnych widać na ulicach Warszawy za czasów lutych? Żebrałyśmy, między innemi. Zostały mi na ciele ślady po tamtych nocach w bramach na lodzie przemęczonych. Marjolkę wzięli na służbę państwo doktorostwo, sypiałam wtedy w kuchni, było ciepło. W końcu nas wyrzucili: pani doktorowej zginęły złote kolczyki i na kogo podejrzenie padło? Miałam już czternaście lat. Był grudzień, tydzień do Bożego Narodzenia, Lód wisiał na drzewach i między dachami, na Zamku Królewskim siadł czarny antychryst, wrony spadały z nieba umarznięte w kość. Marjolka pociągnęła mnie prosto na Mariensztat, do nowego niebotyka, wielki neon na parterze z frontu, ale weszłyśmy od tyłu, stróż ją poznał. Czekamy, póki nie zjawia się właściciel


— był to Grisza Buncwaj, a weszłyśmy do „Tropicalu”, tylko że ja jeszcze nic nie rozumiałam i dopiero jak Marjolka wcisnęła mu coś w garść i szepnęła do ucha, a on się zaśmiał głośno i uścisnął ją poufale… Tak, wkupiła się temi kolczykami do swojego starego opiekuna, on teraz miał lokal nocny dla panów lepiej urodzonych i nie cebule od doliniarzy, ale brylantowy majdan opylał frajerom dzianym, glansowany szopenfeldziarz. Tak zaczęłam pracować w „Tropicalu”. …Marjolka zawsze mnie chroniła. Zaraz postawiła się Buncwajowi: żadna dla mnie robota z klijentami, na zapleczu tylko


— reperowałam kostjumy dziewczynom, sprzątałam po zamknięciu, czasami pomagałam w kuchni. Buncwaj bynajmniej nie prowadził tam domu publicznego, lokal był tipestopes, kryształy, witraże, pióra i tancerki w cekinach, szampanskoje i kawior astrachański. Ale oczywiście do samotnego gentlemana zaraz dosiadała się dama towarzyska, każda jedna przez Griszę wybrana; a nad lokalem, na piętrze, i drugim, i trzecim, miał Grisza kilka apartamentów przemyślnie podzielonych z osobnymi wejściami, coby pary nie musiały na mróz wychodzić. O czem też dowiedziałam się nie od razu i nie wprost. …A jak? Podpatrywałam. Podpatrywałam i podsłuchiwałam, tym się zajmowałam, nawet kiedy zajmowałam się czym innem; a gdy chwila była wolna od roboty, to tem bardziej: oko do szpary, do drzwi uchylonych, do lufcika, tak zza kotary, przez szkło ciemnione i nawet dziurkę od klucza


— podglądałam życie prawdziwe. Między ludźmi Buncwaja były różne typki szemrane,   także i Jasio Brzóz, doliniarz i klawisznik, który uczył nas dla zabawy otwierania zamków i sztuczek pajęczarskich. Zresztą nikt nie zauważa chudej dziewczyny w stroju służby, jesteśmy anonimowe jak żandarmy w mundurach. Tam ludzie żyją; a my tutaj wchłaniamy to życie, na nas się odciska, w nas pozostaje. Oni przeżywają miłosne dramaty na dansingach, awantury i skandale pod światłem elektrycznem na oczach hrabiów i książąt; my o tym śnimy. W kogo więc zapada głębiej? …Pan Buncwaj przyuważył mnie razu pewnego w kompromitującej sytuacji, zza palmy podpatrującą jaśnie państwo w uścisku miłosnym u tylnych schodów „Tropicalu”. Złapał za włosy, zaciągnął do gabinetu, jeszcze Marjolkę wołając. Zbije, myślę sobie. Ale nie. Kazał mi zdjąć fartuszek, rozpuścić włosy, na palcach stanąć i obrócić się wkółko na dywanie przed biurkiem; i wykonał taki gest, taki ruch dłonią z cygarniczką w stronę Marjolki, jakby prezentował jej dowód, poddawał się w jakimś zakładzie albo wyrzucał z siebie długo wstrzymywany niesmak. Marjolka zrozumiała, ja nie; nie polecili mi wyjść, ale cała ich rozmowa była jak ów gest, półsłówka i niedopowiedzenia, targowali się o coś, Marjolka nigdy mi nie wyjaśniła


— to znaczy kłamała, nigdy nie wyjaśniła prawdziwie. …W rezultacie tych targów Grisza zaczął mnie posyłać na lekcje francuskiego, lekcje pisma i mowy poprawnej, tańca i gry na pianinie; do tego ostatniego nie miałam talentu. Spieszę rozwiać pańskie podejrzenia: zamiar nie był wcale tak oczywistym, nie zależało Buncwajowi na kolejnej panience do sprzedania na utrzymankę jakiegoś finansisty czy ordynata. Powiedzmy, przyjmuje interesantów. Panowie siadają w fotelach w jego gabinecie, służąca przynosi poczęstunek, wyciągają papiery, zapalają papierosy, stukają w liczydła. A tu wpada do Griszy Buncwaja bratanica młodziutka w sukience domowej, dziewczę roztrzepane, ach, wuju, w paluszek się skaleczyłam, oj, naprawdę, no już, już, dobrze, panowie wybaczą, wychowanica moja, ależ oczywiście, cóż za urocze dziecko, czy więc będą mi panowie mieli za złe, ależ proszę, ce que femme veut, Dieu le veut


— bo wszystko z uśmiechem, z chichotem, puszczając oczko do grubych ryb i kręcąc loki na paluszku zdrowym. Albo inaczej: idzie Buncwaj z wizytą na salony, on, morda kwadratowa, akcent knajacki, blizna na czole, kogo z sobą zabierze, panią lekkiego obyczaju z opatrzoną buźką i imieniem wytartem? Zabierze podlotka wątłego, który z uroczą nieśmiałością opowie starym damom po polsku i francusku o nieszczęściach swojej rodziny, opowie choroby straszliwe i dobroć pana Buncwaja, który może jest gburowaty po wierzchu, ale serce


— serce jego złote! Miałam kilkanaście różnych historyj nagotowanych. Damy rozczulały się wielce. Grisza burczał coś pod nosem, on akurat autentycznie tam onieśmielony. …Niewiele mi było trzeba, by to zrozumieć z natury własnej, co zresztą niemałą jest rzeczą, własną naturę pojąć, znaleźć słowo na samą siebie, a ja znalazłam takie: kłamczucha. Nie, że dobrze kłamałam


— chociaż dobrze kła  małam


— ale że lubiłam kłamać. Pan mówił o nałogu hazardowym. To też jest nałóg i też jest hazard: wyda się czy się nie wyda. Grisza był bardzo ze mnie zadowolony i długo się nie orjentował w zagrożeniu; nawet gdyby je postrzegł, było już za późno. Ile ludzi przez całe swe życie we wszystkim płynie w przeciętności, ich praca jest jedynie pracą, to znaczy sposobem zarabiania na utrzymanie, ani ją wybrali wedle własnego upodobania, ani wedle własnych umiejętności, ani wedle zadowolenia, jakie im daje, jeno dlatego, że lepiej im płaci od innych, albo wręcz że ona jedna w ogóle jest im opłacalną, bo także poza pracą


— co? że nadzwyczaj udatnie naśladują głos koguta? że wychleją więcej piwa niż każdy inny pijanica w cyrkule? Być w czymś rzeczywiście dobrą


— to jest uczucie wyjątkowe, bo dostępne tak niewielu, wyjątkowe, bo czyni cię wyjątkową i określa na życie całe. Byłaś nikim


— teraz jesteś kimś; tym mianowicie, czego dotyczy twój dar. A ja kłamię. …Zaczęło się od tego, że kłamałam więcej, niż było trzeba. Wpierw ustalaliśmy dokładnie detale moich historyj; potem, widząc, jak sobie radzę, Buncwaj zaniechał kontroli ścisłej. Ja pilnowałam się na tyle, na ile koniecznem było utrzymanie spójności łgarstw. Ale zawsze można do kłamstwa coś dodać, zawsze można je uszczegółowić. I nie było przecież tak, że musiałam się trzymać wciąż jednej historji. W tym też leżała niezwykłość sytuacji Griszy Buncwaja, że działał on na granicy kilku zazwyczaj nieprzecinających się światów, miałam więc styczność z ludźmi, którzy nie mogli nigdy mieć styczności z sobą wzajem


— jakież lepsze pole do popisu dla kłamcy? I w tym również się pilnowałam, aby mych kłamstw nie czynić przesadnemi, aby znać miarę prawdy, to znaczy tego, co brzmi jak prawda, bo po tym dorośli zawsze poznają kłamstwa dzieci: że dzieci przesadzają. A kłamstwa należy budować z drobnych okruchów rzeczywistości, dodawanych cierpliwie jeden po drugim; a jeszcze lepiej, jeśli budujesz je nie ty, lecz okłamywany, to znaczy jeśli okłamuje on sam siebie


— kiedy pozwalasz mu d o m y ś l i ć  s i ę historji, jaką mu przygotowałaś. Będzie wówczas bronił takiego kłamstwa do ostatka. …Robi się to tak. Spotykasz nieznajomego. Chcesz mu wmówić, że jesteś kim innym, niż jesteś. Nie wmawiasz: podrzucasz okruchy. Wskazówki ukryte w twoim zachowaniu, w mowie, w kadencji zdania, w tym, jak trzymasz głowę, w spojrzeniu, a może w unikaniu spojrzenia, jak się poruszasz, jak odnosisz do innych osób; jeśli można, w ubiorze; jeśli można, w zachowaniu wspólników. Słowa muszą być na samym końcu, słowa mają zaledwie potwierdzić wiedzę już skądinąd oczywistą. Zresztą najpierw powinnaś zaprzeczać, niech się zaciekawi i samemu dopytuje.


— Panna opowiada sztukę uwodzenia.


— Kłamstwo i kłamstwo, jak by nie patrzeć. Jestem w tym dobra


— przychodzi mi to tak łatwo, prawie bez udziału myśli, tak naturalnie… Ot i zagadka, panie Benedykcie: kłamstwo z natury. Kłamstwo z głębi duszy! Ktobądź, gdziebądź, kiedybądź


— a ja już sugeruję mu tajemnice, opuszczam wzrok,   albo właśnie z ogniem prosto w oczy spoglądam, załamuję głos, wchodzi Grisza ze znajomkiem, ja w pąsach cała, albo łzy z trudem powstrzymująca, albo w drżeniu nerwowem, albo nagle milcząca, albo teatralnie radosna, albo śmiertelnie blada z przerażenia. Dlaczego? Plan jakiś? Czy Buncwaj mi kazał? Może to klijent jego? Nie. Kłamię, bo chcę, bo lubię, bo potrafię. Dlaczego kasiarze wielcy wracają do fachu, ryzykując śmierć za kratami, chociaż spokojnie mogliby przeżyć rentierską starość? Bo w tym jednym są wyjątkowi, w tym najlepsi: w pruciu kas. …Więc dokładnie tak potoczyła się sprawa ze sztabskapitanem Dmitrijem Siewastianowiczem Ałłą. Zachodził on do „Tropicalu” nie nazbyt często, z kompanami oficerami zazwyczaj, nawet go zresztą nie znałam z nazwiska, jeszcze jeden przystojny Rosjanin w mundurze. Ale czy się minęliśmy kiedy w holu, czy w wejściu rękawiczkę upuszczoną mi podniósł, czy ogień podał


— nie pomnę czasu i miejsca


— był moment, było spotkanie i był odruch z mojej strony: kłamstwo. Nic jeszcze nie powiedziałam, skłamałam bez słowa. Ałła uwierzył. …Wiedziałam, bo wodził potem za mną wzrokiem, szukał oczu. Gdy szłam raz ulicą z panem Buncwajem, ukłonił się i zatrzymał, by w rozmowę wejść z Griszą, a patrzył na mnie


— nie odezwałam się przez cały czas, spojrzenie w ziemi, palce zaciśnięte na rękawie płaszcza Griszy. Czy kapitan zauważył? Na pewno. Potem kelner przychodzi i mówi, że Rosjanin mundurowy szuka mnie z opisu: czy taka tu pracuje, czy kochanica właściciela może. Co mówić, pyta. Ależ mów prawdę! Dmitrij sam sobie opowiadał resztę. …Nie wiem, czy czekał na mnie, czy było to przypadkowe


— wychodzę rankiem z niebotyka, a kapitan wysiada właśnie z dorożki. Dokąd panna zmierza, podwieziemy, ależ proszę, proszę. I jedziemy. Ja spłoszona. Bąkam słówka francuskie niezgrabne. Kapitan przejęty. Czy ten okropny Buncwaj pannę więzi? Czy ma na pannę jakieś kwity? Co na to panny rodzice? Czy można pannie pomóc? Zaprzeczam, oczywiście. Pan Buncwaj złote serce. Proszę mnie zostawić w spokoju! I wyskakuję z tej dorożki. Biedny Dmitrij był już święcie przekonany, że oto Bóg postawił na jego drodze dziewczę niewinne, od starego lubieżnika cierpiące. Honorowa to konieczność


— i jaka satysfakcja szlachetnej duszy!


— ratować bezbronną ode złego. Co mi Dmitrij zawinił? Dlaczego to robiłam? Ale słusznie pan mówił: nie ma „dlaczego”, nie ma dla gry żadnych motywów poza grą. …Tak to sobie igrałam kłamstwem i prawdą. Ilu było podobnych Dmitrijów Siewastianowiczów? Aniołowie wiedzą, jeśli rachowali; ja nie. Nie przejmowałam się, gdy jedni znikali z horyzontu; zawsze pojawiają się nowi. Ałła zresztą również przepadł gdzieś na długie tygodnie, może rozkaz jakiś wysłał go poza Warszawę. Przedtem jeszcze słał liściki ogniste, zaklęcia i przysięgi na papierze garnizonowym. Na żaden list nie odpowiedziałam. Aż schodzę ja pewnego wieczora z pokojów


— miałam bowiem już swoje pokoje na piętrze, razem z Marjolką


— i widzę, że starszy kelner znaki paniczne mi daje. Co się dzieje? Pędź panna do pana szefa, powiada, awantura o pannę okropna. Na zapleczu, pod drzwiami gabinetu Buncwaja personel stoi, podsłuchuje. Przeganiam. Słucham sama. Krzyki po rosyjsku, moje imię, głos Griszy i drugi, którego nie poznałam, ale coś mnie tknęło, wchodzę. Buncwaj za tym swoim biurkiem fortecznem, cały czerwony na twarzy, wbity w fotel jak pod niewidzialnym głazem cetnarowym; a przez biurko pochyla się sztabskapitan Ałła, wymachując rewolwerem i waląc pięścią w blat. Zbieraj się panna, woła na mój widok, koniec rządów tego szczura, herszt to jest całej szajki zbójeckiej, wyjdziesz dziś stąd panna wolną! Grisza tylko na mnie patrzy, ale tak patrzy, że oczy mu mało nie pękną od wysiłku, nadmuchany jak ropucha, łapie powietrze przez zęby, zacisnął szczęki, żeby zatrzymać erupcję furji, znałam ja furje Buncwajowe, ongi odkrywszy zdrajcę, złapał za palmę reprezentacyjną wraz z donicą i tak długo tłukł rośliną przeniewiercę, aż pozostał mu w ręku jeno łysy badyl, a na łbie otłuczonego


— kupa ziemi i skorup glinianych; innym znowu razem chciał Grisza kogoś wyrzucić przez okno, nieszczęśnik nie doleciał, przebiwszy się w połowie, spadł na resztki potłuczonej szyby i kiszki sobie poharatał brzydko bardzo; a jeszcze innym razem gonił Grisza pyskatego kuchcika dwie przecznice z tłuczkiem w ręku, póki się nie zatchnął


— a teraz siedzi tylko i patrzy, patrzy, patrzy, ja zaś czuję, że nogi się pode mną uginają, i nie przez Nagant w ręku sztabskapitana, ale od owego wzroku milczącego Griszy Buncwaja właśnie. …Więc Ałła krzyczy, Buncwaj milczy, obaj do mnie, i oto, panie Benedykcie, oto była chwila, żeby wybrać pomiędzy prawdą i kłamstwem: prawdą


— dla sutenera, złodzieja i łotra niewątpliwego; kłamstwem


— dla szlachetnego oficera, co bez pytania pośpieszył ratować smutną nieznajomą. Co powiedzieć? Do kogo się zwrócić? Którą historję wybrać? A nie dano mi przecie czasu na zastanowienie, żebym mogła zważyć szanse, racje i konsekwencje, dobro i zło, nie, zostałam zaskoczona, musiałam reagować bez namysłu


— bez namysłu, to znaczy z odruchu, z natury swojej, bo dać nam czas, odpowie za nas rozum i logika, ale wziąć z nagła, bez uprzedzenia


— odpowie serce. Załamałam ręce, padłam do stóp Dmitrija. Zabije nas oboje, łkam, nie daruje wam, uchodźcie! Kapitan odciąga kurek, Buncwaj łapie za popiersie Napoleona, huk, łomot, wrzask, Dmitrij Siewastianowicz osuwa się na dywan perski z czaszką zgruchotaną. Podnoszę głowę. Grisza Buncwaj wbity w fotel za biurkiem, jeszcze bardziej czerwony na gębie, ściska pierś, przez palce spływa mu krew. Ty, ryczy, ty, żmija na moim łonie, tak mi się odwdzięczasz, kochanka swojego nasyłasz, żeby mnie zrujnował, żeby ubił na miejscu, w domu moim, tu mnie zabił! Chcę się na klęczkach zaprzysiąc, ale on dalej swoje, piana na ustach, nie da mi dojść do głosu, nie słucha. Ty! Ty, przeklętnica! Spisek uknuliście wraz przeciwko mnie, nasłał szwagraochrannika, tajna policja wlazła mi do lokalu


— sięga drżącą ręką, potrząsa jakimiś bumagami rzuconemi na biurko


— szantaż, wrzeszczy, szantażem wyzuć z dorobku życia chcieli, o, niedoczekanie, psy wściekłe, rękę karmiącą kąsające, odstrzelić takie bez litości


— i za Nagant łapie. Że ten rewolwer Dmitrijowy spadł na biurko! Że nie spadł na podłogę! Szczęście, nieszczęście, szczęście, raz mi się śni tak, raz owak, bo czy miałabym w sobie dość


— czego? zawziętości? przerażenia? spokoju?


— żeby podnieść, wycelować, wypalić, nie byłoby na mnie, byłoby na martwego sztabskapitana, wszystko by się ułożyło, zapewne, chyba, prawdopodobnie, może; ale spadł na biurko! Spadł na biurko i zanim Buncwaj zdążył go ująć w dłoń rozdygotaną, byłam już na korytarzu i wołałam Marjolkę Belcikównę, uchodziłyśmy z pustemi rękoma, tak, jak w nas los uderzył, peleryny narzucone na suknie i biegiem na mróz, w pierwsze sanie i uciekać z Warszawy


— był ranek piętnastego, wtorek tydzień temu, gdy uciekłam z Warszawy. TuktuktukTUK, tuktuktukTUK, tuktuktukTUK. Prawda czy fałsz? Noc zalała atdielienje, przelewa się od ściany do ściany, do taktu kół stalowych, w rytmie słów i oddechu głośnego panny Muklanowiczówny. Panna oddycha, jakby ciężar wielki piersi jej przygniatał. Nie widzi się jej twarzy, nawet się już na nią nie patrzy; więcej opowiedziałby dotyk palców ręki skroś przedziału wyciągniętej


— ale tego oczywiście się nie zrobi. Się prostuje się na krześle. Panna porusza się na posłaniu, szeleści materjał spódnicy. Prawda czy fałsz? Na płaskiem, szerokiem niebie Azji przesuwają się smugi licznych odcieni mroku


— a może to ziemia


— a może dziedzina jeszcze innego żywiołu; smugi ciemności ciemniejszej od ciemności, i linje ciemniejsze od tamtych, i chmury największej ciemności nad ciemnościami.


— Nie jestem hazardzistą


— powiedziało się


— żaden nałóg gry mną nie rządzi. Przegrywałem, żeby kłamstwo przeprowadzić. Niechże się przedstawię: Benedykt Gierosławski, łotr. Oto jest historja. …Prawda, karty nie były mi obce, trudno, żebym nie posmakował drobnego hazardu między studentami, wtedy też palić zacząłem tytuń i poznałem pragnienie alkoholowe. Ale hazardzistą nie byłem nigdy. Musiałem natomiast zdobyć reputację hazardzisty. Przegrywałem pieniądze, żeby zdobyć pieniądze. Bieda, panno Jeleno, bieda jest jedynym prawdziwym nałogiem, jaki mnie dotknął. Być może gdybym nie miał w pamięci dzieciństwa dostatniego… Tem bardziej nie do zniesienia było życie takie. Nędza przeżera człowieka jak choroba śmiertelna, wyniszcza to, co w nim najlepsze, przysposabia do niskich radości, niskich ambicyj, przygniata do ziemi. Mówię: nałóg


— bo w tym jej doń podobieństwo, że z czasem coraz trudniej się z niej wyrwać, brud przyciąga brud, niedostatek przyciąga niedostatek, choroba chorobę, marność marność


— w królestwie materji i w królestwie ducha. P r z y z w y c z a j a m y  s i ę. Głupiec, kto wierzy romantykom i kapłanom: bieda nie uszlachetnia, nie prostuje ścieżek do życia wiecznego. Przeciwnie: zatruwa nas zawiścią, zazdrością, goryczą wobec świata i ludzi, że już nie potrafimy dostrzec w nich niczego dobrego, że budzimy się i kładziemy spać z grymasem na twarzy, z zaciśniętemi ustami, i takie są nasze sny, i takie marzenia, i nawet miłość taka, to znaczy nędzna. Kiedym wsiadł tu do Luksu… Inne Słońce świeci nad głowami bogaczy, inne powietrze ich żywi, inna pneuma napędza ich dusze. …Od zesłania ojca matka stopniowo podupadała na zdrowiu. Jakby wyciekająca z niej chęć życia istotnie pociągała za sobą odpływ sił witalnych z organizmu, pozostawiając pustkę. Jak w ciemnych kątach zapuszczonego domu zbiera się kurz, robactwo, lęgną się myszy


— tak matkę wypełniały choroba po chorobie. I chciałbym móc rzec, że co zrobiłem, zrobiłem dla pieniędzy na jej leczenie, ale to nieprawda; był to zaledwie jeszcze jeden z objawów nędzy. Gdy tylko panna Julja wspomniała sumę


— dziesięć tysięcy rubli


— wiedziałem, co odpowiem. Tak. Tak, jestem gotów. …Rzecz cała była możliwą wyłącznie dlatego, że znaliśmy się od dzieciństwa, nasze familje się znały, jej rodzice znali moich, znali mnie, być może już nas wówczas w żartach swatano; byliśmy spokrewnieni, ale odlegle, Kościół dałby permisję, nie takie koligacje znajdzie się w naszych drzewach gienealogicznych. Rodzina Julji była bogata, lecz poznała się już dobrze na charakterze panny i trzymała ją krótko, nie dopuszczając do fortuny, cała gotowizna pójść miała na wiano i do ręki jej małżonka, gdy się Julja za mąż wyda. Była więc Julja uwięziona pod groźbą nędzy; jam już był nędzy niewolnikiem. Zeszliśmy się jak dwa magnesy obrócone przeciwko sobie w polu jednej siły. …Jak było z panną Julją ustalone, zacząłem się hazardować coraz intensywniej, wchodząc w towarzystwo graczy bardzo już poważnych, sumy wysokie w pokerze i zimusze stawiających, aż trafiłem do stolika Miłego Księcia, a tam świadkiem bywałem partyj, w których obracano tysiącami rubli. Jednocześnie wizytowałem pannę Julję wobec jej rodziny, umawiając się na schadzki i obiady, raz nawet z matką, gdy się z łoża podniosła, na odświętną wieczerzę się do nich udałem. Panna Julja bardzo mi była przychylną, nie czyniąc tajemnicy z wzajemnego afektu, że szybko poczęto mówić o zaręczynach i wypytany zostałem po wielekroć o moje intencje


— jak najuczciwsze, zapewniłem


— ale czy utrzymanie żonie zapewnić pan Benedykt zdoła


— cóż, serce nie sługa, a czy winić mnie można za ojca, co poszedł w ślady powstańców i zapłacił majątkiem, nie można


— ale panna posag spory ma zapewniony. Otóż padały już sumy konkretne. Tak więc doszło do zaręczyn i wszyscy w mieście usłyszeli, że Benedykt Gierosławski żeni się z dwudziestoma pięcioma tysiącami rubli; Żydzi stali się nagle znacznie bardziej hojni i otworzyły się przede mną kredyty nowe. …Z których łacno skorzystałem. Grałem już wówczas wyłącznie u Miłego Księcia, wynajmował on u Kalki na Marszałkowskiej pokoje, w których wieczorami i długo w noc grali najtwardsi hazardziści socjety warszawskiej, legendy krążyły o fortunach tam przepuszczonych i zdobytych, o graczach i ich szaleństwach, ponoć jeden pułkownik z Cytadeli, wyszedłszy od Kalki, palnął sobie od razu w łeb, jako że przegrał fundusze zdefraudowane ze skarbu carskiego, inny nieszczęśnik, dyrektor Chrześcijańskiej Spółki Spożywczej z Chrzanowa, doznał tam przy stoliku udaru nerwowego i odtąd cierpi paraliż prawej strony ciała (przez co zmuszony jest trzymać karty w dłoni lewej i kiepsko mu idzie tasowanie i rozdawanie), a dla odmiany jakiś wygrany, imienia którego plotka nie pomni, tak na umie zasłabł po odzyskaniu folwarku i rzeźni dochodowej, że otworzywszy na rozcież okno, począł garściami ciskać trioszki i czerwońce na Marszałkowską, ludzie nogi sobie łamali na lodzie, żeby dopaść owego deszczu pieniędzy; krążyła też legenda o innym Rosjaninie z garnizonu, bodaj majorze, który po wyczerpaniu zastawu i kredytu, oferował się dać satysfakcję dłużnikowi wedle zasad loterji rewolwerowej, to jest zakręciwszy bębenkiem z jednym nabojem włożonym i palnąwszy sobie ślepo w skroń, stąd zwą ową zabawę „rosyjską ruletą”. Widzi więc panna, że przy tym stoliku nie żartowano. Chodziłem tam trzycztery razy w tygodniu, a już zawsze w soboty, zostając do niedzielnego świtu, bywało, że i do południa. Szło o to, żeby przegrać, ile można. …Przegrać, ale nie do byle kogo. Wiadomo: trzeba mi było przegrywać konsekwentnie i od dłuższego już czasu, aby nie podnieść post factum żadnych podejrzeń. Ale na koniec przyjść musiała jedna wielka przegrana, oczywisty i konieczny ciąg dalszy długiego łańcucha strat liczonych po kilkadziesiąt, kilkaset rubli. Był ranek zimowy, służba odsunęła zasłony, za oknami budziła się biała Warszawa, gasły wysokie latarnie, nad stolikiem wisiał dym siwy jak widmo uciekającej z ciała duszy, lokaj przyniósł kawę, Miły Książę rozdał, spojrzałem w karty, ale one akurat były najmniej ważne, postawiłem tysiąc, potem drugi, potem przebiłem na cztery, tak minęliśmy w licytacji dwadzieścia tysięcy, ja i Fryderyk Welc, jego poręczył Książę, ja postawiłem mój posag, podpisaliśmy weksle, i na koniec Fredek odkrył parkę króli i wygrał wszystko. Podziękowałem, pożegnałem się, zabrałem palto i wyszedłem na mróz. Patrzyli za mną z okna, może się spodziewali, że też będę sobie chciał w łeb strzelić


— nie miałem broni


— może, że pójdę pod lutego; widziała panna tych samobójców, zimownicy odkuwają ich potem młotami. Z trudem powstrzymywałem się, żeby nie wybuchnąć śmiechem do zimnego Słońca. …Liczyliśmy, że nie zabierze to więcej niż miesiąc. Wszystko poszło zgodnie z planem. Przegrałem przy najsłynniejszym stoliku miasta, wieść rozniosła się błyskawicznie, do wieczora wszyscy zainteresowani wiedzieli, że Benedykt Gierosławski przepultał w pokera u Miłego Księcia cały posag narzeczonej. Skandal napędzał sam siebie. Familja Julji oczywiście wymusiła zerwanie zaręczyn


— ale to tylko odkryło nowe zarzewia wstydu, bo teraz niedoszły jej mąż najpewniej trafi do więzienia, wystawiwszy weksle bez pokrycia. To już będzie hańba publiczna, w którą wciągnięta zostanie bezpośrednio rodzina Julji. Panna zaczęła błagać ojca, coby oszczędził jej takiego piętna; toż musiałaby wynieść się z Warszawy. Na koniec


— po trzech tygodniach, jak to sobie obliczyliśmy


— fater Julji spłacił moich wierzycieli, pozbawiając równocześnie córkę całego wiana. Mnie zaś otłukł laską na środku Alej Ujazdowskich. Chodziłem w aureoli wstydu jak męczennicy Boży chodzą w nimbie świętości; tylko on przecież pozostał mi na sprzedaż: mój wstyd. W następną niedzielę po mszy mieliśmy się z Fredkiem podzielić sumą: dziesięć tysięcy dla mnie, dziesięć dla Julji, pięć dla Fryderyka. …Nie przyszli. Nie zjawił się ani Fredek, ani Julja, próżno wypatrywałem ich w nawie umówionej i sterczałem potem na śniegu jak głupi, aż wydzwoniono sumę. I mimo to jeszcze nie chciałem uwierzyć. Pierwsza myśl: do Julji. Ale właśnie objawiła mi się ostatnia perfidja jej planu: teraz przecie nijak się do Julji nie dostanę, sam bardzo dokładnie odciąłem sobie wszelki do panny dostęp, nawet listy przechwycą, spod okna przegonią, teść niedoszły znowu obije. Druga myśl: do Fredka. Na wykładach się nie pojawiał, u znajomych nie bywał. Zaszedłem do jego matki, nic nie wiedziała. Co począć? Filuję w cieniu bramy na Marszałkowskiej, okna nad „Sokołem” u Kalki rozświetlone, idą tam gry na setki i tysiące rubli


— bo co zrobi Fryderyk Welc z fortuną nagłą?


— on jest hazardzista, on nałogowiec nastajaszczij, nie będzie mógł się powstrzymać, zresztą i plan był taki, żeby się pokazał tu i ówdzie z pularesem grubym, wszak niby dostał dwadzieścia pięć tysięcy


— ale jeśli dostał je naprawdę? Palę papierosy, odmrażam nogi, wypatruję oczy. Fryderyk może wejść od ulicy, może od tyłu, może boczną klatką, może z widzami do „Sokoła”, a może już tam od wczoraj siedzi i gra. I tak, w końcu widzę cień jego profilu na szybie


— wstał, przeciąga się; zatem przerwa między rozdaniami. Pędzę przez ulicę, po schodach, na górę, służący Miłego Księcia poznaje mnie, czy ma polecenie nie wpuszczać, nie wiem, nie czekam, wpycham się do środka, jest Fredek


— przerażony moim wtargnięciem. Zanim Miły Książę zdążył się wmieszać, pociągnąłem Welca do pokoju obok, zamknąłem drzwi. „Gdzie moja dola?”. On się zapiera: nie ja, nie mnie, oszalałeś, po coś przyszedł, wszystko się wyda. „Gdzie moja dola?!”. On zagniewany: ja zrobiłem, jak umówione, zachowałem sobie pięć tysięcy, reszta u Julji, przecież się z tobą rozliczyła. I z uśmieszkiem domyślnym obejmuje kordjalnie: och, czyżby panna Julja oszukała swego narzeczonego? Tegom już nie strzymał, tej trjumfującej bezczelności, wyrywam się, odsuwam się od Fredka, ale on zwietrzył ofiarę, atakuje serdecznością lepką, napada jowialnością jadowitą, będzie pocieszał! Trzeba całej siły, całej wściekłości w sprężynę napiętej, żeby go odrzucić, pchnąć cielsko masywne. A jak już się pchnęło, impet niesie Fryderyka na okno uchylone, niski parapet podcina go pod środkiem ciężkości, jeszcze się chłop próbuje łapać firanek, firanki zostają mu w rękach, spada z wysokości na bruk lodowy w kokonie tych białych firanek, umiera pod firankami.


— I co, i nie dostali pana za morderstwo?


— Panna też uszła katu. O ile prawdę mówiła.


— Ale jak się ta historja kończy? Kto oszukał: Fryderyk czy Julja?


— Nie znaleziono przy nim więcej jak te parę tysięcy.


— Więc ona. I co dalej?


— Dalej?


— Na pewno było coś dalej.


— No, chciałem odzyskać swoją część. Pomyślałem, że przynajmniej taka korzyść z Fredkowego nieszczęścia: Julja uwierzy, że jestem zdolny do wszystkiego, wystraszy się, odda, co moje. Ale nie mogłem nawet z nią porozmawiać. Po długim przekonywaniu udało mi się namówić kucharkę, żeby przemyciła liścik do panienki. Julja nie odpowiedziała. …Do sądu jej przecież nie pozwę, wiedziała o tym. Muszę milczeć, bo sam bym siebie oskarżył. Czy nie tak kalkulowała? Ale! Nie doceniła mojego ze wstydem obycia. Poszedłem do nich w niedzielę, w porze obiadowej. Nie zrobią sceny przy gościach. Ojciec wybiegł do przedpokoju


— trzeba mi było tylko chwili, żeby usłyszał moje słowa, żeby zrozumiał, co mówię.


— Ach! Zniszczył ją pan przed jej rodziną!


— Tem bardziej będą chcieli zachować rzecz w tajemnicy, hańba stukrotna. Ale ona, ale Julja, o, ona posmakuje wstydu, za który mi nie zapłaciła


— tak myślałem


— przez resztę życia będzie musiała cierpieć wstyd za te dwadzieścia tysięcy.


— Zemsta!


— Tak.


— W końcu jednak pogodził się pan z Julją.


— Dlaczego panna tak sądzi?


— To jakaś stacja, dojeżdżamy do stacji. Ekspres starał się nadrobić opóźnienie, Nazywajewskaja została w tyle już parę godzin temu, według Putiewaditiela następny dłuższy postój zaplanowany był w Omsku; pewnie to Omsk. Światła powoli się zbliżały, narastała w nocy zimna łuna i szarzała ciemność płynna we wnętrzu przedziału. Panna Muklanowiczówna wyłaniała się z niej jak kształt zanurzony w klarującej się wodzie: zarys sylwetki


— kibić, głowa


— ręka wsparta na ramie okiennej


— palce szczupłe przyciśnięte do szyby


— pierścionek


— biel bluzki, czerń aksamitki


— wargi rozchylone


— oczy szeroko otwarte. Patrzyła wyzywająco. Pociąg hamował, zakołysała się, wyprostowana, nie odrywając spojrzenia. Prawda czy fałsz, teraz panny pora rzucić kartę na stół. Uniosła podbródek.


— Pan mi się tak przygląda i myśli: przechwala się smarkula kłamstwami ponuremi. …A to ta smarkula niewinna jest kłamstwem, od początku na zimno obmyślonem.


— Panno Jeleno, doprawdy


— Zacisnęła wargi.


— Nie ma panny Jeleny. Wysiadłyśmy na Pradze pod Terespolskim, już zmarznięte, przerażone; Marjolka, policzywszy pieniądze, stwierdziła, że ledwo nam starczy na najtańszy bilet, coby wyjechać z Warszawy, a potem trzeba będzie szukać noclegu u obcych ludzi. Żadna z nas nie ma krewnych poza miastem; ja nie mam krewnych w ogóle. Nie było mowy, żeby ukrywać się w Warszawie: ludzie Buncwaja zaraz nas wypatrzą, ferajna spowiada mu się ze wszystkiego. Kupiłyśmy w bufecie trzeciej klasy mleka grzanego, siedzimy w kącie, myślimy. Musiałam opowiedzieć jej wszystko, ponad godzinę mi zajęło, wtedy jedyny raz przyszło mi do głowy, że Marjolka może naprawdę odwrócić się ode mnie, zostawić i odejść, w końcu gdyby padła Buncwajowi do nóg, gdyby się jakoś od nowa wkupiła w jego łaski, ba, gdyby mnie za włosy doń zaciągnęła i rzuciła na ofiarę, byłaby bezpieczną; wcale więc nie musiała uciekać. Mogła się odwrócić, to był moment po temu. …Zoczył nas Jasio Brzóz. Co robi na dworcu? Jasio należy do jednej z szajek czyszczących nocami na bocznicach Drogi Terespolskiej całe wagony towarowe, z pierwszej klasy rżnących płatami pluszowe obicia, rwących tam z przedziałów sprzęty i wykładziny. Zaraz przypadł do nas, pod ramię chwycił, co wy tu jeszcze robicie, poszło słowo za wami


— wiemy, toż właśnie chcemy zniknąć Griszy z oczu


— ale tam! Grisza pod łapą konowała, o Bożym świecie nie wie! Słowo zaś do salcesonów poszło, policjanty gonią wszystkich, ochrana pono list na was obie wydała, do wieczora filować za wami będą na każdym dworcu! Zbladły my na wapień. Co Buncwaj był wykrzykiwał? Że sztabskapitan Ałła miał szwagra w ochranie? No to krewa, szwagier nie odpuści śmierci Dmitrija, a jak Grisza wróci do przytomności, to tem bardziej mnie pogrąży, przecie uciekłam; a na pewno już dokładnie o mnie swemu szwagrowi Dmitrij naopowiadał. Nie dość zbiec z Warszawy


— należałoby raczej uchodzić z Królestwa. A na jakich papierach? Nasze zostały w „Tropicalu”, zresztą i tak byłyby tylko zawadą. Sprokurowanie nowych zajmie kilka dni, i niby kto miałby to zrobić, każden fachura w mieście jest kumpel kumpla Griszy Buncwaja, i niby za jakie dieńgi, i niby gdzie miałybyśmy na bumagi czekać? Jasio też w konflikcie lojalności, drapie się w gardlę, oczkiem łypie, idźcie już stąd lepiej, nie widziałem was, no jak babcię drypcię, nie siedźcie w trzeciej klasie, tu nasampierw zajrzą. …Przeszłyśmy do bufetu pierwszej, na szczęście odzienie nas nie zdradzało. Przeczekać do nocy, myślimy, wskoczyć do jakiegoś pociągu. Ale wiemy, że to się nie ma szans powieść, teraz to trzeba by cudu; idziemy na dno w brzuchu wieloryba. I wtedy cud: dwie paniusie siedzące przy stoliku za nami sprzeczają się o jakieś dokumenta podróżne, że jedna z nich, ta starsza, musiała się była specjalnie wracać po nie do domu, ale zaraz pojawia się reszta ich familji i sprzeczka się urywa, bo znowu zamieszanie z bagażami, łzy, całusy, pochlipujące dziatki


— i tak od jednego podsłuchanego słowa do drugiego, dowiadujemy się co następuje: niejaka Jelena Muklanowiczówna udaje się w towarzystwie swej ciotki na Syberję, do sanatorjum Lodu, zamrozić gniazdo gruźlicze w lewem płucu, zaraz wsiądzie do pociągu do Moskwy, skąd już podróż prosto na drugi koniec świata Ekspresem Transsyberyjskim; panna Jelena i ciotka mają miejsca w pierwszej klasie, z dawna wykupione, a oto i bilety, o mały włos zapomniane. …Czyż trzeba nam było opowiadać cały plan na głos? Spojrzałyśmy tylko po sobie, Marjolka ani mrugnęła. O żadnym wyborze, żadnej decyzji nie mogło być mowy


— zostałyśmy olśnione przez oczywistość. Kupiłyśmy za resztę pieniędzy dwie miejscówki w pierwszej klasie do najbliższej stacji


— żeby w ogóle wsiąść do ichniego wagonu. Trzeba było tylko przyuważyć, w którym dokładnie przedziale one jechać będą


— ale z tak hałaśliwą rodziną dookoła nie mogły się przed nami ukryć. …Jak tylko pociąg ruszył, pukamy do ich compartimentu. Otwiera ciotka. Marjolka schowała w szalu kamień z torowiska podniesiony. Ciocia dostaje w czółko. Wpadamy do środka, zapieram drzwi plecami. Panienka piszczy, ale piszczy i gwiżdże i świszczy także parowóz, zresztą Marjolka zaraz zatyka jej gębę, widział pan: Belcikówna chłopskiej bez mała jest postury, silna w ręcach żeńszczina. Szamotały się tam chwilę, Marjolka owinęła jej szal wkoło szyji, złapałam za drugi koniec, zadusiłyśmy ją w try miga. Potem ciocię; dychała przecie jeszcze. Pojmuje pan, czas był najważniejszy, czas, zanim zjawi się konduktor. Przeszukujemy bagaże, ubrania, torebki, gdzie bilety, gdzie bumażki


— są. Schować ciała


— pod siedzenia, i kocami przykryć; znaczy, ja się położyłam i przykryłam, że niby gorączkująca, nazbyt słaba, by siedzieć; pled objął wszystko. Puka konduktor. Marjolka mu szeptem tłómaczy okoliczność, pokazuje papiery, panna Jelena śmiertelnie chora, w drodze do kliniki cudownej Lodu sybirskiego, czy bylibyście tak grzeczni dopilnować, aby nikt w podróży nam już nie przeszkadzał, Pan Bóg wam to wynagrodzi, dobry człowieku


— i rubelek w garść wciska. Zamknęłyśmy więc przedział. Z trupów zdarłyśmy ubrania. Pomierzyłyśmy szybko. Inne rozmiary, w Moskwie trzeba będzie szybko je sprzedać i kupić stosowną wyprawkę dla szlachetnie urodzonej panny i jej towarzyszki. Podzieliłyśmy od razu wszystkie kosztowności. Znalazłam też wtedy kajecik w skórę oprawny, pamiętnik panny Jeleny. Co ona tam wypisywała!


— śmiać się z tego czy płakać


— głupie fantazje chorowitej dziewczyny, co nie zna świata. A jednak czytałam czerwona od wypieków, jak romans egzotyczny: zjadłam jej duszę razem z temi fantazjami. Jaśnie państwo! Panowie eleganccy, panie brylantowe! Tyle się na nich napatrzyłam, tyle razy przeżyłam ich życie we śnie, w marzeniu, silniej, głębiej, dłużej od nich


— teraz będę damą wyższą od damy, panną niewinną bielszą od lilij białych, Jeleną Muklanowiczówną prawdziwszą od Jeleny Muklanowiczówny. …Czekałyśmy nocy czarnej i takiego pustkowia, dziczy za torowiskiem, żeby nikt nie widział, jak wypychamy ciała z okna przedziału


— można to zrobić, panie Benedykcie, dwie kobiety sobie poradzą, naprawdę


— i żeby nikt tych ciał nie znalazł. Wyrzuciłyśmy je w las, pociąg jechał przez ciemną puszczę, stoczyły się pewnie od razu z nasypu w zarośla, dobrały się do nich zwierzęta. Nawet jak kto znajdzie ogryzione, zgniłe truchła, nikt nie rozpozna nagich kobiet bez twarzy, zresztą jeśli i skojarzy zaginione, to właśnie nas


— a nie Jelenę Muklanowiczównę i jej ciotkę, one podróżują po Syberji. …Bałyśmy się tylko, czy nie czeka na nie kto w Moskwie; ale nie. Wszystko poszło gładko. Jednak pierwsza noc w Transsibie wiele nerwów nas kosztowała. Widział mnie pan, bynajmniej nie od pudru byłam tak bladą, naprawdę myślałam,  że to nas właśnie szukają. Marjolka zdecydowała przesiedzieć w przedziale, ile się da, symulując dolegliwości kobiece, żeby się nie zdradzić brakiem manier i wymową niepiękną, nie zna zresztą języków. A ja mam alibi, jestem chora, zżera mnie gruźlica, wszystko mi wolno, dziewczę płoche w cieniu przedwczesnej śmierci, czyż nie może się bawić w zbrodnie i detektywy, czyż nie może łgać ponure historje dla zainteresowania mężczyzny, historje o mordach, oszustwach i awanturniczej przeszłości? Ha! Pociąg stał na omskim dworcu, w półmrokach między latarniami za oknem przesuwały się ludzkie postaci, niosły się przez noc głosy samotne, niekiedy zaklekotał dzwon stacyjny; poza tym panowała cisza, nie stukały koła, nie huczały maszyny, nie gwizdała lokomotywa. Kto miał wysiąść, wysiadł; kto miał wsiąść, wsiadł; pozostali podróżni w Luksie spali głęboko. Raz ktoś przeszedł korytarzem. Ani na moment nie odwróciło się wzroku od twarzy panny


— trzeba ją jakoś nazywać


— panny Jeleny. Skończyła opowieść i uśmiechnęła się lekko. Prawda czy fałsz? Zimne światło elektryczne, zmieszane pół na pół z zimnym cieniem, spływało z bladych lic, po szyji białej, wsiąkało w koronki i riuszki, ściekało równoległemi strużkami po załamaniach gładkiego materjału, zlewając się w płytkie residuum na podołku, gdzie panna skromnie złożyła dłonie szczupłe. Pomyślało się o znakach cienia wokół Tesli, o własnem odbiciu w lustrze. Obraz panny Jeleny był natomiast wolny od najmniejszego przekłamania, zgadzały się linje blasku i ciemności, zgadzał ruch i brak ruchu, wszystko było schludne, regularne, oczywiste. Pociąg odpoczywał na dworcu, toteż ustało rytmiczne kołysanie, siedziała spokojna, wyprostowana, spoglądając oczyma niemrugającemi, z głową ćwierćodwróconą, podbródkiem podniesionym, nawet nie jak do fotografji, ale jak do obrazu, do portretu mistrzowi pędzla pozująca. Sięgnęło się po koniak. Akurat mogło się teraz nalać pełne kieliszki. Panna nie skorzystała. Wychyliło się jeden; potem, z uśmiechem (krzywym), także jej. Nie odezwała się, czekała. Im dłużej milczenie trwało, tem większa pula gromadziła się na stole. Rozpięło się kołnierzyk. Może po prostu wstać i wyjść


— nie, przecież to nie jej przedział


— wyprosić ją


— ale jak, nic nie przychodzi do głowy, żadne słowo, żaden gest


— zwyciężyła obracając podbródek o kilkanaście stopni, kombinacja smukłych palców na szybie i skórzanego bucika na dywanie paraliżowała interlokutora. Nie zna się zasad gry, a jednak się gra. Odkaszlnęło się.


— Sen mara, Bóg wiara, panno Jeleno.


— Szeptem już, cicho bardzo w tej ciszy nocnej, szeptem chrapliwym.


— Wszystko, co tu opowiadamy, opowiadamy z własnej pamięci, czyli tak czy owak z prawdą tyle to ma wspólnego, co Mit z Historją. Ja nie będę udawał, że… No dobrze, Ziejcow zaczął, to jest zaraźliwe, pewnie rzeczywiście nie powinienem był mieszać ćmieczy z alkoholem. Ach, nie przyznałem się pannie…! Proszę tak nie patrzeć, nie jestem pijany. Chciałem


— …Sen mara, Bóg wiara, czy nie zdaje się pannie, że całe panny dzieciństwo to jeden wielki sen


— czy nie pamięta go panna, jak się pamięta sny: urywkami, posklejane nie po koleji, scena po scenie bez związku logicznego, w jednej jestem ptakiem, w następnej rybą, w następnej człowiekiem, potem znowu ptakiem, a najdziwniejsze


— najdziwniejsze jest to, że wcale się temu nie dziwię, że jakoś to wszystko przepływa bez zgrzytów, łączy się ze sobą, nakłada, bez logiki, niemniej


— jedno z drugiego w y n i k a , jak kwiat wynika z nasienia, jak kurczę wynika z jajka, jak człowiek dorosły wynika z dziecka; tak się te sceny rozwijają podług reguł tajemnych, z miękką oczywistością, w uspokajającej ciszy, pod ciepłem światłem


— sen


— dzieciństwo. I tak spróbuję je pannie opowiedzieć. …Oto jest scena, której nie mogłem być świadkiem, lecz we śnie widzimy także zdarzenia, przy których nie byliśmy obecni i w których nie śnimy własnej obecności: dwór cudzoziemski, obce stroje panów poważnych, na stole księga i krzyż, na który panowie się zaprzysięgają, a między nimi mój ojciec. I kiedy ojciec mówi, wszyscy słuchają z wielką uwagą i potakują mu i klaszczą i wiwatują i na koniec ojciec wznosi ręce, a wtedy tak wielka emocja udziela się wszystkim


— również mnie, którego tam nie ma


— że wspomnienie się urywa i następuje po nim zupełnie inne


— …W którem pływam w rzece pod lasem, a na łące, w plamie słońca jak w strugach żółtego wodospadu, siedzi matka z moją siostrą Emilką, Emilka jest jeszcze prawie niemowlę, ale my, ja i brat, jakimś cudem niemal dorośli, ochlapujemy się wodą, krzyczymy, Emilka, baraszkująca w trawie, rozchichotana, chwyta tłustemi rączkami łaskoczące ją w buzię promienie, a matka w wielkim słomkowym kapeluszu pochyla się nad nią; obie zaś rozpadają się w tym słońcospadzie na smugi i drobiny światła, rozkolorowane, roztęczone


— tyle widzę, jasne rozpryski szczęścia. Coś do nich wołam, pokazuję kogoś stojącego na drugim brzegu, sylwetkę niewyraźną, cień sylwetki czarny; wtedy brat z wyciem indjańskiem ściąga mnie pod wodę. Emilka ginie mi z oczu. Nie ma w tym żadnego sensu, nie ma żadnej prawdy, a jednak we śnie, w dzieciństwie, we śnie o dzieciństwie bardzo silne jest wrażenie, iż to był ostatni raz, gdy siostrę widziałem żywą. …Straszny najazd nocny, z końmi grzmiącemi po gościńcu, latarniami czerwonemi błyskającemi w ciemności, łomotaniem w drzwi, buciorami podkutemi bijącemi po podłogach dworu, krzykami gniewnemi i krzykami przerażenia


— budzę się, już mokry od potu, nasłuchuję w drżeniu. Kogo szukają, kogo przeklinają, o kogo ta wściekłość i wrzaski? Filip Gierosławski, gdzie Filip Gierosławski, gadać, gdzie on! Dobrze wiemy, że wiecie! Dlaczego krzyczą po rosyjsku


— to jeszcze nie Warszawa. Ale okazuje się, że zajechali do naszego dworu w Wilkówce, a przeszukują dom warszawski: wyglądam na ulicę, nad dachami dymy fabryk i łuna przedświtu. Szukają ojca, zawsze i wszędzie szukają ojca, tam i tu. Powóz policji carskiej stoi przed bramą, sałdat wąsaty, poklepujący konia po szyji, unosi głowę i spogląda prosto na mnie, dojrzał twarz dziecka w oknie, wyciąga rękę


— chciał pozdrowić? przywołać? pogrozić palcem? Odskakuję, wystraszony, przewracając się boleśnie. Szukają ojca, zawsze szukają ojca! …A teraz jesteśmy na odpuście, w tłumie ludzi, w gwarze i muzyce, między zwierzętami i dziećmi chłopskiemi ubłoconemi, boso biegającemi


— ja zaś w ubranku niedzielnem podążam u boku fatra, z dłonią zamkniętą w jego dłoni, tak mały, że muszę zadzierać głowę, żeby zobaczyć, czy tato właśnie uśmiecha się, czy też mina marsowa ściąga jego oblicze; częściej to drugie. Idziemy od straganu do straganu, wszyscy się ojcu kłaniają, przystaje, by pogawędzić z tym i owym, z wójtem, z księdzem proboszczem, ksiądz dobrodziej głaszcze mnie po główce. Zastanawiam się, skąd ci wszyscy ludzie ojca znają, skoro nigdy go nie ma, tak rzadko go widujemy, czyżby częściej do obcych zachodził? Bardzo długo myślę, jak go o to zapytać, w końcu oczywiście nie mówię ani słowa. Ojciec nachyla się troskliwie


— czy chciałbym lizaka cukrowego? Kiwam głową. Targuje się z chłopem. Ktoś odwrócony do nas plecami wykłóca się obok gromko, klnąc przytem okropnie; ojciec karci go głośno. Tamten, gospodarz z papierosem na wardze, spogląda na mnie z wysokości z nienawiścią, nie pamiętam czystszej nienawiści na twarzy człowieka. Kryję się za ojca. Ojciec kłuje gospodarza palcem w pierś, pohamujcie język niewyparzony przy dzieciach i kobietach, zgorszenie w dzień Pański czynicie. Im bardziej go karcił, tem bardziej gospodarz mnie nienawidził. Rozpłakałem się. Ojciec wściekł się i zaciągnął mnie z powrotem do matki, tarmosząc za ucho. Lizaka nie kupił. …Sekret kościelny, pod krzyżem Chrystusowym wyszeptany


— w kościele, bo tu nikt nas nie podsłucha, a ty jesteś już duży chłopczyk, musisz zrozumieć pewne rzeczy. To matka mi szepcze, gdy klęczymy sami w pustej ławce po majówce. Sekret! Słucham przejęty. Matka uśmiecha się, żeby odegnać strachy dziecięce. Pewnego dnia zrozumiesz wszystko, mówi, będziesz dumny z ojca. Ale nie żyjemy na dobrym świecie, to nie jest dobry świat, ludzie ukrzyżywali Boga, Pana Naszego, ludzie wiele zła sobie wzajem czynią, gnębią jedni drugich, a najbardziej tych, co mają śmiałość za zgnębionymi właśnie się ująć


— jak twój ojciec. Ojciec niczego się nie boi, szepczę. Tak, ojciec niczego się nie boi. Są ludzie, którzy go za to nienawidzą, mówi. Przypominam sobie gospodarza na odpuście


— nienawidzą, nienawidzą. Matka nachyla się ku mnie. Gdyby cię pytali, gdyby ktokolwiek obcy cię pytał


— nic nie powiesz, prawda?


— bo nie widziałeś, nie widzieliśmy ojca od miesięcy, odkąd się do miasta przenieśliśmy, nie widzieliśmy go. Zrozumiałem, że mam kłamać. Matka niczego mi nie sugerowała; sam się uroczyście przeżegnałem i, przyciskając dłoń do serca, przysiągłem odtąd fałszywe świadectwo dawać. Zaśmiała się cicho i pocałowała mnie w czoło. …Sen we śnie we śnie, panno Jeleno, i nie ma sposobu ich odróżnić. Wieczorami, gdy już leżeliśmy w łóżkach, brat lubił opowiadać mi przerażające i ekscytujące historje, które, jak twierdził, naprawdę przydarzyły się ojcu: jak na konwoje carskie napadał, ujętych przez Rosjan Polaków uwalniając, jak z więzienia uciekał, jak z pociągów złoto kradł (na dobrą sprawę je przeznaczając, oczywiście!), jak z innymi bohaterami w tajemnych ich kryjówkach wielkie powstanie szykował, broń i proch gromadząc, jak do królów w Europie i na świecie posłował, dla sprawy Polski prawem słowem ich zjednując. Brat zmyślał, a może podsłuchał z rozmów dorosłych, a może usłyszał już zmyślone przez dzieci; tak czy owak, ja potem o tym śniłem. A może zdarzyło się naprawdę, a śniłem o brata opowieściach? Widziałem ojca w nocnym pościgu konnym


— widziałem w bitwie leśnej


— widziałem na ulicznej barykadzie


— widziałem w oracjach pod złotemi godłami


— widziałem z karabinem w rękach


— widziałem w mundurze dziwnym, fantastycznym, z kolorami białoczerwonemi. Musiałem kłamać, nikt by mi nie uwierzył, wyśmialiby mnie, tak. …A jednak on przychodził, przychodził naprawdę, nocą, gdy nikt nie widział, zakradał się przez okno, albo przez piwnicę, albo z dachu, albo pukając cicho na umówiony sposób w tylne drzwi, a matka mu otwierała, nie paląc światła, w czarny szal otulona. Prowadziła go zaraz bez słowa w głąb domu, znikali w ciemności. Czy ja to widziałem? Czy mogłem widzieć? Czy śniłem, że widziałem? A żołnierze i żandarmi też nie ustawali w niespodziewanych najściach, czasami tylko jeden, dwóch, czasami uprzejmie, czasami z hałasem i groźbami. Raz zaszedł nas na ulicy grubasek w za dużym meloniku, i nawet cukierkami częstował: a gdybyście, dzieci, ochotę miały podzielić się jakąś tajemnicą… tatusiowi grozi niebezpieczeństwo, jeśli go na czas nie znajdziemy… nie chcecie przykrości robić mamusi, prawda? Rozdawał karty wizytowe, małym i dużym, komu popadło, wciskał łakocie do kieszeni. O nim też śniłem. Przez pewien czas bałem się wszystkich panów w melonikach


— znajdą i zabiorą tatę. …A jednak on przychodził, czy to była jedna noc, czy kilka różnych nocy, widać zbiegałem z piętra, podpatrywałem, ukryty w cieniu, skoro pamiętam: jego krok szybki, cichy, i uścisk, w jakim aż unosił matkę w powietrze, myślałem, że wycisnąć z niej chce życie, czepiała się jego ubrania, kładła mu palec na wargach; raz znalazła u niego za paskiem rewolwer z długą lufą, wyrwał jej go natychmiast. Widziałem też, jak odchodził, słyszałem w ciszy przedświtu ich szepty pośpieszne, adresy wymieniane, nazwiska, dni, godziny. Słuchałem pilnie: to były sekrety, których miałem dochować; a przecież wpierw należało je poznać, żeby móc ich nie zdradzić, w kłamstwo obwinąć


— prawda? …Innej nocy, a może właśnie tej samej, wpadli bez pukania, wyważając drzwi, rozbiegając się po domu, musiałem zmykać po schodach i do łóżka, zanim mnie przyuważyli. Jeszcze innej nocy… to nie mogło być na parterze, bo spaliśmy, ja z bratem i Emilka, na piętrze, i to nie mogło być na piętrze, bo po cóż by tu wchodził ojciec, po co tędy uciekał?… tej nocy przyszedł chyba prosto z jakiegoś balu, we fraku, z brodą przystrzyżoną i pod muchą białą. Czy to ma sens? Co, na Boga, robiłby na balu, ukrywając się przed policją? Kiedy wpadli z krzykiem


— Filip Gierosławski, gdzie Filip Gierosławski!


— przebiegł korytarzem do pokoju Emilki. Po co? Matka biegła w jedną stronę, służąca w drugą, z tylnych schodów wyskoczył żandarm gruby z latarnią w ręku. Drzwi się otwierały i zamykały, matka zawróciła z półpiętra, żandarm wrzasnął okropnie głośno, bam, bam, bam, palnęły strzały, na co z dołu podniosło się jeszcze więcej wrzasków i ojciec ukazał się na progu pokoiku Emilki z rewolwerem w dłoni. Na balowym stroju lśniło kilka czerwonych plamek. Zobaczył mamę, zobaczył mnie


— a więc tam byłem! a więc patrzyłem własnemi oczyma!


— i odepchnął mnie gniewnie. „Zabierz go!”. Matka pociągnęła mnie do sypialni. Ojciec uciekł. W pokoju Emilki znaleźli żandarma i Emilkę, zastrzelonych. …Panno Jeleno? Czy to ma w ogóle sens? To się kupy nie trzyma! Sen, sen, koszmar. Co ja pannie… Zresztą, gdybym faktycznie był pijany… O! Przepraszam. Odgwizdano odjazd, lokomotywa zaświszczała, zasapała i szarpnęła skład. Ekspres wytaczał się z omskiej stacji. Na szybie rozlewały się na przemian plamy blasku i czerni, w miarę jak wagon mijał kolejne lampy; interwały stawały się coraz krótsze, aż na koniec na dobre zwyciężyła czerń, gdy wagon zostawił za sobą lampę ostatnią. TuuktuuktuukTUUK, tuktuktukTUK, nie było ratunku, azjatycka noc


— kłąb atramentowej cieczy rozpełzający się w powietrzu


— wypełniła wnętrze atdielienja, opadła na dywan, zakleiła czarną krepą obicia i boazerje, rozpostarła się na posłaniu, owinęła węglowym woalem dookoła panny Jeleny, która (to było nieludzkie) przez cały ten czas, słuchając, ani drgnęła; teraz drgnęła, gdy wytrącił ją z pozy ruch pociągu. Czy wykonała jakiś gest, czy tylko wygładziła spódnicę


— nie ujrzało się, ciemność zatopiła cały przedział wraz z panną Muklanowiczówną, ciemność nad ciemnościami, najciemniejsza.


— Panno Jeleno, panna mi nie wierzy, prawda?


— Sięgnęło się po omacku po prawie pustą butelkę koniaku. Zadźwięczało w mroku szkło.


— To nie alkohol, nie jestem pijany, to ta ćmiecz. Czy panna mnie słyszy?


— Pociąg przyśpieszał, podniosło się głos.


— Ja bardzo pannę proszę! Wygrała panna, poddaję się. Padłbym do panny nóżek, ale… Ale. Sen wiara, Bóg mara, ja tego nie potrafię wytłómaczyć, przecież ani przez moment mi nie postało, że ojciec chciał Emilkę zabić, że to nie był jeno makabryczny wypadek, śmierć niezawiniona, więc nie da się tego objaśnić, widzi panna, próbuję, ale co ja mogę, co ja mogę, bełkocę bez sensu, to są właśnie rzeczy, których nie sposób opowiedzieć drugiemu człowiekowi. Że dlaczego to zrobiłem


— a może nie zrobiłem


— ile miałem wtedy lat, sześć, siedem, mój Boże, jak sobie próbuję teraz wyobrazić: cyzelujący ten list w nocy przy świeczce, w straszliwej trwodze, że ktoś wejdzie i przyłapie, ale nikt nie przyłapał; dziecinną cyrylicą adresujący starannie kopertę, z językiem wysuniętym, z palcami bosych stóp podwiniętemi kurczowo w przejęciu; chuchający na papier, rozcierający kleksy, sprawdzający każde zdanie i słowo po tysiąkroć. „Gdzie jest Filip Gierosławski”. Na odwrocie narysowałem nawet mapkę. Złapali go w następną niedzielę. …Ale oczywiście mogli złapać przypadkiem, mogli bez mojej pomocy, byli już przecież coraz bliżej, jaka jest szansa, że list w ogóle dotarł gdzie trzeba, że dobrze zapamiętałem adres z karty wizytowej Pana w Meloniku, jaka szansa, że ktokolwiek uwierzył w anonimowy donos niewprawnemi kulfonami podany, no niech panna sama powie. Zresztą ile lat minęło


— ojciec nie napisał do mnie ani razu. Ja do niego też nie pisałem. Nie wiem, czy zdradził coś matce, nigdy się nie przyznała, a wszak jeśli powiedzieli mu w śledztwie, jeśli pokazali ten anonim… czy mógł się domyślić? Jak panna sądzi? Panno Jeleno? Panno Jeleno. Panno Jeleno! Prawda czy fałsz?



Spis treści

I WARSZAWA..

ROZDZIA Ł PIERWSZY  O synu tysiącrublowym..

O tym, czego nie można wypowiedzieć.

O prawach logiki i prawach polityki

O palcu pana Tadeusza Korzyńskiego.

O ciemności oślepiającej i innych niejasnościach.

O złudzeniach szronu.

II TRANSSYBERJA..

ROZDZIA Ł DRUGI O miazmatach luksusu.

O węgierskim hrabim, rosyjskiej władzy, angielskich papierosach i amerykańskim cieniu.

O potędze wstydu.

O piórach i rewolwerach.

ROZDZIA Ł TRZECI O , trójwartościowej i bezwartościowej, a także o logice kobiecej

O tym, czego nie można pomyśleć.

O bohaterach hazardu i prędkości Lodu.

O maszynie, która pożera logikę, i innych wynalazkach doktora Tesli

O kilku kluczowych różnicach między niebem Europy i niebem Azji

O mrozie jekaterynburskim..

ROZDZIA Ł CZWARTY O czterdziestu siedmiu półmordercach i dwojgu jeśli-śledczych.

O arsenale Lata.

O niektórych sposobach komunikacji Boga z człowiekiem..

O ukrytych talentach panny Muklanowiczówny i innych sprawach niejawnych.

O prawdzie i o tym, co prawdziwsze od prawdy.


на главную | моя полка | | Lod |     цвет текста   цвет фона   размер шрифта   сохранить книгу

Текст книги загружен, загружаются изображения



Оцените эту книгу